Od Adenauera do pomnika Holokaustu

Jak w żadnym innym kraju, w Niemczech pojęcie polityki historycznej było przez całe dziesięciolecia związane z jednym tylko punktem odniesienia: okresem narodowego socjalizmu. Żaden inny moment niemieckiej historii nie jest przedmiotem tak szczególnego zainteresowania oficjalnej polityki historycznej, jeśli pod tym pojęciem rozumieć działania podejmowane przez instytucje państwowe na szczeblu federalnym.

07.11.2006

Czyta się kilka minut

Centrum Berlina w trakcie budowy pomnika Holokaustu (wielki symboliczny cmentarz żydowski) /fot. M. Nowak /
Centrum Berlina w trakcie budowy pomnika Holokaustu (wielki symboliczny cmentarz żydowski) /fot. M. Nowak /

Redukcja niemieckiej przeszłości do dwunastolecia 1933-45 była wielokrotnie krytykowana - i to nie tylko przez tzw. rewizjonistów. Ale nawet zjednoczenie Niemiec i pojawienie się tej "drugiej przeszłości" (komunizmu w NRD) zmieniło w tym względzie mniej, niż wielu by sobie życzyło. W życiu publicznym przeszłość komunistyczna znajduje się na dalszym planie, a niepisany konsens elit (podważany przez nielicznie reprezentowanych w tych elitach Ossis) zakłada, że totalitaryzmu "czerwonego" i "brunatnego" nie można stawiać na jednym poziomie.

"Kultura winy"

Sztandarowym projektem niemieckiej polityki historycznej na dziesięciolecia pozostanie gigantycznej wielkości Pomnik Pomordowanych Żydów Europy (Holocaust--Mahnmal) obok Bramy Brandenburskiej, którego otwarcie z udziałem najwyższych przedstawicieli władz odbyło się w 2005 r. Wystawienie w stolicy monumentu upamiętniającego największą hańbę w dziejach narodu jest zjawiskiem czyniącym przypadek niemieckiej polityki historycznej zupełnie wyjątkowym. Holocaust-Mahnmal zdaje się potwierdzać tezę socjologa Rainera M. Lepsiusa, który już przed laty twierdził, że w krajach będących spadkobiercami III Rzeszy (RFN, NRD, Austria) rozwinęły się trzy różne modele polityki historycznej.

Każdy z nich w odmienny sposób traktował kwestię odpowiedzialności społeczeństw tych państw za zbrodnie nazistowskie i inaczej określał miejsce narodowego socjalizmu w perspektywie historycznej. Według Lepsiusa w Austrii dokonała się "eksternalizacja" nazizmu: uznano, że został on narzucony narodowi austriackiemu z zewnątrz, tzn. przez Niemców. W konsekwencji powstał mit Austrii jako "pierwszej ofiary Hitlera", która nie ponosi odpowiedzialności. Także w NRD władze uprawiały politykę historyczną opartą na przemyślnie skonstruowanej fikcji. Polegała ona na "uniwersalizacji" narodowego socjalizmu. Za sprawą tego zabiegu przestawał on być problemem niemieckim, a stawał się ledwie elementem bardziej doniosłego zjawiska "faszyzmu", nieodłącznie związanego z kapitalizmem, wielkimi posiadaczami i wolnym rynkiem. Narodowy socjalizm wpisany został w schemat odwiecznej walki klas, a NRD-owskie państwo robotników i chłopów, "antyfaszystowski wał ochronny", z definicji znalazło się po właściwej stronie.

Zdaniem Lepsiusa, w przeciwieństwie do strategii zastosowanych w Austrii i w NRD, w powojennej "Republice Bońskiej" dokonała się "internalizacja" narodowego socjalizmu: Niemcy z Zachodu uznali III Rzeszę za hipotekę własnej przeszłości, a pamięć o Holokauście stała się dla tamtejszych polityków "racją stanu" (Josef Joffe). Problem winy i odpowiedzialności za przeszłość przez lata stanowił przedmiot intensywnych debat do tego stopnia, że o pamięci zbiorowej Niemców z RFN zaczęto mówić w kategoriach "kultury winy" (Schuldkultur).

Kręte drogi pamięci

Czy jednak - w dużej mierze trafne przecież - pojęcie "internalizacji" narodowego socjalizmu starcza do opisu zmagań z przeszłością i stanu pamięci zbiorowej Niemców dzisiaj?

Ani "internalizacja", ani będący jej najznakomitszym wyrazem Holocaust-Mahnmal nie są konsekwencją działań z zakresu inżynierii społecznej czy odgórnej polityki historycznej, ale głównie trwających latami procesów społecznych. Oficjalna polityka historyczna i pamięć społeczna postępowały w tym czasie krętymi ścieżkami, "zaliczając" po drodze ślepe uliczki "eksternalizacji" i "uniwersalizacji". Rzut oka w przeszłość konieczny jest jednak nie tylko po to, by zrozumieć związki między tymi dwoma wymiarami kultury pamięci (polityczno-państwowym i społecznym), lecz także aby łatwiej odnaleźć się w labiryncie dzisiejszych przemian w niemieckim stosunku do przeszłości, kryjących się pod pojęciami "dyskusji o ofiarach" czy "nowego patriotyzmu".

Polityka historyczna w duchu, którego przejawem jest pomnik w sercu Berlina, to zjawisko nowe, mające korzenie w gorących sporach lat 80. To nie przypadek, że pomysł budowy pomnika Holokaustu pojawił się właśnie w 1988 r., w reakcji na interpretowane jako "rewizjonistyczno-narodowe" tendencje w oficjalnej polityce historycznej za rządów Helmuta Kohla.

Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej, to pomyślany dziś jako centralne miejsce pamięci zjednoczonych Niemiec Holocaust-Mahn-mal odwołuje się w istocie do dyskusji toczonych już w latach 50. Zastanawiano się wówczas, jak RFN mogłaby upamiętnić los ofiar wojny. Różnica polegała na tym, że wtedy myślano w pierwszym rzędzie o własnych, niemieckich ofiarach: poległych żołnierzach i ofiarach cywilnych. Będąca sukcesorem III Rzeszy pół-suwerenna RFN nie mogła sobie jednak pozwolić na taką prowokację pod adresem aliantów. "Mimo to szukano takiego centralnego miejsca [pamięci] w Bonn lub w Berlinie (podział Niemiec był dodatkową przeszkodą), które w tamtych czasach pogardliwie nazywano »miejscem do zrzucania wieńców«. Holocaust-Mahnmal, który został otwarty w Berlinie dobrych 50 lat później, jest długofalowym i paradoksalnym rezultatem tych wczesnych daremnych poszukiwań" - piszą Claus Leggewie i Erik Meyer, autorzy książki o Holocaust-Mahnmal ("»Ein Ort an den man gerne geht«. Das Holocaust-

-Mahnmal und die deutsche Geschichtspolitik nach 1989", wyd. 2005). Dobrze pokazuje to drogę, którą przez pół wieku przebyła niemiecka kultura polityczna.

Strategia Adenauera

Pomysły stworzenia narodowego pomnika były w latach 50. świadectwem ducha czasu, który objawiał się w licznych inicjatywach z zakresu polityki historycznej. O słynnym później, modelowym wręcz "przezwyciężaniu przeszłości" nie chciał wówczas nikt słyszeć. Po uzyskaniu (częściowej) suwerenności w 1949 r. polityka historyczna rządu Konrada Adenauera pełniła służebną rolę wobec nadrzędnego celu, jakim była integracja rozbitego w wyniku wojny i jej następstw społeczeństwa RFN. Stabilizowanie społeczeństw w sytuacjach kryzysowych to zresztą, jak piszą cytowani badacze, główna funkcja polityki historycznej w ogóle. Tuż po wojnie sprowadzała się ona do dwóch kwestii. Po pierwsze, chodziło o włączenie byłych nazistów do odbudowy kraju: za wszelką cenę chciano uniknąć powstania społeczeństwa "dwuklasowego", w którym dawni zwolennicy reżimu pozostawaliby na marginesie. W dużej mierze polegało to na puszczeniu w niepamięć win i odkreśleniu przeszłości grubą linią. Służyła temu m.in. uchwalona już w 1949 r. ustawa o amnestii, z której skorzystało 800 tys. osób już ukaranych bądź też w stosunku do których toczyły się postępowania.

Niechęć do rozliczeń była też w dużej mierze odpowiedzią na oczekiwania społeczne. Wprawdzie przeprowadzona przez aliantów denazyfikacja nie osiągnęła swych celów i ogromna część poważnie obciążonych nazistów nie została w ogóle ukarana (na 3,6 mln postępowań tylko 24 tys. osób skazano na więzienie lub większe kary finansowe, zaś 150 tys. na niewielkie kary pieniężne), to jednak wywołała w społeczeństwie odruch obronny. Axel Schildt, autor książki "Ankunft im Westen", uważa, że stosunek do obrachunku z narodowym socjalizmem w dekadzie tużpowojennej ilustruje przykład miasteczka w Dolnej Saksonii, gdzie w 1951 r. doszło do uroczystego i mającego powszechne przyzwolenie spalenia wszystkich akt denazyfikacyjnych. Socjaldemokratyczny burmistrz z dumą ogłosił, że czyn ten służy pojednaniu i pokojowi społecznemu.

Nie ulega wątpliwości, że także sama denazyfikacja - również instrument polityki historycznej, tyle że stosowanej (do 1949 r.) przez aliantów - osiągnęła przeciwny do założonego efekt. Zamiast reedukacji przyniosła to, co nazwano później "fabryką oportunistów" (Lutz Niethammer). 95 proc. postępowań umorzono, a wielu badanych przez komisje denazyfikacyjne (w których z braku kadr alianckich zasiadali w dużej części sami Niemcy) otrzymało dokumenty oczyszczające z zarzucanych im win (od nazwy znanego proszku ochrzczono je mianem Persilscheine). Z takim "dyplomem" w ręku łatwiej było odsuwać od siebie wyrzuty sumienia.

Drugim aspektem tej "dwutorowej" polityki historycznej był surowy zakaz rehabilitacji nazizmu jako takiego. Dlatego mimo personalnej kontynuacji w administracji (w 1952 r. w MSZ funkcje na wysokich stanowiskach pełniło więcej byłych nazistów niż członków NSDAP za Ribbentropa) nie można mówić o renazyfikacji. Byli naziści nie musieli się wprawdzie (z wyjątkami) niczego obawiać, pod warunkiem wszakże, że przynajmniej "na zewnątrz" zerwali z ideologią.

Czy robili to z przekonania, czy z oportunizmu, nie miało znaczenia. Dla Adenauera priorytetem była stabilność budowanego z mozołem państwa. Oficjalna polityka historyczna tego okresu sprowadzała się, używając kategorii Lepsiusa, do "eksternalizacji" narodowego socjalizmu: winę przenoszono na Hitlera i jego przybocznych, a społeczeństwo występowało w roli ofiary (miliony uchodźców i wypędzonych ze Wschodu wzmacniały ten obraz).

Czas przewartościowań

W latach 60. taki model polityki historycznej przestał być aktualny. Integracja społeczna okazała się sukcesem, "cud gospodarczy" zaczął przynosić owoce, a na horyzoncie pojawiło się nowe pokolenie, które zaczęło stawiać niewygodne pytania. Klimat zmieniał się. Znalazło to odzwierciedlenie w rosnącym zainteresowaniu historią III Rzeszy, wzmacnianym takimi wydarzeniami, jak procesy Einsatzgruppen, proces Eichmanna (w Izraelu) czy procesy oświęcimskie w RFN 1963-65. Przewartościowania postępowały powoli, najpierw na poziomie dyskusji w rodzinach, aby za sprawą prasy, literatury, teatru, inicjatyw społecznych, a także w coraz większym stopniu telewizji (serial dokumentalny "III Rzesza" obejrzało w latach 1960-61 sześćdziesiąt procent widzów, tj. jedna piąta obywateli) przeniknąć do życia publicznego.

Ale te oddolne zmiany w stosunku do przeszłości aż po wczesne lata 80. nie prowadziły prostą drogą do "internalizacji" narodowego socjalizmu w formie, którą dziś ucieleśnia Holocaust-Mahnmal. Przedstawiciele studenckiego ruchu 1968 r., któremu przypisuje się (po części słusznie) dokonanie przełomu w spojrzeniu na odpowiedzialność historyczną Niemców, traktowali przeszłość jako oręż w walce politycznej, a nie przedmiot moralnej autorefleksji. Potępiali nazizm i postawę pokolenia rodziców, nie chcieli jednak, by "to całe nazistowskie gówno z wczoraj dalej zasmradzało nasze pokolenie" (z ulotki rozrzucanej w Berlinie w 1967 r.).

W ich krytyce była chęć zdystansowania się od "starych", których utożsamiano po prostu z nazistami lub faszystami. Niewiele było jednak w tej postawie "internalizacji" przeszłości jako problemu stanowiącego jakiekolwiek wyzwanie moralne także dla tych, którzy urodzili się po wojnie. "Młodzi" sami postrzegali się jako ofiary. Rudi Dutschke, charyzmatyczny przywódca tamtych czasów, porównywał reakcje władz na rewoltę studencką do prześladowań Żydów w III Rzeszy. Zgodnie z marksistowskimi interpretacjami dokonywano "uniwersalizacji" nazistowskiej przeszłości: jawiła się ona jako funkcja mieszczańsko-kapitalistycznego faszyzmu, przeciw którego rzekomemu renesansowi gwałtownie protestowano.

Mimo to przełom miał miejsce. W latach 70. temat III Rzeszy stał się jednym z wiodących problemów w mediach, a seriale o Holokauście biły rekordy popularności. Dzięki uzyskiwanej w ten sposób wiedzy i świadomości historycznej możliwe były w latach 80. i 90. fundamentalne debaty o odpowiedzialności za nazizm i jego zbrodnie.

Strategia Kohla

Ale zanim to nastąpiło, na początku lat 80. podjęta została próba ofensywy w polityce historycznej, dokonana w imię "zwrotu duchowo-moralnego" pod egidą rządu Helmuta Kohla (od 1982 r.). W pewnym sensie Kohl próbował - dość nieporadnie - uczynić to, co 20 lat później z powodzeniem udało się Gerhardowi Schröderowi: zrzucić balast przeszłości z niemieckiej polityki zagranicznej i uzyskać, także pod względem moralnym, status równoprawnego członka wspólnoty międzynarodowej.

Kohlowi nie chodziło o negację przeszłości czy zapominanie o niej, ale o pokazanie, że Republika Federalna ma już własną tożsamość i historię, którą należy postrzegać w kontekście szerszym niż tylko przez pryzmat narodowego socjalizmu. Służyć temu miała m.in. budowa Niemieckiego Muzeum Historycznego w Berlinie, które otwarto w 1987 r. Kohl odświeżył też pomysł centralnego miejsca pamięci RFN: otwarte po długoletnich kontrowersjach dopiero w 1993 r. w budynku tzw. Nowego Odwachu przy głównej ulicy Berlina, Unter den Linden, upamiętnia "ofiary wojny i władzy opartej na przemocy". Dokonane w ten sposób zrównanie wszelkich ofiar wywołało wzburzenie. Interwencja organizacji żydowskich doprowadziła do umieszczenia dodatkowego napisu, poświęconego ofiarom Holokaustu.

Największe oburzenie wzbudziła jednak w 1985 r. wspólna wizyta Kohla i Reagana na cmentarzu w Bitburgu, gdzie pochowani byli żołnierze amerykańscy i niemieccy (w tym także członkowie Waffen-SS). Kohlowi chodziło o symbol pojednania zamykający okres powojenny w stosunkach z USA, tak jak rok wcześniej uczynił to z prezydentem Francji w słynnym geście na cmentarzu w Verdun. Miejsce wybrano jednak fatalnie, a słowa Reagana przyrównujące poległych niemieckich żołnierzy do ofiar obozów koncentracyjnych ogromna część niemieckiej opinii publicznej przyjęła z niesmakiem.

Polityka historyczna Kohla poniosła fiasko. Kanclerz chciał "zdezaktualizować" (Ulrich Herbert) okres nazistowski w niemieckim życiu publicznym o 20 lat za wcześnie - w momencie, gdy debata nad uwikłaniem Niemców w narodowy socjalizm, losem żydowskich ofiar i naturą zbrodni tak naprawdę dopiero się zaczynała.

Nic dziwnego, że to właśnie opór wobec zamysłów Kohla stał się katalizatorem przemian w niemieckim dyskursie o przeszłości, których finał cytowani już Leggewie i Meyer opisują w następujący sposób: "Dziś można powiedzieć, że zarówno negatywne wydarzenie założycielskie w postaci Holokaustu, jak i odzyskana na nowo normalna perspektywa spojrzenia na niemiecką historię stanowią najważniejsze części składowe niemieckiej kultury pamięci i fundament, na którym buduje się politykę historyczną republiki berlińskiej. Mówiąc dosadniej: z grubej kreski zrobiono skandal po to, żeby nakreślić ją w bardziej precyzyjny sposób".

Ale "normalizacyjny" projekt polityki historycznej Kohla mógł zostać w końcu zrealizowany tylko przy spełnieniu trzech warunków: "oficjalnym" uznaniu przez państwo nieprzemijającej odpowiedzialności (także następnych pokoleń) za przeszłość i wynikające z niej zobowiązania; "internalizacji" tego faktu przez opinię publiczną; oraz dopełnieniu tej "normalizacji" przez ugrupowania polityczne, których nie można podejrzewać o historyczny rewizjonizm.

Nowy konsens

Tę pierwszą funkcję spełniło (symbolicznie) przemówienie prezydenta Richarda von Weizsäckera, wygłoszone 8 maja 1985 r., w którym obowiązek pamięci o Holokauście podniósł do rangi patriotycznego obowiązku, a koniec wojny uznał nie za dzień klęski, lecz "zakończenie bezdroży niemieckiej historii". Uderzający był kontrast tych słów z wysiłkami czynionymi w tym samym czasie przez Kohla. Mowa Weizsäckera stała się podstawą konsensu elit w odniesieniu do przeszłości.

Warunek drugi - akceptacja kierunku wyznaczonego przez Weizsäckera przez elity i szerokie kręgi opinii publicznej - spełniony został za sprawą wielkich dyskusji lat 80. i 90., znajdujących odzew medialny. Dotyczyły one kwestii wyjątkowości Holokaustu (tzw. spór historyków 1985-87), zbrodni Wehrmachtu i tezy historyka Daniela Goldhagena, że cała niemiecka historia przed 1933 r. zmierzała nieuchronnie do zagłady Żydów.

Jeśli Kohlowi marzyło się wyjście z cienia historii, a jego doradcom od polityki historycznej - zmiana paradygmatu w myśleniu o przeszłości na bardziej afirmatywny, to stało się coś dokładnie odwrotnego. To właśnie w odpowiedzi na "rewizjonizm" tak pomyślanej polityki historycznej, w końcu lat 80. powstały dwa "oddolne" projekty zmierzające w przeciwnym kierunku. W 1987 r. otwarto w Berlinie z inicjatywy organizacji społecznej wystawę "Topografia Terroru", która dokumentuje mechanizmy funkcjonowania aparatu III Rzeszy. Drugim przedsięwzięciem była forsowana od 1989 r. (także przez obywatelską organizację) koncepcja budowy pomnika upamiętniającego zagładę Żydów. Po wielu latach i po podjęciu decyzji przez rząd i parlament, pomysł został zrealizowany w postaci pomnika już nie "oddolnego", ale państwowego: właśnie Holocaust-Mahnmal.

Nowy konsens "Republiki Berlińskiej" wobec przeszłości - polegający na uznaniu nakazu pamięci za element racji stanu, ale jednocześnie przy coraz swobodniejszym traktowaniu kwestii historycznych w stosunkach zewnętrznych - nieprzypadkowo wykształcił się za rządów lewicowej koalicji pod wodzą Schrödera. Jego polityka historyczna nawiązywała, jak w przypadku uczestnictwa w obchodach 60. rocznicy lądowania w Normandii czy 60. rocznicy zakończenia wojny, do "dobrych" Kohlowskich wzorców z początku lat 80. Bycie jak "równy z równymi" we wspólnocie międzynarodowej było - i teraz, i wtedy - mottem tych działań. Ale Schröder miał za sobą argumenty, których brakowało Kohlowi: zakończony ważny etap rozrachunku z przeszłością (symbolicznie przypieczętowany decyzją o budowie Holocaust-Mahnmal) i przynależność do "lewicowego" pokolenia 1968 obdarzały go większą wiarygodnością w kwestiach historycznych niż ta, którą mogłaby cieszyć się Kohlowska chadecja.

Powrót własnych ofiar

Czy ten nowy konsens w polityce historycznej, opierający się przecież na określonym kształcie świadomości społecznej, jest trwały? W jakim stopniu naruszają go nowe tendencje w dyskursie o przeszłości, jak powrót debat o niemieckich ofiarach wojny i wypędzeń, które szczególnie w Polsce budzą obawy?

Mówienie o wspomnianych zjawiskach jako świadectwie zmiany paradygmatu i przesunięcia fundamentów niemieckiej polityki historycznej wydaje się tezą na wyrost. Zdaniem historyk Ute Frevert z uniwersytetu w Yale, dyskusja o ofiarach "jest częścią i chwilowym produktem końcowym boomu pamięci, jaki obserwujemy od lat 80. Następuje ona w zgodzie ze specyficznymi politycznymi koniunkturami tej pamięci, która najpierw zajmowała się ofiarami żydowskimi, zanim zwróciła się ku sprawcom i współsprawcom". Podczas gdy w latach 80. w dyskusjach dominowała kwestia Holokaustu i jego ofiar, lata 90. stały pod znakiem odpowiedzialności Niemców za nazizm. Dzisiejsze debaty o Niemcach jako ofiarach są swego rodzaju dopełnieniem tego procesu porządkowania pamięci - niewolnym, oczywiście od skrajności i przejaskrawień. Ale są one także reakcją na te wcześniejsze - ostre i samokrytyczne - dyskusje na temat zbrodni Wehrmachtu czy "eliminacyjnego antysemityzmu" (Goldhagen).

Nie oznacza to, oczywiście, że w niemieckim stosunku do przeszłości nie zachodzą istotne zmiany. Ale sprowadzanie ich do wspieranego odgórną polityką historyczną odzyskiwania narodowej historii i "renacjonalizacji" pamięci jest uproszczeniem. Trafniejszym określeniem jest "pluralizacja" dyskursu o przeszłości (używają go Leggewie i Meyer).

Choć więc konsens wykształcony w ostatnim 20-leciu i odlany w betonie Holocaust-Mahnmal pozostaje w mocy, to nie jest on źródłem jedynego języka, jakim można dziś rozmawiać o historii. Dzieje się tak za sprawą różnych tendencji społecznych, o których w tym miejscu wspomnieć można tylko w skrócie. Przede wszystkim znaczenie mają zmiany pokoleniowe. Wraz z odchodzeniem generacji świadków ku końcowi zmierza wspomniana "kultura winy", odwołująca się do rachunku sumienia, zadośćuczynienia i pokuty. Jej miejsce, jak twierdzi Stephen Schlak w miesięczniku "Merkur" (nr 9-

-10/2006), zajmuje "kultura wstydu", która zamiast posługiwać się językiem etyki i emocji, będącym dla młodych pokoleń coraz mniej czytelnym, kładzie nacisk na symboliczne formy przedstawiania przeszłości. Ich przykładem jest właśnie Holocaust-Mahnmal.

Do pluralizacji dyskursu o przeszłości przyczynia się także fakt, że dla młodszych pokoleń to powojenna RFN (a także NRD) jest tą "najnowszą historią". Dla Niemców z Zachodu stanowi ona jednoznacznie powód do dumy. Dziś dokonuje się rehabilitacja lat 50. jako okresu modernizacji Niemiec, debatuje się nad rolą pokolenia 1968, z rozrzewnieniem wspomina "cud w Bernie" w 1954 r., gdy piłkarska reprezentacja RFN zdobyła mistrzostwo świata. To wszystko silnie wpływa na postrzeganie całej historii Niemiec, której nie chce się już postrzegać tylko przez pryzmat III Rzeszy.

Ważną rolę odgrywają też inne czynniki. Głębokie zmiany demograficzne i wzrost znaczenia obywateli z "przeszłością imigrancką" stawiają pytanie o ich stosunek do tradycyjnej niemieckiej kultury pamięci. W Niemczech Wschodnich widoczne jest starcie dwóch "konkurencyjnych" przeszłości - nazistowskiej i komunistycznej, z których ta ostatnia nadal jest niedowartościowana w debacie publicznej. Indywidualizacja społeczeństwa powoduje natomiast, że na kwestie przeszłości patrzy się w coraz mniejszym stopniu przez pryzmat losu całego narodu, a dominujące znaczenie uzyskuje perspektywa jednostek i ich rodzin. Widać to choćby w przypadku dyskusji o wypędzeniu czy w ogromnym zainteresowaniu wspomnieniowymi powieściami rodzinnymi.

***

Nie ulega wątpliwości, że wszystkie te tendencje w ostatecznym rozrachunku zmierzają do pewnej relatywizacji niemieckiej winy oraz okresu narodowego socjalizmu jako najważniejszego punktu odniesienia pamięci zbiorowej.

Nie oznacza ona jednak powrotu do apologetycznego stosunku do przeszłości ani negowania odpowiedzialności Niemców. Nie jest też rezultatem zabiegów odgórnej polityki historycznej, lecz w dużej mierze niezamierzonym efektem procesów społecznych, które są od niej niezależne.

W tej bardziej pluralistycznej niemieckiej kulturze pamięci poza pierwszym rzędem przeznaczonym dla zagłady Żydów jest dziś także miejsce dla dumy z cudu gospodarczego, refleksji nad "powstaniem czerwcowym" w NRD w 1953 r., a także pamięci o ofiarach bombardowania Drezna i cierpieniach wypędzonych.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2006

Artykuł pochodzi z dodatku „Historia w Tygodniku (46/2006)