Adwokat na trzy i pół oktawy

Od początku kariery stoi na straży wykluczonych. Aby ich bronić, jest gotowa sięgać po swój zabójczy głos. Diamanda Galás wystąpi 27 lipca na festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu.

22.07.2013

Czyta się kilka minut

 / Fot. Catherine McGann / GETTY IMAGES
/ Fot. Catherine McGann / GETTY IMAGES

Uważa, że jej głos jest darem. Dzięki niemu może inspirować przyjaciół oraz miażdżyć wrogów. Tych drugich Diamanda Galás ma wielu. Trudno się dziwić, skoro przez całe dekady bardzo bezpośrednio opowiadała się za pokrzywdzonymi, wykluczonymi i zepchniętymi na margines społeczeństwa. Realizując swoje cele, nie cofała się przed niczym, nierzadko budząc kontrowersje i rozpalając ogólnokrajowe debaty. Tak było między innymi w ubiegłym roku, gdy artystka, żegnając przedwcześnie zmarłą Whitney Houston, oskarżała jej najbliższych współpracowników o cynizm i pazerność, co doprowadziło do tragedii, którą łatwo było przewidzieć, a więc także jej uniknąć. Trzeba przyznać, że amunicji dostarczały jej kolejne doniesienia prasowe, według których wytwórnia Sony miała podnieść ceny wszystkich nagrań Houston, zanim na nekrologach zdążyła jeszcze wyschnąć farba. Pomimo nastroju żałoby Galás nie przebierała w słowach, nie gryzła się w język. Nie potrafiła.

A przecież powinna. Tego uczył ją ojciec, syn pontyjskich Greków, którzy doskonale pamiętali masakry, jakich w latach 20. dopuszczali się tureccy zdobywcy Smyrny. Wychowując się na takich historiach, emigranci z Azji Mniejszej starali się przejść przez życie niezauważeni, przezroczyści i – przede wszystkim – cisi. Ale jak tu milczeć, kiedy ma się głos o rozpiętości trzech i pół oktawy?

BRAK BILETÓW NA POGRZEB

Największym nieszczęściem Galás jest autentyzm. Najtrudniejsze z podejmowanych przez nią tematów bazują bowiem na doświadczeniach jej najbliższych. Światowy rozgłos przyniosło jej zaangażowanie w pomoc nosicielom wirusa HIV. Ameryka przez lata nie potrafiła jednoznacznie zareagować na pochłaniającą tysiące istnień epidemię. Do dziś za administracją Reagana jak cień ciągną się oskarżenia o zabójczą opieszałość. Według krytyków konserwatywnych rządów wynikała ona ze stereotypów dotyczących choroby, która początkowo nosiła przecież miano GRID (Zespół Niedoboru Odporności Gejów). Zamiatana pod dywan tragedia, która wiązała się nie tylko z fizycznym cierpieniem, ale również z upokorzeniem, mogła przypominać Galás o masakrach, których sprawców nie rozliczono do dziś.

Ostatecznym impulsem, który uczynił z niej rzeczniczkę seropozytywnych rodaków, stała się jednak informacja o chorobie starszego brata. Dobrze zapowiadającą się karierę dramaturga i producenta teatralnego w 1986 r. przerwało AIDS. Philip Dimitri Galás zmarł w wieku trzydziestu dwóch lat. W tym czasie jego siostra spędzała już sporo czasu na pomaganiu chorym, domagała się kolejnych badań nad wirusem, żądała legislacyjnych zmian, które poprawiłyby sytuację wykluczonych, oraz apelowała o niezbędną edukację społeczeństwa.

Po śmierci brata jej postawa zradykalizowała się. Galás dołączyła między innymi do aktywistów z ACT UP. To oni 10 grudnia 1989 r. manifestowali przed katedrą świętego Patryka w Nowym Jorku, protestując przeciwko stanowisku Kościoła w sprawie środków antykoncepcyjnych. Kilkudziesięciu z nich zdecydowało się nawet wtargnąć do budynku, by zakłócić mszę. Ponad sto osób zostało aresztowanych. Wśród nich Galás. Środowisko LGBT szybko odcięło się od tych wydarzeń, potępiając nowojorską manifestację ACT UP. Galás nie zamierzała przepraszać, jednak postanowiła skanalizować swoje frustracje w artystyczny sposób. Po zaledwie roku w tej samej katedrze odbył się koncert, którego nagranie ukazało się na płycie o wiele mówiącym tytułem „Plague Mass” („Udręczona msza”). Rozdzierający krzyk wokalistki momentalnie mroził krew w żyłach audytorium. Gdy jej nieprawdopodobnie mocny głos odbijał się jeszcze echem po ścianach katedry, Galás ze złością wyrzuca z siebie bolesną frazę: „na ten pogrzeb nie ma już więcej biletów”. Jej przerażająco ekspresyjny, trochę chaotyczny i bardzo odważny występ wpisywał się w szerszy kontekst artystycznych wystąpień dedykowanych nosicielom HIV. Kilka miesięcy wcześniej w Chicago odbyła się premiera I Symfonii Johna Corigliano, którą kompozytor żegnał zmarłych na AIDS przyjaciół. Artystyczno-edukacyjna ofensywa zataczała coraz szersze kręgi. Nawet Afroamerykanie, którzy w epidemii HIV dopatrywali się początkowo zaplanowanej przez rząd eksterminacji czarnoskórych, zaczęli w końcu rapować o potrzebie odpowiedniej edukacji. Marzenia Galás częściowo się spełniły.

Z SIŁĄ SAKSOFONU

Choć w ostrym makijażu wokalistka wygląda raczej jak fanka The Cure, wśród jej największych ulubieńców przeważają diwy soulu i zapomniani bluesmani. Z pewnością takie upodobania wyniosła z domu. Ojciec grał na basie i puzonie w lokalnych zespołach jazzowych. Stąd już jako małe dziecko potrafiła zagrać na pianinie piosenki Fatsa Wallera czy Billie Holiday. Co ciekawe, ojciec przekonywał ją do jazzu, gdyż nie chciał, by jego córka zajmowała się śpiewem. Zniechęcał ją, ponieważ widział, jak w jego otoczeniu traktowane są młode, atrakcyjne wokalistki. Nie przewidział jednego – to właśnie w muzyce instrumentalnej Galás odnalazła swój głos – na płycie „Spiritual Unity” Alberta Aylera. Potężne, rozedrgane vibrato jego saksofonu okazało się kluczem do niepowtarzalnej techniki wokalnej poszukującej artystki. Muzyka Afroamerykanów nie tylko przypominała wokalistce o beztrosce dzieciństwa, ale także przemawiała do niej jako twórczość wykluczonej, prześladowanej społeczności. Tym bardziej że Galás chętnie odcinała się od klasycznych, europejskich wzorców oraz kultury, na której zbudowano WASP-owską Amerykę. Bardziej niż akademickie wykształcenie wolała podkreślać swoje azjatyckie pochodzenie (Smyrna to dzisiejszy Izmir) oraz to, że jej rodzinny dom leży niedaleko meksykańskiej granicy.

O sympatii dla czarnoskórej mniejszości świadczy dobór piosenek, które poddała reinterpretacji. Wśród nich na zaszczytnym miejscu znajduje się skromnie zaaranżowana płyta „The Singer”, czyli hołd dla takich postaci jak Billie Holiday, Screamin’ Jay Hawkins czy Willie Dixon. Po jej przesłuchaniu trudno uwierzyć, że została nagrana przez dziewczynę z okładki – niepokojącą, bladolicą postać rodem z teledysków Siouxsie and the Banshees.

SKAZANA NA KAZANA

Kontrowersyjna artystka ma na koncie jeszcze co najmniej jeden album, który wzbudził tyle emocji, co koncert w katedrze świętego Patryka. „Defixiones – Will And Testament” to Galás próbująca swoich sił w polityce międzynarodowej. Ten dwupłytowy album to muzyczny pomnik wystawiony Ormianom i Grekom wymordowanym w latach 1915-23. Artystka przyznawała później, że informacja o tym wydawnictwie wzbudziła powszechny popłoch. Dość powiedzieć, że jeden z koncertów promujących ten album został zablokowany przez dyrektora opery w... Armenii. Przy okazji tej premiery Galás nie tylko atakowała Turków, ale także Amerykanów i Żydów. Podczas wywiadów mówiła wprost, że te zbrodnie nigdy nie zostaną rozliczone, gdyż Stanom Zjednoczonym za bardzo zależy na dobrych relacjach z Istambułem. Rykoszetem dostał też Szymon Peres, który chwilę wcześniej na łamach „L.A. Weekly” apelował, aby nie porównywać tragedii Ormian z Holokaustem, i zabraniał, aby w tym pierwszym przypadku mówić o ludobójstwie. Autorka „Defixiones” z największą starannością zbierała wszystkie takie wypowiedzi i bezwzględnie piętnowała je w wywiadach, tworząc jakby kolejną warstwę albumu, jego smutny załącznik. Zbierając pomysły na tak ważną płytę, Galás podarowała sobie jednak mądrości współczesnych polityków. Jej utwory krążyły raczej wokół twórczości poetów reprezentujących skonfliktowany region: Ormianina Siamanto czy Syryjczyka Adonisa. Nie mniej ważne były dla niej opowieści zasłyszane w domu oraz film „Ameryka, Ameryka” Elii Kazana, w którym młody Grek ucieka do Stanów Zjednoczonych przed tureckimi prześladowaniami. Ta prawdziwa historia wuja wybitnego reżysera w niejednym amerykańskim domu brzmiała bardzo znajomo.

***

Koncert Diamandy Galás to z pewnością duże wydarzenie. Po artystce, która występowała zarówno z Iannisem Xenakisem, jak i z basistą Led Zeppelin – Johnem Paulem Jonesem, można w zasadzie spodziewać się wszystkiego. Zwłaszcza gdy w repertuarze znajdują się zarówno dziesiątki coverów czarnoskórych idoli, jak i awangarda bazująca na piskach, pomrukach i wrzaskach oraz quasi-operowe partie. Bardziej jednolity będzie z pewnością nastrój, który zapanuje tego wieczoru. Nawet w najpiękniejszy wieczór lata mroczne, pełne bólu interpretacje wokalne Galás przypomną o niesprawiedliwościach, okrucieństwach i innych przewinach rodzaju ludzkiego. I chyba tego też od niej oczekujemy, gdyż bilety na to wydarzenie zdobyć już bardzo trudno. Chyba że wykupili je Grecy – do Zgorzelca nie tak znowu daleko.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2013