Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Musimy budować wiatraki, by nie spalać drogiego kolumbijskiego węgla” – mówił na początku roku premier i obiecywał zmianę prawa, które od 6 lat blokuje rozwój energetyki wiatrowej. Zasadę 10H (150-metrowa turbina musi stać co najmniej 1500 m od domów) miał zastąpić limit 500 metrów z opcją wprowadzania ograniczeń przez samorządy. Założenia były gotowe 3 lata temu, dyskutowały nad nimi: biznes, ekolodzy i trzy ministerstwa, bo po drodze była rekonstrukcja rządu. Gotowy tekst pół roku temu Sejm wsadził do zamrażarki, bo wiatrakom sprzeciwiali się ziobryści. Po drodze spaliliśmy kolejne tony węgla.
26 stycznia ub.r. ustawą zajęła się sejmowa komisja. To miała być ostatnia prosta, zwłaszcza że jesteśmy pod ścianą – bez uwolnienia wiatraków Polska nie dostanie pieniędzy z KPO. Wtedy jednak poseł Marek Suski, z wykształcenia technik teatralny, zgłosił odręczną poprawkę, która limit 500 m zmienia na 700 m. Można zastanawiać się, czy to wystarczy do wypłaty środków z KPO (zapewne tak) i jakie będą konsekwencje poprawki (ograniczenie produkcji zielonej i taniej energii). Można też uznać, że sytuacji, w której długofalowe strategie przegrywają z napisanym na kolanie świstkiem, nie da się traktować poważnie, i wspomnieć jeden z tekstów poety Stanisława Staszewskiego: „handel zagraniczny rozwijają zduni, znają koniunktury z gawędzeń babuni”. ©℗