Angela na morzu czerwonym

Angela Merkel jest dziś w Niemczech politykiem najpopularniejszym, o najsilniejszej pozycji. Trudno wyobrazić sobie przyszły rząd, w którym byłaby nieobecna.

15.09.2009

Czyta się kilka minut

Partnerzy Angela Merkel i Frank-Walter Steinmeier na dobre stali się przeciwnikami. Obecna kanclerz i jej zastępca, a zarazem szef MSZ - rywale w walce o fotel kanclerza na kolejne cztery lata. Ale decyzja, która zapadnie w ostatnią niedzielę września, rozstrzygnie nie tylko, kto zostanie szefem niemieckiego rządu.

Chodzi też o pytanie zasadnicze: dokąd podążą w przyszłości Niemcy? Czy obóz mieszczańsko-liberalny, składający się z formacji chadeckich (CDU/CSU) i liberałów (FDP), uzyska w Bundestagu większość, którą utracił w 1998 r., i czy powstanie koalicja czarno-żółta (przyjęło się, że czarny to kolor chadecji, a żółty - liberałów)? Czy też arytmetyczną większość uzyska szeroko pojęta lewica i w konsekwencji socjaldemokraci (SPD) oraz Zieloni - sami nie mając większości - zdecydują się doprosić do rządu Partię Lewicy, wbrew dotychczasowym zapewnieniom, że nigdy, przenigdy nie dopuszczą postkomunistów do współrządzenia? A może na koniec wszystko zostanie po staremu i rządzić będzie nadal Wielka Koalicja chadeków i socjaldemokratów?

Pseudopojedynek

Wprawdzie na dwa tygodnie przed wyborami sondaże wykazywały lekką przewagę obozu chadecko-liberalnego - ale z tendencją malejącą. Łaska wyborcy na pstrym koniu jeździ, a grupa tych, którzy ciągle nie mogą się zdecydować, komu oddać swój głos, jest wyjątkowo duża.

Zapowiadany szumnie telewizyjny "pojedynek" Merkel i Steinmeiera, który w minioną niedzielę transmitowały wszystkie stacje ogólnokrajowe, raczej nie pomógł niezdecydowanym w podjęciu decyzji. To, co miało być starciem, przypominało bardziej uprzejmą wymianę poglądów, podczas której rozmówcy robili wszystko, aby się nawzajem nie urazić. Widać było, że pani kanclerz dobrze współpracowało się w minionych latach ze swoim wicekanclerzem. Gdy dyskusja doszła do tematu dziś kluczowego, czyli do kryzysu finansowo-gospodarczego, różnic między uczestnikami tego pseudopojedynku właściwie nie było widać. Podobnie w temacie Afganistanu.

Nic więc dziwnego, że w przeprowadzonym natychmiast po tym "pojedynku" sondażu telewizji ARD na pytanie, kto był bardziej wiarygodny, niemal tyle samo pytanych wskazało Merkel co Steinmeiera (42 do 43 procent). Tylko na pytanie, kto ma większą "kompetencję polityczną", zdecydowana większość wskazywała na Merkel.

Tymczasem dla obojga jest to gra o wszystko. Jeśli Merkel nie uda się stworzyć koalicji czarno-żółtej, a jej formacja uzyska mniejsze poparcie niż podczas ostatnich wyborów (35,2 proc.), będzie to poważny cios dla jej pozycji. Z kolei Frank-Walter Steinmeier walczy o swoje być albo nie być: musi nie dopuścić do powstania sojuszu chadeków i liberałów, i musi uzyskać dla swej partii wynik zbliżony do 30 proc. (w 2005 r. SPD dostała tylko niewiele mniej głosów niż chadecy). Jeśli mu się to nie uda, jego dni w roli lidera SPD są policzone.

Merkel: "koń pociągowy"

Chadecy są tu w lepszej pozycji. W warunkach niemrawej i w opinii wielu wyborców po prostu nudnej kampanii wyborczej - gdy wszyscy politycy od prawa do lewa zarzekają się, że od społeczeństwa, dostatecznie już zestresowanego cięciami socjalnymi, a teraz kryzysem, nie można wymagać nowych wyrzeczeń - chadecja ma asa: popularną Angelę Merkel. Sondaże mówią jasno: gdyby kanclerz był wyłaniany w wyborach bezpośrednich, 57 proc. Niemców głosowałoby na córkę pastora z dawnej NRD. Jej rywala Steinmeiera, który sprawia wprawdzie wrażenie polityka solidnego, ale nudnego i sztywnego, preferuje tylko 28 proc. wyborców.

Angela Merkel jest dziś "koniem pociągowym" chadecji - jak kiedyś Helmut Kohl. Kampania wyborcza jej stronnictwa jest przykrojona całkowicie pod jej osobę. Różnica jest jednak taka, że Kohl był mocno zakorzeniony w swej formacji, natomiast Merkel, przewodnicząca CDU, pozostaje w partii postacią niemal obcą - jej polityczna kariera przebiegała nie w ramach struktur partyjnych, ale właściwie poza nimi (podczas gdy Kohl przeszedł bodaj wszystkie szczeble w tych strukturach). Dla wyniku wyborów może to mieć znaczenie - bo sympatia, jaką Niemcy żywią wobec swojej pani kanclerz, nie musi automatycznie przełożyć się na głosy poparcia dla jej partii. Osobista popularność Angeli Merkel znacznie odbiega od popularności jej formacji.

Jednym z najsłabszych punktów jej kampanii wyborczej długo pozostawała kwestia, z kim chciałaby rządzić - jeśli wygra. Merkel nie mogła z całą powagą twierdzić, że chciałaby powtórki Wielkiej Koalicji, skoro argumentowała, że nie powinno się głosować na socjaldemokratów, gdyż ci gotowi są porozumieć się z postkomunistami. O koalicji chadeków i Zielonych nikt nawet nie wspomina, zresztą nie jest arytmetycznie realna. Z kolei "Jamajka" - koalicja czarno-żółto-zielona (chadecja, liberałowie i Zieloni) - nie byłaby niemożliwa, lecz jest mało prawdopodobna z powodu różnic między FDP a Zielonymi w kwestiach gospodarczych i socjalnych.

"Święty spokój" i "gruszki na wierzbie"

Aż do wyborów Angeli Merkel pozostaje zatem tylko głosić, że jej celem jest rząd czarno-żółty. Ponieważ jednak FDP ma opinię "neoliberałów", wizja taka jest dla Merkel zarazem problemem. Bo skoro liberałowie mobilizują swych wyborców polaryzującymi hasłami (żadnej płacy minimalnej; zmniejszenie ochrony pracownika przed zwolnieniem itd.), wizja ich obecności w rządzie odstrasza wielu potencjalnych wyborców chadecji. W efekcie popularność liberałów (dwucyfrowe poparcie w sondażach to dla nich doskonały wynik) podminowuje ich potencjalnego partnera koalicyjnego, skoro chadecja obiecuje wyborcom święty spokój: stabilność, żadnych reform, obniżkę podatków (mało realistyczną wobec ogromnego długu publicznego).

SPD z kolei obiecuje "gruszki na wierzbie". W swój "Plan dla Niemiec" - przewidujący mnóstwo nowych miejsc pracy (niemal pełne zatrudnienie) i ustawowe płace minimalne - nie wierzą sami socjaldemokraci. Steinmeier sformułował więc cel minimum: nie dopuścić do powstania koalicji czarno-żółtej.

Tylko co w zamian? Co, jeśli Stein­meierowi się uda i czarno-żółta koalicja nie powstanie? Przecież wtedy socjaldemokratom wcale nie będzie do śmiechu. Trudno sobie wyobrazić, jak jego partia, sprowadzona do poziomu dwudziestu kilku procent poparcia (a byłby to najgorszy wynik SPD w historii Republiki Federalnej; jak dotąd, najgorzej było w 1953 r., gdy SPD dostała 28 proc.), zareagowałaby na perspektywę nowej Wielkiej Koalicji, skoro jedyne, czego może się wówczas spodziewać, to dalszy i nieuchronny spadek poparcia.

Mało prawdopodobne, aby "lewe skrzydło" SPD zgodziło się na kontynuację aliansu z chadecją po tym, jak w minionych latach socjaldemokracja straciła jedną trzecią elektoratu na rzecz lewicowych alternatyw: Zielonych i Lewicy, z których każda może pochwalić się dziś kilkunastoprocentowym poparciem (gdy jeszcze parę lat temu balansowały na granicy 5 proc.).

Czerwone Niemcy?

Co zatem wówczas? Czy socjaldemokraci zdecydują się złamać ostatnie tabu w niemieckiej polityce - i wspólnie z Zielonymi wejdą w sojusz z formacją, która wywodzi się z partii komunistycznej, przed 1989 r. rządzącej w Niemczech Wschodnich? Tylko czy możliwe jest utworzenie rządu z Partią Lewicy, która nie chce pozbyć się "bakcyla Stasi" (wielu jej polityków pozostawało na usługach komunistycznej policji i wcale się tego nie wstydzą), domaga się za to rozwiązania NATO i Bundeswehry oraz gwarancji dobrobytu dla wszystkich obywateli?

Obecne kierownictwo SPD - Steinmeier jako kandydat na kanclerza i szef partii Franz Müntefering - wielokrotnie wykluczało taką opcję. Ale władze partii można zmienić. Zbyt silna jest u wielu socjaldemokratów - oraz Zielonych - romantyczno-emocjonalna tęsknota za "lewicowymi Niemcami". Pokusa jest tym większa, że w ostatnich latach pozycja Partii Lewicy stale się umacniała - w dużej mierze kosztem SPD - a ostatnim tego dowodem były sierpniowe wybory do parlamentów krajowych w dwóch landach w byłej NRD (Saksonii i Turyngii) i w Kraju Saary. Merkel i Steinmeier nie mieli się tu z czego cieszyć. O ile chadecja mogła mówić tylko o porażce (w dwóch landach; w Saksonii obroniła stan posiadania), o tyle dla SPD było to kompletne fiasko: w Turyngii dostała 18 proc. (Partia Lewicy 27 proc.), w Saksonii ledwie 10 proc.; w Kraju Saary socjaldemokraci (24 proc.) uzyskali wynik niewiele tylko lepszy niż Lewica (21 proc.; tu przyczyną sukcesu była postać populisty Oskara Lafontaine’a, kiedyś lidera SPD, a dziś lidera Partii Lewicy). Wielkim wygranym w Turyngii i Saarze jest więc Lewica: w obu landach może stworzyć rząd, wraz z SPD i Zielonymi.

A że z sondaży wynika, iż w całej zachodniej części kraju Partia Lewicy - tu rekrutująca się m.in. z eks-socjaldemokratów i związkowców, zrażonych do SPD - może liczyć na poparcie rzędu 7 proc. (gdy jeszcze kilka lat temu balansowała na granicy błędu statystycznego), wniosek jest oczywisty: na terenie całych Niemiec - także na obszarze dawnych Niemiec Zachodnich - utrwalił się już system pięciopartyjny: CDU/CSU, SPD, FDP, Zieloni i Partia Lewicy.

W godzinie próby

Dopiero to sierpniowe memento ożywiło Merkel i Steinmeiera, wnosząc trochę życia w ich rywalizację. Dotąd można było odnieść wrażenie, że Steinmeier zmusza się do atakowania Merkel - i odwrotnie. Jeśli w kampanii pojawiał się w ogóle jakiś jasno określony przeciwnik, byli to "chciwi bankierzy" i "niemoralni menedżerowie", którzy wywołali kryzys, a teraz dalej napychają sobie kieszenie.

Być może kłopot Merkel i Steinmeiera polega także na tym, że ich Wielka Koalicja była w społeczeństwie popularna - nawet jeśli nie mogła pochwalić się sukcesami. Jej bilans, mierzony nadziejami sprzed czterech lat, wypada blado. Nie był to rząd reformatorski, a mnogość przyjętych ustaw powiększyła tylko biurokrację. Zamiast zmieniać kraj, obaj partnerzy woleli nic nie ruszać lub wzajemnie się neutralizowali. Poza podwyżką VAT, oszczędzali obywatelom wyrzeczeń. Walczyli za to o popularność - większymi świadczeniami dla bezrobotnych czy "szrotowym"; dopłaty dla nabywców nowych aut miały ratować nie tylko przemysł, ale i nastroje.

Rząd Merkel i Steinmeiera okazał się hojniejszy od poprzedników - lewicowego gabinetu Gerharda Schrödera - mimo że kłopoty np. z długiem publicznym nie były wcale mniejsze. W ogóle mało który rząd w dziejach Republiki Federalnej porywał się na tak wiele dużych projektów po to tylko, by zaraz odłożyć je na bok. Zamiast tego koncentrowano się na wydawaniu publicznych pieniędzy, także przez wymyślanie nowych świadczeń. Ceną było rosnące zadłużenie.

Dopiero w ostatnim roku Wielka Koalicja znalazła wreszcie jakieś uzasadnienie dla swego istnienia: gdy zaczął się globalny kryzys, chadecy i socjaldemokraci sprężyli się - i wypracowali szereg państwowych programów antykryzysowych, ratując banki, ożywiając koniunkturę itd., itp. Sprawdzili się w chwili próby, ale cena jest znów wysoka: jeszcze większe zadłużenie.

***

Dziś widać, że jeśli ktoś zyskał na Wielkiej Koalicji, to chadecja, zachowując mniej więcej stan posiadania. Wielkim przegranym są natomiast socjaldemokraci: poparcie dla nich spadło z ponad 34 proc. (ich wynik cztery lata temu) do 23-25 proc. w obecnych sondażach.

A zdecydowanie największym wygranym minionych czterech lat jest osobiście Angela Merkel: najpopularniejszy obecnie polityk w Niemczech. Nawet jeśli po 27 września nie uda się jej zbudować czarno-żółtej koalicji, i nawet jeśli wielu polityków marzy po cichu o "lewicowych Niemczech", klucz do Urzędu Kanclerskiego spoczywa w jej ręku. Trudno wyobrazić sobie rządową konstelację, w której Angela Merkel byłaby nieobecna.

Przełożył WP

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2009