Zwycięski odwrót

Gdyby Stany Zjednoczone wycofały się z Iraku, rebelianci nie zostaliby bynajmniej na polu walki w glorii i chwale zwycięzców. Bo 80 procent Irakijczyków nie jest ani sunnitami, ani poplecznikami Saddama. Tymczasem te 80 procent także ma swoje bojówki. Wcale nie gorzej uzbrojone niż nowe irackie wojsko i policja.

23.10.2005

Czyta się kilka minut

Sprzeciwiając się głosom nawołującym do wycofania z Iraku, prezydent Bush ma całkowitą rację, gdy mówi, że Stany Zjednoczone nie mogą tak po prostu opuścić tego kraju, zostawiając go rebeliantom - morderczemu sprzysiężeniu, na które składają się zwolennicy dawnej dominacji sunnitów nad szyicką większością, kompani Saddama oraz “święci" wojownicy salaficcy [ruch fundamentalistyczny, postulujący powrót do wczesnych źródeł islamu - red.]. Ci ostatni fanatycy, pokrzepieni zwycięstwem w Iraku, staliby się jeszcze bardziej niebezpieczni.

Jednak uznając tym samym zwycięstwo rebeliantów za jedyną alternatywę dla pełnej porażek okupacji zbrojnej Iraku, Bush jest w błędzie. Byłby to najmniej prawdopodobny ze wszystkich możliwych skutków wycofania się wojsk zachodnich. Jak nieustannie przypomina Zalmaj Chalilzad, utalentowany ambasador USA w Bagdadzie, ok. 80 proc. Irakijczyków to nie sunnici czy poplecznicy Saddama (nie chodzi przy tym o salafitów, bo ci zabiliby tylu nie-sunnitów, ile się da). Ta 80-procentowa większość składa się przede wszystkim z szyitów oraz Kurdów wszystkich wyznań, którzy łącznie dominują w nieopierzonej jeszcze irackiej armii i policji. Ponieważ formacjom tym brakuje jeszcze zarówno morale, jak i przeszkolenia oraz sprzętu, bardziej istotnym czynnikiem może się okazać to, że zarówno Kurdowie, jak i szyici mają swoje własne oddziały paramilitarne, nie gorzej uzbrojone niż siły rządowe. A znacznie bardziej zgrane.

Stąd wniosek, że jeśli Stany Zjednoczone i kraje sojusznicze wycofałyby swoje wojska, rebelianci nie zostaliby na polu walki w chwale zwycięzców. Zamiast tego musieliby się borykać ze znacznie liczniejszymi bojówkami szyickimi i kurdyjskimi, a także z przeważającą częścią nowej armii i policji (jednostki złożone tylko lub w większości z sunnitów są w obu tych formacjach nieliczne). Rebelianci mieliby mało ludzi i broni, stając w obliczu słusznego gniewu tych, których uciskali w przeszłości, a ostatnio atakowali na oślep, zabijając bombami głównie cywilów: szyitów i Kurdów.

Jak na ironię, właśnie zostając w Iraku - po to, by zwalczać rebeliantów - Amerykanie i ich sojusznicy w efekcie chronią ich przed znacznie poważniejszym wrogiem. Owszem, w obozie szyickim nie ma jedności, a nawet zdarzały się starcia między bojówkami tzw. “Armii Mahdiego" wojowniczego Muktady as-Sadra a liczniejszą od nich Brygadą Badr, zbrojnym ramieniem Najwyższej Rady Rewolucji Islamskiej [SCIRI to jedna z najważniejszych organizacji szyitów irackich - red.]. Spójnego dowodzenia nie mają też kurdyjscy bojownicy, zwani peszmergami, których zbrojne oddziały, w przeszłości walczące w północnym Iraku z Saddamem, są tolerowane przez siły alianckie i mogą oficjalnie zachować broń. Poza tym, siły szyickie i kurdyjskie są słabo skoordynowane pod względem operacyjnym.

Czemu trudno się dziwić, ponieważ tak długo, jak między nimi a rebeliantami znajdują się żołnierze amerykańscy, nie ma ani potrzeby, ani motywacji, ani okazji do wspólnego działania. Ale prawdopodobnie wszystko to zmieniłoby się z chwilą wycofania się sił USA. Biorąc pod uwagę, że sami rebelianci są podzieleni, a ich rozmaite frakcje są sobie nawzajem niekiedy wrogie (tak jest w przypadku ludzi z dawnej świeckiej partii Baas i salafitów), wcale nie jest niezbędne, aby po stronie większości siły rządowe oraz siły te mniej oficjalne, paramilitarne, były zjednoczone. I tak zwalczałyby rebeliantów przynajmniej tak samo skutecznie, jak robią to dziś wojska USA.

Tymczasem jak długo wojska amerykańskie działają w Iraku, rebelianci mogą legitymizować swoją walkę, przedstawiając ją jako narodowy ruch oporu przeciw obcej okupacji. I otrzymują z tego względu wiele wsparcia tak w kraju, jak i z zagranicy. W ten sposób USA płacą poważną cenę polityczną za swe operacje wojskowe; do tego dochodzi danina krwi żołnierzy amerykańskich i nakłady finansowe. Nikt nie powie, że dzienny kontyngent patroli i punktów kontrolnych, a także okazjonalnych uderzeń typu search-and-destroy [znajdź i zniszcz - red.], dzielnie przeprowadzanych przez siły amerykańskie, skutecznie redukują szeregi nieuchwytnych rebeliantów lub uśmierzają ich niszczycielską siłę. Dopóki rebelianci mogą otrzymać - lub wymusić - wsparcie lokalnych społeczności, jak to się dzieje w tych rejonach Iraku, gdzie przeważa ludność sunnicka, dopóty nie pokona ich żadna amerykańska taktyka, operacja czy plan strategiczny. Nie mówiąc o dzisiejszej praktyce nieustannego zdobywania tych samych rebelianckich miast tylko po to, aby wkrótce opuścić je ponownie.

Można by przynajmniej zmniejszyć skalę amerykańskich operacji wojskowych w Iraku bez szczególnie szkodliwych konsekwencji - a jest to tylko jedna z możliwości wyboru między dzisiejszym wysokim poziomem aktywności bojowej a rozwiązaniem przeciwnym, czyli natychmiastowym wycofaniem. Co do tego ostatniego prezydent Bush również się myli: wobec jego obecnej polityki istnieje cały wachlarz alternatyw, z których żadna nie przyznałaby zwycięstwa rebeliantom. Najroztropniejszą z nich byłoby stopniowe wycofywanie żołnierzy amerykańskich, odpowiednio skoordynowane z wszystkimi siłami obozu szyicko-kurdyjskiego (zarówno rządowymi, jak i z bojówkami), pozwalające im właściwie się przygotować. Zanim by się całkowicie wycofały, wojska USA mogłyby - w ramach środków ostrożności - stacjonować przez jakiś czas w odosobnionych bazach pustynnych, daleko od obszarów zamieszkanych. Co więcej, część sił amerykańskich mogłaby pozostać tam na stałe, stabilizując kraj i powstrzymując agresję z zewnątrz tak długo, jak by to uznawały za stosowne rządy iracki i amerykański.

Obstawanie przy okupacji i ponoszenie porażki za porażką - to na dłuższą metę wyjście, zgódźmy się, niezbyt rozsądne.

Przeł. MK

Edward N. Luttwak jest amerykańskim politologiem, pracownikiem Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych w Waszyngtonie. Stale współpracuje z “TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2005