Zgoda w kraju kłótliwych

Problem stanowi to, czy wówczas kiedy zaczynają nas wyniszczać, jesteśmy na tyle dojrzali, że potrafimy je rozwiązać, zamiast dążyć za każdą cenę do wygranej.

19.02.2008

Czyta się kilka minut

Zbigniew Czwartosz, mediator:

Konflikty służą rozwojowi;

dzięki nim uświadamiamy sobie nasze interesy i wartości.

Anna Mateja: Dlaczego prezydent i premier nie skorzystali jeszcze z pomocy mediatora? Przecież koabitacja raczej im nie wychodzi.

Zbigniew Czwartosz: Bo by na tym stracili. Poza tym nie wiadomo, kto mógłby być mediatorem.

Na kopaniu się po kostkach dwóch najwyższych urzędników w państwie tracą za to wszyscy, w tym wyborcy.

Ale porozumiewając się, prezydent i premier mogliby stracić na wyrazistości politycznej, niezbędnej podczas wyborów prezydenckich, a te czekają nas już za nieco ponad dwa lata.

Tyle że sprawowanie władzy to dużo więcej niż tylko zapewnienie sobie reelekcji.

Zgoda, co jednak poradzić na to, że polityka karmi się konfliktem, że on właśnie jest jej istotą? Jeśli prezydent i premier chcieliby położyć kres niesnaskom, mają dwa wyjścia: albo zgodzić się, że jeden wygrywa, a drugi przegrywa, albo zdecydować się na wspólne rozwiązywanie problemów pojawiających się na styku ich kompetencji. Tego się nie da połączyć: jeżeli któryś z nich chce przede wszystkim pogrążyć przeciwnika, nie ma przestrzeni na rozwiązywanie problemów, jeżeli zaś obaj panowie chcieliby znaleźć rozwiązanie, nie ma miejsca na kategorie wygrany/przegrany. Przyłóżmy to teraz do polskich realiów politycznych i zastanówmy się: czy bezproblemowa koabitacja jest możliwa?

Podobnie było w kopalni Budryk, gdzie strajkowano prawie 40 dni. Mediacje były skazane na niepowodzenie, bo stronie związkowej, która była inicjatorem i liderem protestu, zależało na wygranej. Gdzie więc przestrzeń na rozwiązanie problemu? Do tego, jak w wielkiej polityce, protest to sposobność do pokazania twarzy twardego negocjatora, który "dobrze" reprezentuje interesy zatrudnionych i powinien mieć silne wpływy w firmie (czy na szczeblu centralnym związku).

Konflikt jest niezbędny do zdobywania popularności i podtrzymania tożsamości politycznej. Kiedy zaczynamy rozwiązywać problemy, odrębność czy tożsamość stopniowo niknie. Ta prawidłowość sprawdza się w odniesieniu zarówno do najważniejszych polityków w państwie, jak i do strajkujących związkowców.

A więc gdyby np. Radosław Sikorski i Bogdan Klich ustalili wreszcie godziny spotkań z prezydentem na temat polityki obronnej i zagranicznej, straciliby na tym? Na porozumienie niewielu zwróciłoby uwagę, tymczasem o konflikcie mówi się na okrągło.

Porozumienie też jest interesujące. Natomiast kwestia, kto do kogo ma zadzwonić, tylko pozornie wydaje się problemem zastępczym. Po pierwsze, widać po tym, że procedur w tej sprawie nie ma albo są mało przejrzyste, przez co sprawy proceduralne stają się zarzewiem konfliktu. Po drugie, to wcale nie jest mało ważne. Uczestnicy relacji są z niej zadowoleni, kiedy jest im dane odczuć satysfakcję merytoryczną - a zatem z tego, co faktycznie osiągnięto; proceduralną - ze sposobu, w jaki przebiegały rozmowy i zawarto ustalenia; oraz psychologiczną - związaną z poczuciem własnej wartości. Kontakty panów Kaczyńskiego i Tuska pokazują aż nadto dobrze, że w tak trudnych i delikatnych sprawach jak relacje między politykami z różnych obozów satysfakcja psychologiczna i proceduralna nieraz jest ważniejsza niż merytoryczna.

Premierowi konfliktów nie brakuje. Są jeszcze górnicy, celnicy, nauczyciele, lekarze - wszyscy chcieliby więcej zarabiać. Pomoc mediatorów wydaje się nieodzowna. Dlaczego z reguły się z nich nie korzysta?

Bo jako społeczeństwo nie mamy tradycji mediacyjnej - preferujemy raczej siłowe rozwiązywanie sporów niż zawieranie porozumień. Co też ważne, do wielu niepokojów społecznych by nie doszło, gdybyśmy nauczyli się uprzedzać otwarte konflikty przez odpowiednio wczesne rozwiązywanie trudnych spraw. Mówiąc nieco banalnie - nie jesteśmy społeczeństwem dialogu, a dla spokoju społecznego on właśnie jest niezbędny. Nie potrafimy ze sobą rozmawiać nie tylko o kryzysie w służbie zdrowia, ale też choćby o zmianach, jakie wymusza na naszym stylu życia ekologia czy nowe inwestycje. Weźmy sprawę Doliny Rospudy: czy coś stało na przeszkodzie, by przeprowadzić konsultacje społeczne nie tylko z lokalną społecznością, ale z wszystkimi zainteresowanymi stronami, nim wybuchł spór? Przecież można inaczej: pod koniec stycznia podpisano umowę na projekt i budowę oczyszczalni ścieków Czajka w Białołęce pod Warszawą, choć dwa lata wcześniej lokalna społeczność ostro przeciwko temu protestowała. By ludzi przekonać do inwestycji, przeprowadzono szeroko zakrojone konsultacje społeczne i mediacje (nawet organizacje ekologiczne uznały je za wzorcowe).

Nim jednak zaczniemy mediować, musimy ustalić, kto jest stroną w konflikcie, i... gwarantuję, że w przypadku większości konfliktów trudno będzie tego dociec. Weźmy choćby warszawskie spory wokół tras szybkiego ruchu. Już kilka razy udawało się osiągnąć jaką taką zgodę społeczną, ale z reguły właśnie wtedy wyłaniała się nowa grupa, ogłaszająca siebie "stroną w sporze" i konsensus upadał. To samo obserwujemy podczas rozmów ze związkowcami - które związki reprezentują załogę? Najliczniejsze? Z najdłuższymi tradycjami? Najlepiej przygotowane do rozmów? A może najgłośniejsze i najbardziej nieustępliwe? Wiem, co mówię - w 1999 r. prowadziłem rozmowy między rządem a związkami zawodowymi i organizacjami pracodawców na temat ustawy o emeryturach pomostowych. Rozmowy ciągnęły się bardzo długo i uczestniczyło w nich kilkadziesiąt związków zawodowych, bo nie potrafiły wyodrębnić z siebie i obdarzyć zaufaniem jakiegoś reprezentatywnego ciała. Nie sposób było ustalić, w którym momencie zawarliśmy zgodę - czy każdy protest, nawet małego związku, zrywa porozumienie?

Z problemem braku reprezentacji - ustalenia, kto z kim rozmawia - borykają się i nasze społeczeństwo, i nasze władze.

Jak "produkować zgodę"? Przez wychowywanie do mediacji, akcje społeczne, np. "Pogódźmy się na święta" z grudnia 2007 r.? Mediacja wydaje się potrzebna nie tylko przy wielkich konfliktach społecznych, lecz chociażby w szkole, gdzie coraz dotkliwszym problemem staje się przemoc.

W USA na przełomie lat 70. i 80. wprowadzono do szkół naukę rozwiązywania konfliktów i mediacje rówieśnicze - przeszkoleni uczniowie, widząc kłótnię czy bójkę, mieli podchodzić do stron i oferować inne rozwiązanie konfliktu. Programy te zdobyły za oceanem ogromną popularność. W Polsce, w ramach Ośrodka Negocjacji i Rozwiązywania Konfliktów, który istnieje przy Instytucie Społecznych Nauk Stosowanych UW, próbowaliśmy na początku lat 90. rozpocząć taką edukację. Klimat dla tego typu akcji, budujących społeczeństwo obywatelskie, był wówczas wspaniały. Zapoznaliśmy z ideą wszystkich kuratorów oświaty, korzystając z amerykańskich materiałów przygotowaliśmy część nauczycieli, ale mimo to programy umierały śmiercią naturalną po roku, dwóch latach od ich wprowadzenia.

Bo?

Bo spotkały się z ostracyzmem części nauczycieli - dowiedzieliśmy się tego z badań. W ramach programu młodzież uczyła się dialogu, konstruktywnej komunikacji nieeskalującej konfliktu, na zasadzie: jeżeli czegoś nie wiesz, pytaj. I uczniowie zaczęli pytać... Program, nie wprost, dostarczył młodzieży kryteriów oceny nauczyciela. To właśnie okazało się problemem. Z niektórych relacji ze szkół dowiadywaliśmy się, że zajęcia tego rodzaju są szkodliwe, gdyż obniżają autorytet nauczycieli i burzą harmonię życia szkolnego. Niestety, polski system szkolny - choć na pewno nie wszystkie szkoły - nie uczy współpracy, nie promuje rozwiązywania konfliktów przez dialog czy współpracę.

Być może chcieliśmy to wprowadzić zbyt szybko, kiedy nie było jeszcze sprzyjającego klimatu społecznego. W USA, np. w San Francisco, najpierw wprowadzono mediację jako alternatywę wobec sądu w przypadku sporów sąsiedzkich. Bo, jak opowiadał mi jeden z twórców tego programu, "trudno sądowi rozstrzygnąć, jak długo i w jakich godzinach ma szczekać pies sąsiada. A to może być poważny problem". Zauważono, że nie zdarzyło się, by sąsiedzi, którzy porozumieli się drogą mediacji, trafili później z tą samą sprawą do sądu. Być może Amerykanie w swym "naiwnym pragmatyzmie" doszli do wniosku, że jeśli umiejętność rozmawiania w trudnej sytuacji zostanie wpojona już w szkole, sądy w przyszłości będą miały mniej pracy. Idea konstruktywnego podchodzenia do konfliktów wydaje się dość naiwna, ale coś w tym jest.

Jeżeli realizacja tego pomysłu w Polsce zakończyła się fiaskiem, czego się stąd dowiadujemy o naszej kulturze społecznej?

To sygnał, że jesteśmy społeczeństwem hierarchicznym. W USA przed uruchomieniem programu mediacji rówieśniczych cała szkoła - od dyrektora po woźnego - została przeszkolona co do zasad komunikowania się podczas konfliktu. Po to by uczeń, który dowie się, jak należy zareagować wówczas, gdy ktoś zachowa się wobec niego w sposób naruszający jego godność, nie spotkał się z dyscyplinującą go odpowiedzią nauczyciela. Bez tego nauka i misternie tworzony system mediacyjny padają. W Polsce, biorąc pod uwagę, jak mało egalitarna jest nie tylko szkoła, ale całe społeczeństwo, podobna nauka przychodziłaby z wielkimi oporami. Trudno o mediacje, albowiem my, po prostu, chcemy wygrywać, a nie rozwiązywać konflikty - szczególnie gdy w jakiejś hierarchii zajmujemy wyższe miejsce.

Są jednak społeczności tradycyjne jeszcze mocniej zhierarchizowane, którym nie przeszkadza to uciekać się do procedur zbliżonych do mediacji, np. Nuerowie w Afryce czy społeczności żyjące na pograniczu Afganistanu i Pakistanu. Oczywiście, tam mediuje się między swoimi, a nie między swoimi a obcymi (tych się po prostu w przypadku przekroczenia prawa zabija), ale i tak pozwala to zapobiec eskalacji aktów zemsty. Mediator jest tam autorytetem, w hierarchii społecznej stoi wysoko i nie wspiera żadnej strony. Ugoda zawarta pod jego auspicjami jest w sposób prawie absolutny respektowana. Szkoda, że nam brakuje umiejętności uciekania się do zewnętrznego autorytetu w celu zawarcia porozumienia.

Z tego wynikałoby, że mediator w Polsce, w której nie brakuje konfliktów, ma jednak sporo wolnego czasu.

Wiele osób zajmuje się mediacją w poczuciu służby publicznej, chcąc wprowadzić rozwiązania, które ich zdaniem pozwalają ludziom przejąć odpowiedzialność za to, co zrobili i co się z nimi stanie. Ale nie do końca jest to hobby, szczególnie kiedy w 2005 r. wprowadzono mediacje do procedury cywilnej i prawnicy zainteresowali się np. mediacjami w sprawach gospodarczych.

Jako dowód skuteczności mediacji nie mogę nawet przytoczyć danych Ministerstwa Sprawiedliwości, bo są mało precyzyjne. Jednak nie liczby są tu ważne. Podczas mediacji w sprawach karnych między ofiarą i sprawcą (co jest w Polsce możliwe, ale przed wydaniem wyroku i tylko w przypadku przestępstw zagrożonych karą pozbawienia wolności nie większą niż pięć lat) przedstawia się m.in. warunki ugody. Czytając je, można dojść do wniosku, że poza zadośćuczynieniem finansowym niezwykle ważnym czynnikiem decydującym o porozumieniu jest... powiedzenie "przepraszam". Brzmi to naiwnie, ale naprawdę działa. Przeprosiny odbudowują w ofierze satysfakcję psychologiczną, a oskarżonemu pomagają uporać się z poczuciem winy. Do tego może jednak dojść prawie wyłącznie podczas mediacji, a nie na sali sądowej. Szkoda, że dziesięcioletnie starania o wprowadzenie mediacji po wyroku, która jest już możliwa w USA i Europie Zachodniej, wciąż pozostają bezskuteczne. Sprzeciwiają się temu zresztą nie tyle funkcjonariusze zakładów karnych, ile ich zwierzchnicy.

Kto jest najlepszym mediatorem?

Williama Lincolna, jednego z najlepszych mediatorów w USA, podczas szkolenia mediatorów, które prowadził w Fundacji Helsińskiej, zapytano o to, jaki zawód predestynuje do wykonywania takiej funkcji. Odpowiedział: "Nie powiem, ale zdradzę, kto może być najgorszym mediatorem: prawnik, psycholog i pedagog". Na sali nie było reprezentanta innego zawodu... Oto uzasadnienie: prawnik robi z mediacji przesłuchanie i sąd, psycholog - terapię, a pedagog zawsze wie lepiej. Jeśli jednak każdy z nich zrozumie, że mediacja polega na czymś zupełnie innym i zdystansuje się od swojego zawodu i doświadczeń - ma szansę być najlepszym mediatorem. Istota bycia mediatorem to pomóc ludziom rozwiązać spór, nie wyręczając ich w tym i nie mówiąc, jak to zrobić.

Ale gwarantując, że jesteście bezstronni, neutralni, a wasza działalność jest poufna i dobrowolna.

Po tym wszystkim muszę powiedzieć jedno: bardzo dobrze, że konflikty są - one służą rozwojowi, dzięki nim uświadamiamy sobie nasze interesy i wartości. Problem stanowi to, czy wówczas kiedy zaczynają nas wyniszczać, jesteśmy na tyle dojrzali, że potrafimy je rozwiązać, zamiast dążyć za każdą cenę do wygranej.

Rozmawiała ANNA MATEJA

Dr ZBIGNIEW CZWARTOSZ jest psychologiem, mediatorem i negocjatorem; kierownikiem Zakładu Psychologii Więzi Społecznych oraz Ośrodka Negocjacji i Rozwiązywania Konfliktów ISNS UW; wykładowcą w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej; członkiem Społecznej Rady ds. Alternatywnych Metod Rozwiązywania Konfliktów i Sporów przy ministrze sprawiedliwości. Prowadził treningi w Polsce i za granicą na zlecenie organizacji międzynarodowych. Z żoną Elżbietą wyszkolili ponad tysiąc mediatorów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2008