Afrykańska wojna światowa

W ciągu minionych 15 lat w Kongo zginęło 5 milionów ludzi: ofiar wojny i anarchii. Obecni na miejscu żołnierze ONZ są bezradni wobec tego, co dzieje się - z dala od kamer światowych telewizji - w tym "upadłym państwie".

15.11.2011

Czyta się kilka minut

Wschód Demokratycznej Republiki Konga to "państwo upadłe". Trudno zliczyć wszystkie grupy zbrojne, działające od lat na tym terenie - czyli w prowincjach graniczących z Ugandą, Rwandą i Burundi, wokół jezior Tanganika, Kivu, Edwarda i Alberta, a także na terenach pogranicznych z Południowym Sudanem i Republiką Środkowej Afryki.

Do ostatniego Kongijczyka

Chaos w Kongu (dawnym Zairze) wiąże się ściśle z ludobójstwem w Rwandzie w 1994 r. Ówczesny kongijski dyktator Mobutu Sese Seko sprzyjał ludobójczemu rządowi Hutu, a po dojściu do władzy w Rwandzie rebeliantów Tutsi udzielił gościny uciekającym oprawcom. Zostawił im też broń i swobodę ruchów. Najskrajniejsze ugrupowania Hutu przejęły władzę w obozach dla uchodźców w Zairze i stąd prowadziły ataki na terytorium Rwandy.

Wojna wisiała na włosku, a każdy z sąsiadów Zairu miał w niej swoje interesy, za które gotów był walczyć - do ostatniego Kongijczyka. Zwłaszcza Rwanda i Uganda: w 1996 r. wyciągnęły one "z kapelusza" byłego partyzanta (jeszcze z lat 60.) Laurenta Kabilę i po krótkiej wojnie obaliły Mobutu, zaś Kabilę zrobiły prezydentem Zairu - przemianowanego na Demokratyczną Republikę Konga. Gdy Kabila postanowił się uniezależnić i zwolnił rwandyjskich doradców, w 1998 r. wybuchła druga wojna kongijska. W końcu prezydent zginął w zamachu.

Ta druga wojna kongijska nazywana jest "afrykańską wojną światową". W kluczowym momencie zaangażowane były w nią: Uganda, Rwanda, Burundi, Namibia, Zimbabwe, Angola, a nawet daleki Czad i Libia. Skończyła się chwiejnym pokojem i finansowanymi przez Unię Europejską wyborami. Ich zwycięzcą został syn zabitego prezydenta - Joseph Kabila.

Wojny kongijskie to serie okrucieństw popełnianych przez wszystkie strony, choć na szczególną uwagę zasługują wojska rwandyjskich Tutsi. Po tym, jak sami byli ofiarą rzezi, mieli międzynarodowy "immunitet" na krytykę. Nawet dziś w Rwandzie ci, którzy wspominają o ofiarach Tutsi, zwani są "negacjonistami".

Wybory, czyli eskalacja

Ale anarchia i wojna trwają we wschodnim Kongo do dziś. A ostatnio nawet przybierają na sile - przed zaplanowanymi na 28 listopada wyborami prezydenckimi i parlamentarnymi codziennie dochodzi do krwawych starć.

Walczą zwłaszcza zwolennicy dwóch głównych kandydatów do najwyższego urzędu: obecnego prezydenta Kabili-juniora i Étienne’a Tshisekediego, przywódcy opozycyjnej Unii na rzecz Demokracji i Postępu (UDPS). Kabila rzeczywiście wygrał poprzednie wybory - tak przynajmniej orzekli wtedy obserwatorzy z Unii. Przeważyły głosy Wschodu. Nie dlatego, aby ktoś tu przepadał za Kabilą. Ale ludzie wierzyli, że zaprowadzi pokój. Jak rwandyjski Paul Kagame, o którym na Wschodzie mówią z mieszaniną zrozumiałej nienawiści i podziwu. Bo w Kongu wolności też nie ma, ale nie ma również spokoju i rozwoju.

Kabila rządzi "ręcznie". Jego polityka to przekupywanie lokalnych bonzów, na zasadzie: pozwolę im kraść na ich miarę, to oni nie przeszkodzą mi w złodziejstwie na moją miarę. Kluczem jest nieoddanie władzy. W tym celu trzeba wygrać obecne wybory - zachowując pozory, by europejscy darczyńcy nie zakręcili kurka z pomocą, z której dla kraju mało co wynika, ale dla rodziny prezydenta wiele.

Teraz jednak Kabila nie może liczyć na poparcie Wschodu. Ponieważ także wiele prowincji na północy, zachodzie i w centrum go nie popiera, jest zdany na głosy Katangijczyków, którymi otacza się, a którzy są głównymi jego klientami. Ale ich głosy nie starczą. Na razie prezydent zwiększył swe szanse, zmieniając ordynację i ograniczając głosowanie do jednej tury. Z tym tylko, że każdy wynik może okazać się klęską dla kraju. Jeśli Kabila wygra, większość może nie uwierzyć, że nie fałszował. Jeśli przegra, pewnie nie będzie chciał oddać władzy. W obu przypadkach możliwa jest nowa wojna.

Klątwa surowcowa

Można porównywać konflikt w Kongo do wojny światowej. Można też do XVII-wiecznej wojny trzydziestoletniej, która w Europie stała się symbolem zgrozy. Jacek Kaczmarski śpiewał o wydarzeniach z lat 1618-48: "Niemowlęta na halabardach / Poznały, co gniew i pogarda / W wypełnionych ciałami okopach / Tak rodziła się Europa". Czy tak rodzi się dziś Afryka?

Zwłaszcza we wschodnim Kongo rozliczne grupy zbrojne powstają jak grzyby po deszczu. Potem podpisują pokój, "integrują się" z armią, znów buntują... A wszyscy robią kasę, załatwiają plemienne porachunki, zabezpieczają strefy wpływów silniejszych sąsiadów.

Bo pieniędzy w tym jednym z najbiedniejszych państw świata jest dużo. Złoto, diamenty, kasyteryt, koltan: dziesiątki rzadkich i drogich surowców leżą pod ziemią wszędzie, jak podręcznikowy przykład "klątwy surowcowej". Grupy zbrojne czy obcy żołnierze wywożą je tonami, zmuszając miejscową ludność do niewolniczej pracy przy eksploatacji. Za pieniądze z minerałów kupuje się broń. Za pieniądze z minerałów rozwijają się sąsiedzi Kongo, legalizujący przemycany towar. Z wykorzystaniem tych minerałów buduje się sprzęt informatyczny, jak choćby nasze komórki. Międzynarodowa akcja "No blood in my GSM" (Nie chcę krwi w mojej komórce) przeszła w Polsce bez echa.

Po minerały latają nad dżunglą rozpadające się samoloty, z pilotami często mówiącymi po rosyjsku. Minerały nosi się kilometrami na głowach, przemyca przez granice pod osłoną nocy i skorumpowanego wojska. Z minerałów żyją i władze, i grupy zbrojne.

Kongijska "gruba kreska"

Część z tych grup jest "zagraniczna" - jak FDLR, pozostałość po bojówkach rwandyjskich Hutu. Albo słynąca z okrucieństw CNDP: oficjalnie powstała do zwalczania FDLR i bronienia kongijskich Tutsi, jest kontrolowana przez Rwandę. "Zintegrowana" w 2009 r., stanowi quasi-państwowy byt, kontrolując część Kongo. Na jej czele stoi Bosco Ntaganda, ścigany międzynarodowym listem gończym. Ten "zintegrowany" generał armii kongijskiej, pobierający pensję z Kinszasy, w świecie poszukiwany jest za zbrodnie na... Kongijczykach.

To sytuacja typowa. Mówi się o tym: "najpierw pokój, potem sprawiedliwość". Ale pokoju nie było i nie ma. I pewnie bez sprawiedliwości go nie będzie, bo bezkarność połączona z profitami powoduje, że opłaca się być bandytą. Kongijska "gruba kreska" przybiera monstrualne rozmiary. A tymczasem liczbę zabitych w Kongu od 1996 r. szacuje się na 5 mln.

Większość grup zbrojnych ma charakter plemienny. Choć czasem wychodzą poza podziały etniczne: np. Ludowy Front Wyzwolenia Kongo, wspierany przez Ugandę i zabezpieczający przemyt do tego kraju kongijskiego złota. Jego "generał" Ngabo Gabi zjednoczył kilka plemion, a nawet część rwandyjskich opozycjonistów Tutsi, pod hasłem obalenia Kabili w Kongu i Kagamego w Rwandzie. W 2010 r. ich działalność o mało nie wywołała nowej wojny ugandyjsko-rwandyjskiej. Zaś wśród lokalnych grup okrutną rolę odgrywają tzw. May-May - "chronieni przed kulami przez czary". Początkowo zbrojeni przez Kabilę-seniora jako terytorialna samoobrona, wyewoluowali w bandytów.

Bezwolne "błękitne hełmy"

A wśród całej tej menażerii - największa na świecie misja pokojowa ONZ.

Od niedawna nosi nazwę MONUSCO, wcześniej MONUC, ale złośliwi mówili ­MONIQUE, by podkreślić "wartość" bojową "błękitnych hełmów". Choć, mimo wszystko, i tak dobrze, że tam są. Bez nich trwałaby nieustanna rzeź. Nikt przy zdrowych zmysłach nie sugeruje, by ich wycofać. Wielu natomiast postuluje, by robili więcej.

W MONUSCO spotkałem wiele osób na najwyższym poziomie profesjonalnym i moralnym. Zwykle byli sfrustrowani i zniechęceni. Bo chcieli coś robić. Bo mają środki. Bo swą pracę traktują jak moralny obowiązek.

Trafiła mi kiedyś w ręce mailowa informacja z MONUSCO, że pod miejscowością X około 30 bojowników z grupy Y założyło obóz i prowadzi "rekrutację" nieletnich (co jest zbrodnią wojenną). Nie tylko dobrowolną, także porywając dzieci. W dalszej części maila następowały rozważania, jakie to raporty trzeba o tym wyprodukować, bo sprawa jest poważna. Nie wytrzymałem i zasugerowałem, że lepiej byłoby, aby żołnierze ONZ rozbroili ich i uwolnili dzieci. Co wydawało się tym prostsze, że 30 bojowników prezentowało lokalny "poziom bojowy" (nadawali się akurat do zabijania cywilów), a ONZ miało tysiące żołnierzy. Ale nikt tam nie poleciał, nikt nie wydał rozkazu. Zresztą gdyby głównodowodzący ONZ rozkaz wydał, miejscowy dowódca mógłby odmówić wykonania go i nikt by mu nic nie zrobił. Poza tym, dowództwo jest w dalekiej Kinszasie. To znaczy, na Wschodzie też jest, ale nie może wydać rozkazu. Zwłaszcza w weekend...

"Peace keeping" czy "peace enforcing"?

Ci żołnierze ONZ, którzy pracują ofiarnie, to w większości Europejczycy, ewentualnie Amerykanie. Pozytywną postawą wyróżnia się też sporo Urugwajczyków. A jednym z najbardziej pozytywnych ludzi w mundurach, których tam spotkałem, był generał z Bangladeszu.

Ale większość oddziałów "bojowych" ONZ to żołnierze spoza państw wysoko rozwiniętych. Oni chcą tylko zarobić i przetrwać. Niektórzy handlują z bojówkami, także bronią (na szczęście to mniejszość). W nicnierobieniu prym wiodą Hindusi. Zawsze chętnie by coś zrobili, ale akurat nie da się, zapraszamy na obiad... Obsługują helikoptery. To znaczy, ciągle się szkolą. Na misję bojową nie mogą polecieć. Ot, taki obóz szkoleniowy za pieniądze ONZ.

Nasuwa się niepoprawna politycznie myśl, że na misje pokojowe nie powinni jechać żołnierze, którzy nie mogą zapewnić pokoju na własnym terytorium. I żołnierze z państw, gdzie wojsko znane jest z niewyszukanego podejścia do praw człowieka. I takich, gdzie częsty jest rasizm, w odróżnieniu od naszej strefy kulturowej nieuznawany tam za patologię (jak w niektórych krajach arabskich).

Nasuwa się też refleksja nad sensem operacji "peace keeping", czyli "utrzymywania pokoju" w rejonach, gdzie trwa wojna. Bo jak utrzymać coś, czego nie ma? Pokój można ewentualnie zaprowadzić. Czyli "peace enforcing". Ale przy takim ujęciu sprawy trzeba założyć, że nie obejdzie się bez walki. A to przecież niebezpieczne. I źle brzmi.

Spojrzeć w lustro

Tymczasem konflikt w Kongu jest łatwiejszy do opanowania niż np. w Afganistanie i Iraku. Tu nie ma dużo fanatyzmu. Tu jest "tylko" wybuchająca wściekłość i okrucieństwo, hodujące się na całkowitej bezkarności.

Że się da, udowodniła w 2003 r. "Operacja Artemida". Ale to była misja bojowa Unii, z udziałem głównie Francuzów: w krótkim czasie uspokoili region Ituri. Dziś Francuzów tam nie ma i znów trwa wojna. Ale wtedy przestano się bić, porywać, zabijać, gwałcić, rabować. Międzynarodowe wojsko powinno działać tak, jak podczas "Artemidy". Oczywiście, iluś bandytów zginie. A to źle brzmi... Gorzej niż "monitoring łamania praw człowieka"...

Ktoś może mi zarzucić, że stawianie wojsk europejskich jako wzór jest nieuprawnione, bo Srebrenica, bo Rwanda... Rzecz jednak w tym, że jeśli założy się już (słusznie), iż np. Kongo to misja bojowa, wówczas wysyła się oddziały bojowe ze zdecydowanymi dowódcami i daje się im określone uprawnienia. Bo w systemie ONZ nie jest łatwo podjąć decyzję o działaniach bojowych. A często nie wolno, bo trzeba by mieć decyzję o zmianie charakteru misji, którą musi podjąć jakieś grono w Nowym Jorku. A w tym czasie pod bokiem "błękitnych hełmów" trwa rzeź.

Jak różnie reagują żołnierze ONZ, ilustrują dwa przypadki. Pierwszy: zamknięci w bazie żołnierze pilnują bramy, pod którą błagający o pomoc tłum jest ćwiartowany maczetami. Żołnierze nie otwierają ani bramy, ani ognia do morderców; robią tylko zza muru zdjęcia. Drugi: podobna sytuacja, ale zza bramy wychodzi trzech Belgów. Wiedząc, że nie mają wsparcia, strzelają do morderców; kilku zabijają, reszta ucieka. Belgowie uratowali kilkudziesięciu ludzi, do dziś uznawani są w Bunii za bohaterów. Za to przez parę lat musieli tłumaczyć się z tego, co zrobili. Groził im wyrok, bo strzelali bez rozkazu.

***

Jednak niemoc "błękitnych hełmów" wynika głównie nie z winy żołnierzy, lecz z niekompetencji lub/i złej woli osób siedzących za biurkami - w Nowym Jorku i w stolicach krajów ONZ. W wielu tych miejscach samo wspomnienie o "Operacji Artemida" może wywołać furię dyplomatów o nienagannych na co dzień manierach. Czy z głupoty? Nie, wielu to przecież ludzie wybitnie inteligentni. Ale większość ma do spłacenia kredyt, wzięty na nowy model auta czy mieszkanie na Manhattanie. I dzieci, którym musi zapewnić przyszłość, a które nie są zagrożone tym, że ktoś porwie je do dżungli.

PAWEŁ LESKI był policjantem, pracował dla organizacji międzynarodowych w Sudanie Południowym, Rwandzie, Kongu i Ugandzie; pracował też w Międzynarodowym Trybunale Karnym. Stale współpracuje z "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2011