Auto-pojednanie czy auto-amnestia?

Jedna data pojawia się w ostatnim czasie z niezwykłą mocą w świadomości Niemców: rok 1945. Dla jednych oznaczała ona klęskę, innym obiecywała wyzwolenie. Dziś powróciła z takim impetem, że emocjonalne dyskusje wokół niej toczą się w prawie wszystkich warstwach niemieckiego społeczeństwa.

04.01.2004

Czyta się kilka minut

"Godzina Zero", jak określono kiedyś rok 1945 - koniec czegoś i początek nowego - zdaje się nie przemijać. Mnóstwo książek i albumów, filmów i seriali dokumentalnych czy artykułów prasowych, których równoczesność nie mogła być przez nikogo “odgórnie" zaplanowana, zalała Niemców w 2003 r. Masa medialnych “produktów" na temat końca wojny w Niemczech pozwala już - przy różnej ich jakości, autentyczności i pozycji autorów - mówić niektórym komentatorom o “znaku historii" w rozumieniu Kanta. W pewnym sensie monument roku 1945 (jak sądzono, dobrze znany) dziś, po 58 latach, jawi się w nowym świetle - albo zostaje w takim przedstawiony.

Odkryte albo odkurzone wspomnienia zdobywają listy bestsellerów. Willy Peter Reese, młody żołnierz poległy w 1944 r. na froncie wschodnim, nim zginął, zdążył opisać potworności wojny, wydane w książce “Obcy samemu sobie" [tytuły w polskim przekładzie - red.]. We wspomnieniach “Jako kobieta w Berlinie" anonimowa autorka opisuje gwałty, dokonywane w Berlinie po kapitulacji, których i ona padła ofiarą. Pisarz Uwe Timm żegna się w autobiograficznej opowieści ze starszym bratem, oficerem SS. Duży oddźwięk społeczny mają też “Wrocław, obce miasto, rok 1945" Gregora Thuma czy “Wypędzenie. Czechy jako lekcja historii" Petera Glotza.

Są i inne książki: “Pogorzeliska" Jörga Friedricha - rewizjonistyczny album, pełen drastycznych zdjęć obrazujących naloty na Niemcy; “W amerykańskiej niewoli" Wolfganga Schlauchsa; “Ludzie jako surowiec wojny" Christopha Rassa (historia żołnierza z Ostfront) czy “Dzieci wojny: los jednego pokolenia". Niemcy jako ofiary są tematem licznych seriali, emitowanych przez kanały telewizyjne ARD i ZDF (cykle “Śmierć na froncie wschodnim" i “Jeńcy").

Nie cofnięto się przed ponownym wystawieniem sztuki z 1944 r. Teatr Miejski we frankońskim Erlangen przedstawił dramat “Wilki" o losie marynarzy z niemieckich łodzi podwodnych (z 40 tys. przeżyła jedna czwarta), autorstwa nazisty Hansa Rehberga, i spotkało go za to więcej pochwał niż protestów.

Wielkie milczenie

Wydaje się, jakby naród popadł w odurzenie wspomnieniami. Wszędzie odbywają się spotkania ze świadkami. Publicznością są w sporej części ludzie młodzi; świadkowie mają już z reguły ponad 70 lat. Pragnienie wspominania przybiera czasem absurdalne formy: w pewnej lokalnej gazecie w Turyngii 68-letni mężczyzna opisał zajęcie swego miasteczka przez armię amerykańską, zresztą bez jednego strzału, po czym jego dom rodzinny zajęto na kwatery amerykańskich oficerów. Ówczesny 10-latek pisze dziś oskarżycielsko: “Amerykanie napełniali rano wannę, wkładali grzałkę na prąd i wieczorem mieli gorącą wodę. Dostaliśmy potem ogromny rachunek za energię: 500 marek". Faktycznie, okropni Amerykanie: nawet nie zapłacili rachunku!

Tymczasem dzisiejszy powrót pamięci o okresie powojennym kłóci się z sytuacją w samym roku 1945 i latach następnych, gdy nikt nie chciał rozmawiać o przeszłości. Po wielkiej zbrodni nie przyszła wielka świadomość winy, ale wielkie milczenie. Niemcy zaaplikowały sobie po wojnie “zbiorowy, zbawienny sen". Zbrodnie z czasów Trzeciej Rzeszy postrzegano jako coś surrealistycznego, z czym lepiej nie dyskutować. Zagraniczni obserwatorzy opisywali tę postawę z bezradnością. Amerykański oficer Paul Padower (z jednostki zajmującej się “wojną psychologiczną") prowadził pod koniec 1944 r. wywiady z Niemcami i zauważył, że rozmówcy nie chcieli wiedzieć o zbrodniach. Słyszał samousprawiedliwienia: “Nikt nie był nazistą, nikt nie jest odpowiedzialny za to, co było". Sprawozdania Padower podsumował lapidarną uwagą: “Niemcy raczej widzieli zło w tym, że Hitler przegrał wojnę, aniżeli w tym, że ją rozpoczął".

Szwajcarski pisarz Max Frisch podczas wizyty w Berlinie w 1947 r. notował wrażenia z metra: “Prawie wszyscy z jakimś zawiniątkiem, plecakiem, obwiązanym pudłem. Twarze z gliny i popiołu, ale także zdrowe, wyprężone, pełne, a także zamknięte, często pokryte maską. O czym się milczy?". Niemiecko-żydowska filozof Hannah Arendt, która po dojściu Hitlera do władzy musiała emigrować do USA, podczas wizyty w Niemczech w 1950 r. konstatowała “powszechny brak uczuć", w którym rozpoznała symptom “głęboko zakorzenionej, uporczywej, czasem brutalnej odmowy"; niechęci, aby “naprawdę uzmysłowić sobie, co się stało". Zdjęcia z pierwszych lat powojennych pokazywały społeczeństwo otępiałe, ubogie w uczucia: kroniki filmowe o mieszkańcach Weimaru, którzy na rozkaz Amerykanów musieli oglądać góry zwłok w Buchenwaldzie pokazują niedowierzanie i obojętność weimarczyków.

Także pamiętnik “Jako kobieta w Berlinie", cieszący się tak żywym zainteresowaniem, każe postawić pytanie, czy Niemcy mieli poczucie winy? Kiedy autorka, wywodząca się ze środowiska inteligenckiego, tuż po wojnie po raz pierwszy usłyszała o mordach w obozach zagłady, wydawała się bardziej wstrząśnięta tym, jak ludobójstwo przeprowadzono niż tym, że miało miejsce. Fabryczna masowość mordów i przemysłowa przydatność zamordowanych zdumiewa ją bardziej niż sama zbrodnia.

Upadek mitu niewinności

Po 1949 r. to Niemcy Zachodnie przejęły prawną spuściznę Trzeciej Rzeszy. Aby móc lepiej obchodzić się z ciężarem przeszłości, tworzono przenośnie i neologizmy (jak się miało okazać, mało przydatne). Mówiono np. o “przezwyciężaniu przeszłości". Ale jak można przezwyciężyć największą zbrodnię historii? Inne słowo, “zadośćuczynienie", powinno było uspokajać: oznaczało wypłatę odszkodowań ofiarom, głównie Żydom. Ale jak można zadośćuczynić pieniędzmi za mord na milionach?

Dopiero w połowie lat 60. przyszła świadomość grozy tego, co stało się w latach 1933-45; jej katalizatorem były procesy strażników z Auschwitz we Frankfurcie nad Menem. Sztuka Petera Weissa “Dochodzenie" (oparta na protokołach z procesów) i książka “Niezdolni do żałoby" autorstwa małżeństwa Margarethy i Alexandra Mitscherlich przyczyniły się do wytworzenia powszechnej świadomości winy, która odtąd współkształtowała niemiecki stan ducha. A gdy w 1979 r. w niemieckiej TV wyemitowano amerykański serial “Holocaust" (hollywoodzka saga rodzinna), temat zbrodni nazistowskich wdarł się do świadomości publicznej także emocjonalnie - i stał się częścią niemieckiej kultury pamięci.

Lata 80. przyniosły wiele odkryć. Banki, koncerny, środowiska medyczne, prawnicze i inne - słowem, niemal wszystkie sfery zachodnioniemieckiego społeczeństwa musiały zdawać rachunki z lat 1933-45. Czy rzeczywiście, jak wcześniej chętnie utrzymywano, prowadziły w latach dyktatury jedynie business as usual, czy też wspomagały nazistów? Czy czerpały korzyści z wywłaszczania niemieckich Żydów (tzw. aryzacja mienia) i z pracy przymusowej? Wiele firm czy organizacji nie mogło już unikać natarczywych pytań i angażowało historyków, by zbadali ich przeszłość. Chyba każdą sferę społeczną stopniowo “prześwietlono".

Powojenny mit o niewinności upadł.

Najpóźniej w połowie lat 60. wytworzył się społeczny konsens co do tego, że niemieckie zbrodnie z czasów nazizmu, zwłaszcza Holocaust, były wyjątkowe. Konsens przez dziesięciolecia niewzruszony, nawet gdy w latach 80. prawicowy historyk Ernst Nolte próbował dowieść, że to zbrodnie sowieckie sprowokowały zbrodnie nazistowskie (i przegrał tzw. spór historyków).

Ale potem przyszło zjednoczenie Niemiec i wiele się zmieniło. Niemcy stopniowo zaczęli na nowo odkrywać swoją wspólną już, nieszczęśliwą historię i na nowo ją definiować. Zaczęło się jeszcze za czasów kanclerza Kohla, z którego inicjatywy w 1993 r. przy centralnym bulwarze Berlina Unter den Linden otwarto nowe Narodowe Miejsce Pamięci. Odtąd pod posągiem zrozpaczonej matki z martwym synem na rękach składa się “oficjalne" wieńce. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie napis, który umieszczono na życzenie Kohla: “Ofiarom wojny i rządów przemocy". Zdanie wywołało skandal, bo sugerowało, że np. członkowie SS ginęli tak samo, jak żołnierze AK w Powstaniu Warszawskim albo Żydzi w obozach. W tym napisie zestawieni zostali sprawcy i ofiary - z niedobrym skutkiem.

Mniej więcej od tej pory stawało się coraz bardziej widoczne, że Niemcy podejmują zbiorową próbę “odciążenia samych siebie" od historycznej odpowiedzialności. Pisarz Martin Walser nazwał Auschwitz “moralną maczugą". Potem laureat Nobla, Günter Grass, powieścią “Rakiem" o zatopieniu statku z uciekinierami z Prus w 1945 r. wywołał emocje: poczucia bycia ofiarą wojny i zarazem samo-współczucia.

Wkrótce też niejaki Jörg Friedrich, dotąd nieznany historyk, w fałszującym historię bestsellerze “Pożoga" przedstawił pilotów brytyjskich i amerykańskich (a nieświadomie i polskich; nieświadomie, bo fakt, że w RAF-ie walczyły polskie dywizjony bombowe jest w Niemczech kompletnie nieznany) jako zbrodniarzy wojennych. A jeśli także przeciwna strona popełniała zbrodnie, to własna odpowiedzialność nie wydaje się już tak poważna, a Niemcy są - jak słyszymy - także ofiarami.

Elementem tego procesu jest spór o “Centrum przeciw Wypędzeniom".

Nowy rewizjonizm?

Debata o niemieckiej “odwadze bycia także ofiarami" i o niemieckim samo-współczuciu trwa. Niedawno powstał nawet neologizm, mający stanowić jej legitymizację: deutsche Selbstversöhnung, czyli “pojednanie Niemców samych ze sobą", albo krócej: “auto-pojednanie". I rzadko kiedy Niemcy, rozpatrując swoją najnowszą historię, byli tak bardzo zgodni i zjednoczeni jak teraz. Miejsce niegdysiejszego “przezwyciężania przeszłości" zastępuje “uspokajanie przeszłości".

Gdzie leżą przyczyny? Można wskazać na głębokie sprzeczności w kulturze pamięci. Sprzeczności między pamięcią oficjalną a prywatną, między skruchą a potrzebą kompensacji, między uznaniem winy a resentymentem. Zresztą, jak pokazują nowe badania socjologiczne, w prywatnej pamięci (tzw. pamięć rodzinna, Familiengedächtnis, w odróżnieniu od pamięci całej zbiorowości) zawsze istniały przede wszystkim opowieści o własnych krzywdach - podczas ucieczki przed frontem, wypędzeń, nalotów, niewoli, gwałtów. Przywołane publikacje czy filmy cieszą się powodzeniem, gdyż bliższe są właśnie tej pamięci rodzinnej - historii odczuwanej prywatnie przez Niemców, aniżeli “odgórne" im przedstawiany Holocaust i inne zbrodnie.

Choć więc “rok 1945" był stale obecny w pamięci, a wspominanie własnych cierpień nie jest w Niemczech niczym nowym, to nowe są rozmiary tego społecznego zjawiska - oraz niewinność, z jaką Niemcy mówią o swoich cierpieniach. Obok “klasycznej", niejako “kontrolowanej" przez zawodowych historyków formy mówienia o historii, powstała forma druga, opierająca się wyłącznie na emocjach. Publicysta dziennika “Süddeutsche Zeitung" pisał, że tacy autorzy jak Friedrich operują głównie estetyką i emocjami, swoje poglądy przedstawiając rozemocjonowanej publiczności przy pomocy narzędzi ahistorycznych. “Widać tu już nowy rewizjonizm, rewizjonizm formy" - pisał “Süddeutsche Zeitung".

A wszystko to dzieje się w chwili, gdy od 13 lat Niemcy nie są już prowizorium: są zjednoczonym, dużym krajem w sercu Europy i na arenie międzynarodowej występują z nową pewnością siebie. Dzieje się to w chwili, gdy pokolenie pamiętające wojnę odchodzi. Niedługo nie będzie już jej świadków, a przeszłość, która jawi się jeszcze jako coś realnego w opowieściach tych, którzy w niej uczestniczyli, stanie się historią odległą i bezosobową. Dzieje się to także w chwili, gdy dotychczasowe zaufanie Niemców do gospodarki i państwa socjalnego oraz ich przekonanie, że w przyszłości może żyć się tylko lepiej ulegają poważnym wstrząsom.

W tej perspektywie powrót na nowo definiowanego “myślenia o własnych ofiarach wojny" wydaje się dawać jakieś pocieszenie. “Ponieważ gospodarka słabnie, Niemcy szukają - także w historii - nowych elementów wzmacniających tożsamość" - konstatuje tygodnik “Die Zeit". I dodaje: “Stąd prosta już droga do kiczu, banalizacji, spłycenia".

Zarazem takie tematy jak wypędzenia, naloty czy gwałty wychodzą naprzeciw tym wszystkim, którzy od dawna żądali, aby “mówić także o zbrodniach aliantów". To ci sami, którzy od dawna powtarzają, że “trzeba wreszcie skończyć" z niemieckimi “rytuałami pokutnymi", dokonywanymi pod groźbą “moralnej maczugi" - pamięci o Auschwitz.

Ale nie tylko oni, także młodsze pokolenia mają trudność z tym, że co chwila są konfrontowane ze świadomością, iż to ich państwo było największym łotrem XX w. W istocie często jeszcze słychać takie zdania jak “dzieci oprawców" - dziś już przecież nieadekwatne, a ustawiające powojenne pokolenia w roli oskarżonych. “Kto urodzi się jako Niemiec, ten wcześnie dowie się, że jest to problem" - napisał młody autor Florian Illies. Tymczasem wina, twierdzi Illies, umiera wraz z winnymi.

Naród udziela sobie amnestii

To prawda - ale poza winą istnieje jeszcze odpowiedzialność, a ona jest “dziedziczna". Czy ten paradygmat nie winy już (gdy winni niemal nie żyją), ale historycznej odpowiedzialności przetrwa w przyszłości? Można wątpić, przynajmniej od niedawnej afery z posłem CDU Martinem Hohmannem, który nazwał Żydów “narodem oprawców", za co usunięto go z partii. Hohmann mówił w stylu typowym dla tzw. Nowej Prawicy, która przeinaczanie realiów historycznych prezentuje jako odważne odsłanianie gnębionej rzekomo prawdy (jego antysemicka mowa nosiła tytuł: “Sprawiedliwość dla Niemiec").

Oczywiście, antysemici nie są w Niemczech niczym nowym. Nowe w przypadku Hohmanna było jednak to, że za jego wystąpienie dziękował mu generał Bundeswehry, a wyrzucenie Hohmanna z CDU wywołało głośne protesty (i można się obawiać, że “dusza ludu" cieszyła się, iż ktoś “powiedział tym Żydom prawdę").

Kto otwiera śluzę, nie powinien się dziwić, że wkrótce pęka cała tama - to tacy ludzie jak Martin Walter, Jörg Friedrich czy Erika Steinbach przyczynili się do niebezpiecznego kierunku, w jakim rozwija się debata o “własnych ofiarach". Nawet niektórzy starzy socjaldemokraci odnajdują się w tym “odciążającym kanonie": np. Egon Bahr, dawny doradca Brandta i architekt jego “nowej polityki wschodniej" na początku lat 70., napisał niedawno w komentarzu prasowym takie zdanie: “Wina historyczna ulega przedawnieniu. Naród sam sobie udziela amnestii, aby wyzdrowieć".

60 lat po wojnie można zrozumieć niemieckie pragnienie normalności, kryjące się za dyskusjami o niemieckich cierpieniach. Jednak przeszłość jest mocno zakorzeniona w teraźniejszości. Dowodem choćby niedawny spór wokół budowanego w Berlinie Pomnika Holocaustu, gdy ujawniono, że środek mający chronić betonowe płyty (symbolizujące żydowski cmentarz) przed graficiarzami dostarcza koncern Degussa, którego filia produkowała “Cyklon B", wykorzystywany do mordowania w komorach gazowych. A także emocjonalna debata, wywołana opublikowaniem nowej edycji “Słownika germanistów", gdy w biogramach wielu wybitnych, żyjących intelektualistów pojawiła się - skrywana dotąd przez nich - informacja, iż za młodu byli członkami NSDAP.

Można wątpić, czy snucie na nowo opowieści o ofiarach wypędzenia, nalotów czy skradzionej młodości jest najlepszą drogą ku niemieckiej “normalności". I czy nie grozi ono tym, że z czasem na drugi plan przesuwać zacznie się świadomość, że koniec końców to państwo niemieckie, które zaczęło “totalną" wojnę, zgotowało Niemcom ten los.

Przełożyła Agnieszka Sabor

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2004