Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Gdy ona zapytała z kolei, czy polska sztuka współczesna jest dobrze odbierana w kraju, nieco się zmieszałem. Cóż, sztuka nie cieszy się w Polsce należytym zrozumieniem. W Niemczech, Francji czy Wielkiej Brytanii na wystawy sztuki współczesnej przychodzą tłumy, tu raczej nie; tam prezentacje takie są szeroko omawiane w prasie i mediach elektronicznych, tu - jeżeli się o nich wspomina - to raczej na dalszych stronach.
Dlaczego na świecie polska sztuka współczesna, co zgodnie przyznają uczestnicy debaty "TP", cieszy się uznaniem i popularnością (nie chodzi tu wcale o ceny obrazów Wilhelma Sasnala, ale o coś poważniejszego), natomiast w Polsce wielu bardzo wykształconych ludzi, wręcz intelektualistów, nie ma na ten temat większego pojęcia?
Grzech pierworodny
To jest tzw. "dobre pytanie". Uczestnicy debaty starają się udzielić odpowiedzi, a jednym z ciekawszych wątków jest problem edukacji. Nie ulega wątpliwości, że model tradycyjnego wykształcenia polskiego inteligenta nie uwzględniał i nadal nie uwzględnia wiedzy z zakresu sztuki, przynajmniej w pogłębionej formie.
Artysta postrzegany był i jest jako dziwak, który maluje na strychu, by epatować mieszczaństwo; żyje swobodnie w pełnym tego słowa znaczeniu, ale w niewielkim stopniu interesuje się kwestiami zasadniczymi, a więc niepodległością ojczyzny; to często kosmopolita i prowokator szargający narodowe oraz - co nie mniej ważne dla polskiego inteligenta - religijne świętości.
W związku z tym sztuka w hierarchii kultury narodowej zajmuje miejsce daleko za literaturą i teatrem. Już Julian Klaczko w połowie XIX w. pisał, że Polacy nie mają do malarstwa talentu; mają natomiast do literatury. Ponadto literatura, zarówno w czasach zaborów, jak i komunistycznej dyktatury, przechowywała i rozwijała bliskie sercu wartości, a malarstwo robiło to tylko czasami, wyłamując się ze stereotypu. Tak więc sztuka w tradycji polskiej inteligencji nie jest istotna.
Doszło do tego, że swego czasu na łamach tegoż "Tygodnika Powszechnego" jeszcze kilka lat temu prominentny polski historyk sztuki z dużą pogardą wypowiadał się o jednej z polskich artystek, cieszących się zasłużoną sławą w świecie, sprowadzając jej sztukę do skandalu obyczajowego i odmawiając jej znaczących wartości intelektualnych, o moralnych nie wspominając. Ów historyk, którego dorobku naukowego nie sposób lekceważyć, poczytywał sobie za zaszczyt, że oprócz skandalizujących doniesień prasowych nic o niej nie słyszał; co więcej, sprawiał wrażenie, że nie chce nic słyszeć.
Edukacja jest kluczem do poprawy sytuacji. W szkołach należy raczej oczekiwać intensyfikacji nauczania religii, a nie wychowania plastycznego, dlatego pomocy trzeba szukać gdzie indziej. Przyznajmy, że wiele instytucji, przede wszystkim centralnych (jak Centrum Sztuki Współczesnej i Zachęta, a wkrótce - miejmy nadzieję - także warszawskie Muzeum Sztuki Nowoczesnej), podejmuje te zadania i - sądząc po ilości zwiedzającej ekspozycje młodzieży - ma na tym polu sukcesy. Na tzw. prowincji może jest trochę gorzej, ale wbrew pozorom i tam zauważamy postępy.
Szczerbiec i moher
Problem nie w tym. Zasadniczą rolę ma do odegrania krytyka artystyczna, przede wszystkim w prasie wielkonakładowej, ale także w mediach elektronicznych, a zwłaszcza telewizji. Tymczasem media, przede wszystkim publiczne, to także problem polityczny, więc nadzieja na krytyczną debatę, np. o sztuce krytycznej, nie powinna być nazbyt rozbudzana. Jednak wobec prasy powinniśmy mieć znaczne oczekiwania. Nie zgadzam się z delikatnie podpowiadaną sugestią Doroty Jareckiej, że jest dobrze. Wręcz przeciwnie. To, że najważniejsze wystawy w kraju (głównie w stolicy) są odnotowywane przez czołowe dzienniki, w niewielkim stopniu polepsza stan wiedzy o sztuce współczesnej.
Słusznie pisze krytyczka "Gazety Wyborczej", że "New York Times" albo "Guardian" sztuce współczesnej poświęcają więcej miejsca. Nie o wielkość jednak chodzi, ale o jakość - a dokładniej o analizę, czy raczej jej brak. Redaktor naczelny "New York Times" już dawno zrozumiał, że ludzie czytają to, co ich interesuje, a nie całość gazety. Sekcja sportowa jest dla tych, którzy się sportem interesują i coś na ten temat wiedzą; sekcja artystyczna jest dla miłośników (jeżeli można tak powiedzieć) sztuki i trochę (a nawet więcej niż "trochę") się "w tym temacie" orientują.
Dlaczego w "Gazecie Wyborczej" nie może być tyle samo materiału poświęconego sztuce o porównywalnej jakości analitycznej, ile w "New York Timesie"? Dlaczego w "Gazecie Wyborczej" nie może być choćby tyle samo porównywalnego materiału dotyczącego sztuki, ile w dziale gospodarczym? Zadaję to pytanie nie Dorocie Jareckiej, ale redaktorowi naczelnemu "GW". To, że nie może go być w "Dzienniku", rozumiem. Jeden z szefów tej gazety, Cezary Michalski, stawał kiedyś w boju przeciw sztuce krytycznej w jednym szeregu z aktywistami lansującymi modę na moherowe berety. Trudno byłoby spodziewać się po nim metamorfozy.
Jestem przekonany, że szansą na większe zrozumienie sztuki współczesnej w Polsce (co wcale nie musi oznaczać akceptacji) jest pogłębienie dyskursu krytyczno-artystycznego, przede wszystkim w mediach. Jeżeli miłośnicy sztuki spod znaku szczerbca i moherowego beretu rozpętują kampanię polityczną, sprowadzając dzieło do prymitywnej sensacji, odpowiedzią poważnej prasy nie powinno być podejmowanie tej sensacji i sianie głupoty, lecz rzetelna analiza. Każdy czytelnik może sobie sam odpowiedzieć na pytanie, czy taka albo inna sztuka mu się podoba. To jest demokracja, o której w Polsce coraz częściej się zapomina. Ale najpierw trzeba mu dać szansę zrozumienia. Nikt nie zna się na sztuce od urodzenia, tak jak od urodzenia nikt nie zna się na ekonomii.
Bliżej Bukaresztu
Pytania amerykańskiej magistrantki uświadomiły mi jeszcze jeden problem. Pisząc o czymkolwiek, w tym przypadku o krytyce artystycznej w prasie codziennej, zwykliśmy porównywać naszą sytuację do rozwiniętych państw Zachodu. A właściwie dlaczego? Z uwagi na niedawną przeszłość mamy więcej wspólnego z krajami Europy Wschodniej. Porównując pozycję sztuki współczesnej w Polsce z takimi krajami jak Bułgaria, Rumunia, Węgry, a nawet Czechy (gdzie ukazuje się olbrzymia ilość książek na ten temat, niekiedy znakomicie opracowanych, o których polscy czytelnicy mogą jedynie pomarzyć), łatwo dojdziemy do wniosku, że u nas jest wręcz bardzo dobrze.
Czy w rumuńskiej prasie znalazłby się ktoś taki jak Dorota Jarecka? Nie. Oczywiście, ktoś może dodać: Rumuni nie mają MSR (Młodej Sztuki z Rumunii), tak jak Polacy mają MSP (Młodą Sztukę z Polski). Tego jednak nie byłbym już taki pewien. Z całą pewnością współcześni artyści rumuńscy nie cieszą się taką estymą na świecie jak polscy, ale nie znaczy to, że są mniej ciekawi. Krytyka artystyczna jednak jest tam zjawiskiem znacznie bardziej marginalnym niż w Polsce.
Z drugiej strony lepiej nie zawierzać temu porównaniu. Zbyt łatwo popaść w wątpliwe samouwielbienie. Lepiej będzie, jeżeli "Gazeta Wyborcza", "Rzeczpospolita" czy nawet "Dziennik" zaczną się porównywać do "New York Timesa", "Guardiana", "Monde'u" czy "Frankfurter Allgemeine Zeitung". Przynajmniej ambicje naszych redaktorów oraz naszych krytyków powinny sięgać lepszych wzorów i być równie wysokie jak sztuka polskich artystów i artystek. Może po raz pierwszy w dziejach wszystkich Rzeczypospolitych mamy sztukę, którą interesuje się świat. Dlaczego zatem nie możemy mieć wykształconego artystycznie społeczeństwa na miarę tej sztuki? Społeczeństwa, które jeździłoby na wystawy tych twórców za granicę, tak jak kibice jeżdżą za Małyszem i Kubicą? Dlaczego nie?
Prof. Piotr Piotrowski jest dyrektorem Instytutu Historii Sztuki na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, członkiem Komitetu Nauk o Sztuce PAN. Jego książka "Znaczenia modernizmu" nominowana była w 2000 roku do Nagrody NIKE. "Awangarda w cieniu Jałty. Sztuka w Europie Środkowo-Wschodniej w latach 1945-1989" nagrodzona została w 2006 r. Nagrodą im. Jana Długosza.