Zwracam numerek

Myśl polityczna, po 1989 r. zwykle ułomna i powierzchowna, w ostatnich latach zmieniła się w bełkot. Nawet jeśli winę za ten stan rzeczy ponoszą obie strony, więcej można wymagać od tej, która była w stanie zmobilizować stojących w karnym szyku intelektualistów.

16.09.2008

Czyta się kilka minut

"Tygodnik Powszechny" dokonał rzeczy unikalnej: zaproponował swobodną i dogłębną wymianę myśli między zwolennikami i przeciwnikami IV RP, a także między tymi publicystami, którzy - jak ja - w tak schematycznym podziale odnajdują się średnio, ale których ta debata obchodzi równie mocno.

Pismo okazało się w organizowaniu takiej debaty na tyle skuteczne, że sam Waldemar Kuczyński, jeden z najbardziej wojowniczych uczestników tych kontrowersji, udobruchany, wręcz rozkrochmalony, zaczął snuć wizję jakiejś polany, na której będą się regularnie spotykać jeśli nawet nie on sam ze Zdzisławem Krasnodębskim, to w każdym razie Rafał Matyja z Aleksandrem Hallem - by przywołać bardziej umiarkowanych dyskutantów.

Kto pohukuje, kto szydzi?

Zaproszenie na taką polanę jest niezwykle atrakcyjne. Niestety, wątpliwości muszą ogarnąć człowieka, gdy się na niej znajdzie, już w momencie otwarcia ust. Żeby próbować się spierać o wnioski, musimy bowiem przynajmniej umówić się co do wspólnego obrazu rzeczywistości.

A tu np. jeden z najbardziej wolnych od etykietek dyskutantów, Bartłomiej Sienkiewicz, zachęca prof. Krasnodębskiego, aby zaczął od skrytykowania tłumu pohukującego przed stocznią na marszałka Borusewicza, a Kuczyńskiego, aby zrobił to samo z drwinami z prezydenta, jakie pojawiają się na antenie Radia TOK FM. Zachęta to uzasadniona - żeby powiedzieć coś ciekawego o otaczającym nas świecie, warto zacząć od okazania niezależności wobec swoich sojuszników.

A jednak jest w tej symetrii coś fałszywego. Pod stocznią pohukiwała gromadka owładniętych złymi emocjami zwykłych ludzi, skupionych wokół swoich lokalnych autorytetów, też wyrzuconych na margines - myślę o Andrzeju Gwieździe i Annie Walentynowicz. To prawda: w jakimś sensie wykorzystywanych przez polityków, ale przecież przegranej partii opozycyjnej, której też wiedzie się ostatnio nienadzwyczajnie. Za to w Radiu TOK FM z prezydenta drwi sobie dziennikarska elita, spragniona pochwał możnych tego świata.

W sensie intelektualnym obie oferty są jednakowo puste. Głupio wyklinać bohatera sierpniowego strajku w rocznicę tego strajku. I głupio kwitować poważny spór polityczny hucpiarskim przedrzeźnianiem nielubianej postaci. Rzecz w tym, że po jednej stronie mamy bezładne pospolite ruszenie, które odreagowuje własną bezsilność. Po drugiej - sprawną, zwartą, świadomą swoich celów machinę.

Z parasolem przeciw cyklonowi

Oczywiście w umysłach wielu polskich intelektualistów, dziennikarzy, ekspertów, reprezentantów różnych zawodowych korporacji to pospolite ruszenie wydaje się wciąż siłą zdolną zagrozić wyznawanym przez nich wartościom lub bronionym przez nich interesom. Za rządów Kaczyńskich pisarka Manuela Gretkowska była przekonana, że jadący za nią samochód to ścigający ją PiS-owscy siepacze, a poeta Antoni Pawlak, zerkając na twarz Zbigniewa Wassermanna, pisał wiersz wieszczący podpalenie Reichstagu. To nie mogło nie zostawić śladów.

Nie zamierzam jakoś specjalnie bronić tych, których te aberracyjne obsesje dotyczyły. Całkiem możliwe, że Jarosław Kaczyński jest w jakiejś mierze współodpowiedzialny za wyhodowanie tych lęków. Całkiem niewykluczone, że grał na ich podsycanie: cynicznie lub odreagowując własne emocje.

Ważniejsze jest jednak to, że wśród antypisowskiej histerii, o której bardzo wstrzemięźliwe napisał Rafał Matyja, już dawno zagubiła się jakakolwiek zdolność elit do rozpoznawania, a tym bardziej zmieniania rzeczywistości.

Myśl polityczna, po 1989 r. zwykle ułomna i powierzchowna, zmieniła się w  bełkot. Lub raczej w różne bełkoty, ale znowu: więcej można wymagać od tej strony, która była w stanie zmobilizować stojących w karnym szyku intelektualistów i profesjonalistów wszelkich specjalności.

Gdy Matyja przypomina, że podział na zadowolonych zwolenników status quo i radykałów jest zbyt schematyczny, aby opisać polskie spory Anno Domini 2008, to mam wrażenie, jakbym oglądał - użyję amerykańskiej metafory - człowieka, który wyrusza z parasolem naprzeciw cyklonu.

Przecież taki podział, tyle że jeszcze prymitywniejszym językiem, zadekretowało już stu redaktorów i pięćdziesięciu profesorów. Jakże więc wyjaśniać im teraz, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana? Część z nich nie rozstanie się za nic ze swoją wizją. Inna część świadomie stawia na propagandę. Im żadna polana nie jest do niczego potrzebna. Mają własne - nie polany, a trybuny i ambony.

Gdy Aleksander Hall przekonuje, że prawie 20 lat wolnej Polski nie jest "czasem zaprzepaszczonych szans, bylejakości i zdrady elit", i popiera swoją tezę przykładem Bronisława Geremka żegnanego po śmierci ponad politycznymi podziałami, to sam sobie zaprzecza. Gdyby Polska była rzeczywiście podzielona na warowne obozy skupione wokół dwóch skrajnych tez (III RP jako raj albo piekło na ziemi), to Profesora żegnaliby wyłącznie swoi. A szacunek był, pomijając radykalne ekstrema, powszechny, bo czym innym jest język partyjnej propagandy, a czym innym rzeczywista społeczna atmosfera. To już raczej niektórzy przyjaciele zmarłego ulegli brzydkiej pokusie wykorzystywania tej śmierci do przypominania i mnożenia podziałów. Najjaskrawszym tego przykładem była agresywnie polityczna, wiecowa mowa pogrzebowa Adama Michnika.

Co jest rewolucją?

Gdy z kolei Waldemar Kuczyński ustala warunki brzegowe rzetelnej dyskusji, odczuwam rozbawienie, bo mam do czynienia właśnie z ową zbiorową twórczością "stu redaktorów i pięćdziesięciu profesorów", którzy uwierzyli w wymyślone przez siebie mity.

Ideowi oponenci Kuczyńskiego mają zrezygnować z zamiany numerków. Przy wielości interpretacji pojęcia "IV Rzeczpospolita", pod którym podpisywali się tak różni ludzie jak Paweł Śpiewak i Andrzej Lepper, ono już od dawna nic nie znaczy. Ostatnimi czasy jest używane głównie do okładania po głowie niedobitków obozu zmiany, którym tłumaczy się, że jeśli byli kiedyś za lustracją dziennikarzy czy nawet budżetem zadaniowym, to oznacza, że odpowiadają za domniemane podsłuchy i nękanie nieskazitelnego kardiologa Garlickiego, bo wszystko to razem można zbiorczo podciągnąć pod nazwę "IV RP". Przy takim stawianiu sprawy przez "stu redaktorów i pięćdziesięciu profesorów" chętnie im oddam ten numerek. Niech z nim zrobią, co chcą. Najpewniej wyrzucą go do toalety. Szkoda tylko, że razem z lustracją dziennikarzy i nawet z budżetem zadaniowym - to przecież wszystko wymysły strasznych radykałów, którym zachciało się trząść posadami Polski.

Tym samym przechodzimy płynnie do drugiego życzenia Kuczyńskiego - wyrzeczcie się wszelkiej rewolucyjności! Też chętnie to zrobię, pod warunkiem, że ktoś mi zdefiniuje, co to tak naprawdę oznacza. Polityczne inwektywy? Więc wszyscy są w Polsce rewolucjonistami, łącznie z profesorem Bartoszewskim, który sięga coraz chętniej po mocne słowa, które zresztą tracą w ten sposób na swojej mocy. Radykalne pomysły? Może i tak. Pamiętam jednak, jak w 2001 r. lewica i Unia Wolności, a również i pokaźne grono bliskich jej komentatorów, kwalifikowało jako wykwit wściekłego rewolucyjnego radykalizmu... projekt ujawnienia dla publiczności oświadczeń majątkowych polityków. W innych krajach traktowany jako naturalna gwarancja przejrzystości życia publicznego, dziś zresztą niebudzący emocji także i w Polsce, ale wtedy opisywany jako coś straszliwego, perwersyjnie wywrotowego. Nie było wśród oburzonych także i Waldemara Kuczyńskiego? Nie pamiętam, ale pasował do tego grona, jak ulał. Zanim więc zacznie rozliczać innych z rewolucyjnej gorączki, niech przedstawi dokładną listę tego, czego Polakom nie wolno robić i o czym nie wolno myśleć. Gdy się z nią zapoznam, zastanowię się, po której jestem stronie.

Takie listy są wbrew pozorom bardzo potrzebne, bo tak naprawdę w obecnych sporach politycznych w Polsce realny zestaw poglądów ma znaczenie drugorzędne. Ja, na przykład, zgadzam się z Bartłomiejem Sienkiewiczem, że nie ma co oglądać się wraz z prezydentem Kaczyńskim i profesorem Legutką za nadmiernie wyidealizowaną II Rzecząpospolitą. Że mamy do czynienia z frapującym eksperymentem wykuwania się nowego narodu. I zgadzam się z Aleksandrem Hallem, że dzieje pierwszej i drugiej Solidarności to bardziej powód do dumy niż do frustracji. Co skądinąd jest poglądem powszechniejszym, niż się Hallowi zdaje.

To jednak, że się z nimi zgadzam, nie ma żadnego znaczenia. Nie tak wygląda w Polsce debata. Jesteś za zmianą, uważasz układy na styku polityka-gospodarka za wciąż patologiczne, pomajstrowałbyś trochę przy prawie i administracji, a na dodatek nie uważasz Kaczyńskich za ludożerców, więc dostaniesz własny profil ideowo-polityczny wydrukowany przez nie byle jakich specjalistów.

Takie schematyczne profile drukują wszyscy, to prawda. Więcej jednak powinno się wymagać od gazet redagowanych przez intelektualistów niż od Radia Maryja czy od partyjnych propagandzistów PiS. Okazuje się jednak za każdym razem, że niesłusznie.

Dedykacja dla moich uczniów

Szukając po kilku latach odpowiedzi na pytanie o IV Rzeczpospolitą, zatrzymam się na chwilę przy najciekawszym fragmencie tekstu Bartka Sienkiewicza. Wspomina on o młodym biznesmenie, który zlekceważył 19. rocznicę niepodległości, bo początek wolnej Polski datuje gdzieś od afery Rywina, gdy władzę zaczął tracić Kwaśniewski i "agenci". Sienkiewicz odnosi się do tego uproszczenia ze stosownym dystansem. Bo zapewne to opinia mocno uproszczona. Ale jako że autor w dalszej części tekstu pokłada nadzieję nie w woltach partyjnych liderów czy w ruchach na politycznej scenie, a w woli polskiego ludu, pochwalę go za przywołany przykład. Jeśli się zastanawiać nad III i IV RP, punktem odniesienia powinien być psychiczny komfort takich właśnie ludzi, a nie nas - publicystów różnych opcji.

Miałem podobne doświadczenie, gdy przed półtora rokiem jako były nauczyciel historii spotkałem się z grupą swoich dawnych uczniów (rocznik 1972, matura 1991). Dziś to drobni przedsiębiorcy czy tak zwani profesjonaliści. I to oni uczyli mnie teraz marzeń o IV RP, państwie bez patologicznych układów i korporacyjnych ograniczeń, a nie ja ich.

To nawet nie chodzi o ich partyjne sympatie - byli przecież podzieleni między PiS i PO, które do pewnego momentu jawiły się jako formacje różnych wariantów "wielkiej zmiany". Dziś część z nich zapewne odpoczywa wraz z Donaldem Tuskiem, czekając równocześnie na "uwolnienie przedsiębiorczości" przez nowy rząd. A inna część odczuwa żal po niewykorzystanych, z własnej i nie własnej winy, szansach rządu "Kaczora". Niemniej ich diagnoza wydaje mi się istotniejsza od aptekarskiego odmierzania, co jest, a co nie jest rewolucją. To im zadedykowałbym tę dyskusję - a nie rozlicznym stronom politycznych kontrowersji. I to dla nich chciałbym mieć jako polityczny komentator dobre wiadomości.

Piotr Zaremba jest komentatorem "Dziennika".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2008