Żelazna wyspa

Film "Żelazna wyspa jest zakazany w Iranie, zbiera za to nagrody na świecie. Wyspa - to stary tankowiec, gdzie mieszkają ubodzy Irańczycy. Charyzmatyczny kapitan po kawałku rozprzedaje statek na złom, kontrolując życie mieszkańców.

21.02.2006

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu "Żelazna wyspa" /
Kadr z filmu "Żelazna wyspa" /

"Metafora jest tak przejrzysta, że cenzura nie miała wyjścia. Statek to nasz kraj,

a kapitan to Chomeini i jego następcy, przede wszystkim prezydent Ahmadineżad" - mówi Amin, pracownik państwowej telewizji (który, jak inni, prosi o niepodawanie prawdziwego imienia).

Amin twierdzi, że klucz do zrozumienia współczesnego Iranu leży w ekonomii: - To paradoks, że potęga naftowa musi importować benzynę. Brakuje nam inżynierów i technologii. Wiesz, czemu ponad 50 osób zginęło w katastrofie samolotu irańskich linii lotniczych? Bo osprzęt nie był wymieniany od lat 70. Przez sankcje. Ale minister spraw wewnętrznych mówi o spisku Żydów i Amerykanów. Nie może się przyznać do naszej słabości. Jak w "Żelaznej wyspie".

W cieniu polityki

Festiwal filmowy Fadżr odbywa się w stolicy Iranu od 1982 r., organizuje go ministerstwo kultury. Od dziesięciu lat towarzyszą mu targi filmowe gromadzące dystrybutorów z całego świata. W programie panorama kina latynoskiego, retrospektywa Sidneya Lumeta, konkursy kina azjatyckiego, irańskiego i "duchowego" oraz dokumentu. Projekcje trwają dziesięć dni.

W czasie trwania festiwalu w anglojęzycznych gazetach antysemickie hasła przeplatają się z wywiadami z reżyserami. W centrum Teheranu - demonstracja poparcia dla palestyńskiego Hamasu. Organizatorzy przyciągają demonstrantów darmowym poczęstunkiem.

Mehdi, młody reżyser, przechodzi obok nich obojętnie. - Żyjemy w różnych światach - wzrusza ramionami. Mówi, że w razie inwazji amerykańskiej nie pójdzie do wojska, bo ma żonę i dzieci. Ale podziwia prezydenta za to, że ten "mówi, co chce". - Tak naprawdę jest w konflikcie nawet z religijnymi frakcjami, które chciały nim sterować. A on jest niezależny, trochę jak Chomeini - argumentuje.

Postać przywódcy duchowego, który zryw z 1979 r. zamienił w islamską rewolucję, wraca w rozmowach. Wielu Irańczyków wierzy, że ajatollah nie wiedział o torturowaniu przeciwników ("był za stary, żeby wszystko kontrolować, nie jego wina").

Obalenie szacha i przymusowe wprowadzenie religijnej obyczajowości było tylko jednym z aspektów rewolucji. Z drugiej strony, wielu najbiedniejszych zyskało pracę i dostęp do lepszego życia. Dziś kobiety, zasłonięte chustami, stanowią większość studentów. Wielu buntowników, jak Mehdi, mówi o "błędach i wypaczeniach", ale idealizuje Chomeiniego: - Ja sam, gdyby nie rewolucja, nie mógłbym skończyć szkoły filmowej.

Parę lat temu kino irańskie zaczęło odnosić sukcesy w światowych konkursach. Na festiwal w Teheranie zjeżdżają więc organizatorzy Cannes i Berlinale, są dystrybutorzy z całego świata. Wszyscy czekają na filmy, które dorównają arcydziełom Majida Majidiego czy Abbasa Kiarostamiego.

- Dzięki cenzurze kino jest tu tak metaforyczne, że może sprawdzić się wszędzie na świecie. To tak jak w Polsce przed laty - Mehdi zna filmy Wajdy i innych. Sam należy do ambitnych buntowników, jego ostatni film pokazywano na zagranicznych festiwalach, ale podobnie jak "Żelazna wyspa" nie dostał zezwolenia na projekcje w kinach irańskich.

Zresztą filmy odnoszące sukcesy w Europie niekoniecznie podobają się tutejszej publiczności. "Wtorkowe fajerwerki" Asghara Farhadiego czy "W imię ojca" Ebrahima Hatamiki, które dostały najwięcej nagród na Festiwalu Fadżr, są produkcjami komercyjnymi. - Na to pójdzie nawet nasza klasa średnia zajęta robieniem pieniędzy. Na artystyczne kino nie ma widzów - tłumaczy Amin.

Codzienne rozdwojenie

Szeherezada, studentka medycyny, wraz z setką chętnych czeka na bilety do kina. "Żelazną wyspę" oglądała na nielegalnej kopii. Teraz chce obejrzeć nowe dzieło Asghara Farhadiego, autora "Pięknego miasta", nagrodzonego Grand Prix na 20 .Warszawskim Międzynarodowym Festiwalu Filmowym.

Irańska publiczność wierzy, że w trakcie tego festiwalu pokazywane są nieocenzurowane wersje krajowych filmów. Parę lat temu tłumy pod salami były tak duże, że musiała je rozpędzić policja. Teraz w kolejce stoją tajniacy. - Nie boję się, oni nie mówią po angielsku - wyjaśnia Szeherezada i pomstuje na władze (prosi, żeby nazwać ją "imieniem księżniczki z »Tysiąca i jednej nocy«"). Jest piątek, dzień wolny od pracy. Nieliczni przechodnie omijają kolejkę, kobiety niechętnie patrzą na młodzież. Szeherezada jest ubrana jak każda studentka na świecie, tylko włosy ma osłonięte chustą.

Nowy film Farhadiego zwyciężył w głosowaniu publiczności i otrzymał główne nagrody jury. "Wtorkowe fajerwerki" to w oryginale "Chahar shanbeh suri" - ostatni wtorek perskiego roku, święto obchodzone jeszcze przed pojawieniem się islamu. Przed Nowym Rokiem skacze się przez ogień i puszcza sztuczne ognie, witając wiosnę.

W trakcie tego święta rozgrywa się akcja filmu o teherańskiej rodzinie z klasy średniej. Mąż pracuje w agencji reklamowej, przed końcem pracy musi oddać zdjęcie zachęcające do kupna pasty do zębów. Problem w tym, że modelce spod tradycyjnej chusty wystają włosy. Razem z kolegą siedzi więc przed komputerem i retuszuje. Tymczasem żona, zajmująca się domem i synem, podejrzewa, że mąż zdradza ją po pracy. Filmowe małżeństwo należy do bogatszych obywateli. Teheran to moloch, który za dnia liczy dwanaście milionów mieszkańców, a w nocy osiem, bo cztery miliony dojeżdżają tu do pracy. Do domu bohaterów przychodzi sprzątaczka, stając się świadkiem rodzinnego dramatu. Dziewczyna należy do tych czterech milionów. Jeśli nie zdąży na autobus, będzie musiała zapłacić za taksówkę tyle, ile zarobiła sprzątając.

Przedmuzułmańskie jest także imię Dariusza, kolegi Szeherezady. Nosi leninówkę i dżinsy: - "Wtorkowe fajerwerki" to film o kłamstwie - mówi. - O tym, w co my się tu codziennie bawimy. Rozdwojenie jaźni, czyli kwintesencja naszego życia.

Teraz i tak jest lepiej. - Policja obyczajowa nie ściera już dziewczynom szminki z ust - mówi Dariusz. - Ale po tym, jak Ahmadineżad został prezydentem, obawiamy się powrotu starych czasów. Pewnie w knajpach nie będzie muzyki, a ceny alkoholu pójdą w górę.

Butelka przemycanej rosyjskiej wódki kosztuje tyle, co dwa dni pracy sprzątaczki. Dostawcy przynoszą alkohol bezpośrednio do domu, tak jest bezpieczniej. Dariusz: - Jeśli masz pieniądze, możesz robić, co chcesz. Wiesz, po co bohaterowie "Fajerwerków" lecą na święta do Dubaju? Żeby kupić whisky w wolnocłowym sklepie, pić w hotelu, pójść na plażę bez czadoru. Reżyser tego nie pokazuje, ale wiemy, o co chodzi.

Dubaj, stolicę Zjednoczonych Emiratów Arabskich, od Teheranu dzielą dwie godziny lotu. Wizę dostaje się w równie krótkim czasie, trzeba tylko zapłacić. Niektóre linie lotnicze podają zakazany w Iranie alkohol tuż po starcie z lotniska. Trzeba tylko siąść z tyłu, by inni pasażerowie nie widzieli. Dubaj jest wentylem bezpieczeństwa, pozwala się wyszaleć. Jak irańskie kino.

"Pójdę do wojska"

W głosowaniu publiczności festiwalu drugie miejsce zajmuje "W imię ojca" Ebrahima Hatamiki. Opowiada o córce weterana wojny irańsko-irackiej pracującej na wykopaliskach w regionie przygranicznym, która traci nogę na minie. Okazuje się, że podłożył ją przed laty jej ojciec. Na granicy Iraku i Iranu pozostały jeszcze miliony min - na festiwalu parę dokumentów pokazuje ich ofiary. Reżyserzy nie wspominają, dlaczego rząd ich nie usuwa: większość tych, którzy zostają kalekami, to Kurdowie, mniejszość marząca o własnym państwie. W filmie ofiarą jest jednak studentka z Teheranu.

Szeherezada nie chce tego oglądać: - Problem wojny mnie nie interesuje. Byliśmy karmieni propagandą przez tyle lat, rzygamy tym.

W istocie, malowidła z okresu rewolucji i wojny są ciągle obecne, wiszą nawet - obok reklam elektroniki - nad szerokimi pasmami autostrad, którymi pocięty jest Teheran. Na większości widać szahidów (męczenników), którzy zginęli na wojnie z Irakiem. Graffiti pokazują ich pośród róż lub maków, pięknych i młodych, poświęcających się dla Boga i ojczyzny. Teraz większość ulic w Teheranie nosi ich imiona. A film "W imię ojca" pokazuje, że nie można od wojny uciec, jak chciałaby Szeherezada i jej rówieśnicy.

Przyszła pani doktor opowiada: - Nie głosowałam na Ahmadineżada, myślę, że całe gadanie o Izraelu i atomowej energii to propaganda. Po to, żeby ulica, która go wybrała, była zadowolona. Obiecał lepsze życie, ale nie jest w stanie nic zmienić. Mówi więc o Izraelu, żeby coś im rzucić na żer.

Dariusz ma inne zdanie: - Iran to nie jakiś Afganistan czy Irak. Jesteśmy Persami, nie Arabami. Mamy starszą kulturę. Zachód nie ma prawa mówić, co nam wolno!

Czy pójdą na wojnę z Zachodem, jeśli się zacznie, jak w Iraku? - Mam nadzieję, że nie będziecie tacy głupi, przecież przegracie - odpowiada dziewczyna.

- Nie poszczę w Ramadanie, w ogóle się nie modlę - mówi Dariusz. - Ale jeśli zaatakujecie Iran, pójdę do wojska!

MAX CEGIELSKI (ur. 1975) - dziennikarz, prezenter Kanału Kultura TVP, autor książki "Masala". Wkrótce ukaże się jego książka o Pakistanie pt. "Pijani bogiem".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2006