Tęsknota za światem

Iran chce mieć bombę atomową i dlatego jest celem numer jeden na amerykańskiej czarnej liście. To także kraj, w którym połowa społeczeństwa ma nie więcej niż 25 lat i z trudem mieści się w formule państwa wyznaniowego.

   Czyta się kilka minut

Kisz: Iranka w kombinezonie do jazdy skuterem wodnym, z kapturem zamiast chusty /fot. Andrzej Meller /
Kisz: Iranka w kombinezonie do jazdy skuterem wodnym, z kapturem zamiast chusty /fot. Andrzej Meller /

W holu hotelu Araz, w azerbejdżańskim Baku, odpoczywają napływowi irańscy robotnicy. Na cały głos zawodzą perską pieśń o nieszczęśliwej miłości chłopca do dziewczyny i o męczarniach, jakie znosić musi w małżeństwie z inną kobietą, zaaranżowanym przez rodziców. Śpiewając, popijają wódkę "Putinkę". Wkrótce do holu schodzą się inni Irańczycy - i gdy szyicki muezin z pobliskiego meczetu wzywa na modlitwę, rozkładają dywaniki skierowane w stronę Mekki. Uciszają rozbawionych rodaków. - Ci głupcy nie umieją się zachować, kiedy wypiją - Baszar, Irańczyk od 26 lat mieszkający w Kalifornii, wstydzi się za pijanych pobratymców. - Piją jak nastolatkowie, na zapas, bo jak wrócą do domu, wódka będzie owocem zakazanym - tłumaczy.

Tymczasem modlitwa się kończy i robotnicy znów zaczynają psocić, aż w końcu przychodzi ich uciszyć azerska sprzątaczka. - Co to za nędzny hotel! - w żartach oburza się najstarszy, może 70-letni żartowniś. - Pić nie można, śpiewać nie można i tego też nie można - tu wykonuje niedwuznaczny taniec przypominający lambadę.

Im bliżej ojczyzny, tym mniej wolno. W poczekalni lotniska w Baku Iranki zakładają chusty na głowy, układają pod nimi bujne fryzury. Za chwilę wsiądą do samolotu linii Iran Air i odlecą z "wyzwolonego" Baku do Teheranu. Gdy samolot startuje, pasażerowie wypowiadają na głos słowa modlitwy o pomyślność lotu.

Pożegnanie z Bushem

W Ameryce wybory. Pytam siedzącego obok, może 50-letniego biznesmena Rasula, co myśli o Baracku Obamie. - Wiele nie myślę - odpowiada szeptem. - My mamy swoje wewnętrzne problemy, które pogłębiły się w ostatnich latach - tłumaczy enigmatycznie. - Kilka lat temu żyło się lepiej...

Lądujemy w Teheranie. Na lotnisku im. Chomeiniego podróżnych witają wielkie portrety założyciela Islamskiej Republiki Iranu i jego następcy, ajatollaha Alego Chamenei.

Burza emocji, która przetoczyła się przez świat w związku z wyborami w Ameryce, do Iranu jakby nie dotarła. Media irańskie jakby pobieżnie tylko śledziły kampanię wyborczą, niewiele mówiły o kandydatach. W przeddzień batalii bardziej zainteresowane były amerykańskim atakiem na syryjską wioskę, w której zginęli cywile (a zdaniem Amerykanów, także ludzie Al-Kaidy). Albo ostrzeżeniem, które irański generał skierował do pilotów USA, naruszających przestrzeń powietrzną Iranu (podczas lotów nad Irakiem), czy wydarzeniami w Gazie, gdzie Izraelczycy zastrzelili paru bojowników Hamasu w odwecie za atak rakietowy.

Tak samo było po wyborach - choć zaskoczeniem dla Irańczyków mógł być gest prezydenta Ahmadineżada, który wysłał list gratulacyjny prezydentowi-elektowi Obamie. - Ciekawe, czy Obama w ogóle odpowie - zastanawiał się w palarni nargili Ali, który jeszcze za monarchii, za rządów Szaha Rezy, zrobił w Stanach dyplom inżyniera.

Dla Irańczyków najbardziej liczyło się to, że prezydentem USA przestaje być znienawidzony George W. Bush. Po wyborach wypowiedzi irańskich polityków były podobne w tonie: "Zwycięstwo demokratycznego kandydata Baracka Obamy jest znakiem upadku prezydenta Busha" - mówił Golamali Hadda Adel, doradca Najwyższego Przywódcy Ajatollaha Chameneiego. Doradca stwierdził też, że "Amerykanie muszą zmienić politykę, aby wydostać się z bagna, które stworzył Bush". "Nowy amerykański prezydent musi zboczyć z kursu obranego przez Busha" - cytowała Adela agencja IRNA.

"Wygrał muzułmanin"

Wyniki pojedynku między Obamą a McCai­nem zbiegły się w tym roku z 29. rocznicą zajęcia przez irańskich studentów ambasady USA w Teheranie. Tysiące studentów w całym kraju urządziło pikiety już w poniedziałek 3 listopada (w kalendarzu irańskim rok przestępny wypada dwa lata wcześniej niż w gregoriańskim i rocznica przypada na 3, a nie 4 listopada). W Teheranie młodzież zebrała się pod dawnym budynkiem amerykańskiej ambasady, zwanej przez Irańczyków "matecznikiem szpiegów". "Śmierć Izraelowi, śmierć Ameryce!" - krzyczał rytualnie tłum, paląc flagi amerykańskie i izraelskie. "Islamska republika nigdy nie zaakceptuje Stanów Zjednoczonych" - głosił napis na transparencie.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że tego typu "zrywy" są inspirowane przez władze, chociażby uczelni, na których rocznica została nieoficjalnie ogłoszona dniem wolnym od zajęć. Warto przypomnieć, że wśród irańskich studentów, którzy w 1979 r. szturmowali ambasadę, a następnie uwięzili na 444 dni 54 amerykańskich zakładników, był także dzisiejszy prezydent Iranu Mahmoud Ahmadineżad (przyznaje się on jedynie do udziału w samym szturmie).

Kiedy wcześniej, przed wyborami w USA, rozmawiałem z teherańskimi studentami, nie miałem wrażenia, że to ta sama młodzież, która potem na ulicach będzie palić wrogie flagi. - Obama jest dobrym człowiekiem i mam nadzieję, że wygra - mówił student informatyki Hassan (koledzy nazywają go "Ahmadineżadem" z uwagi na jakoby "szalone oczy").

Hassan prowadzi mały serwis komputerowy w jednym z centrów handlowych Teheranu. Na pytanie, dlaczego Obama jest dobry, odparł: - Bo jest naszym bratem, muzułmaninem.

Takie plotki przetoczyły się przez światowe media; w istocie islam wyznawała w przeszłości część rodziny Obamy, a on sam jest chrześcijaninem. Ale plotki żyją dalej. - Muzułmanin wygrał! - krzyknął mi w słuchawkę Hassan, gdy było już wiadomo, kto zastąpi Busha.

Młody Iran

W Isfahanie - "irańskim Krakowie", dawnej stolicy Imperium Perskiego - wsiadłem do taksówki jadącej na drugi największy plac świata (po chińskim Tienanmen), plac Imama Chomeiniego. Taksówkarz Reza mówił świetnie po angielsku: jeszcze za monarchii, w latach 60., szkolił się w USA w obsłudze myśliwców F4, które Amerykanie eksportowali do Iranu. - Dla nas tu jest najważniejsze, że Bush przestanie być prezydentem - mówił Reza. - Mam nadzieję, że Obama złagodzi kurs wobec Iranu. Ale uważam też, że nasz prezydent powinien zacząć używać innego języka, który nie będzie stawiać Iranu wobec świata w negatywnym świetle. Po co krzyczeć, że Izrael ma być zmieciony z powierzchni ziemi? Starczy powiedzieć, że Palestyńczycy mają prawo do własnego państwa - prawie szeptał Reza, choć byliśmy sami.

- Za prezydenta Chatamiego żyło się dużo lepiej i mam nadzieję, że on wystartuje w wyborach w 2009 r. Czekamy na jutro - tak pożegnał się isfahański taksówkarz, kiedyś pilot myśliwca.

Podobnie uważa wielu Irańczyków: obecny prezydent ich kraju uosabia kryzys gospodarczy, inflację, drożyznę i izolację państwa, spowodowaną sankcjami ONZ.

Iran jest krajem bardzo młodym - i dla ludzi, którzy nie ukończyli 25. roku życia (a stanowią oni dzisiaj ponad połowę obywateli Iranu), ich prezydent symbolizuje też zacofany konserwatyzm obyczajowy. Mają żal do jego poprzednika, lubianego powszechnie Chatamiego, że nie pchnął dalej reform, że nie "zneutralizował" obozu konserwatystów, przez co ludzie się od niego odwrócili i zagłosowali na Ahmadineżada, radykalnego mera Teheranu.

W hotelu w Isfahanie mój wzrok przykuła reprodukcja obrazu Ostatniej Wieczerzy. Zapytałem młodą recepcjonistkę Miryam, która prowadzi hotel razem z ciotką, skąd taki obraz. - Ciotka przywiozła z Turcji, ona widziała kawał świata i ma szerokie horyzonty - odparła. - Isa-Jezus jest dla nas muzułmanów prorokiem, ale my z ciotką kochamy go, bo nic nie mówi o tym, że nie wolno malować paznokci i że trzeba chodzić w chuście, jak każe Mahomet - tłumaczyła Miryam.

- Przecież - dowodziła - ja też jak Isa jestem "baby God", jestem piękna, zdrowa, zdobyłam wykształcenie z chemii, a to znaczy, że Allah mnie kocha. Dlaczego mam chodzić w chuście? Czy coś się dzieje, gdy patrzysz na moje włosy? - i Miryam wyjęła spod chusty kosmyk kruczoczarnych włosów i poskrobała o stół pomalowanymi na czerwono paznokciami. I nic się nie stało.

Wróciłem do pokoju. Na ekranie telewizora pojawił się wielbłąd. Wsadzał głowę w okno domu i wyjadał resztki obiadu z czyjejś ręki. Gdy kadr się poszerzył, w telewizorze pojawiła się Anna Dymna i Jerzy Stuhr: dźwięcznym perskim przemawiali do zwierzęcia.

"Tu nie da się żyć"

Przyjaciel odradzał mi wyspę Kisz. Mówił: popłyń na Keszm, tam jest ciekawie, a Kisz to taki "Dubaj dla ubogich". Wsiadłem do autobusu i pojechałem na południe Iranu, do portowego miasta Bander Abbas. O szóstej rano obudziła mnie fala gorąca, która wypełniła klimatyzowany autokar. To kierowca otworzył drzwi. Stanęliśmy na poboczu, obok cysterny zaparkowanej pod meczetem. Mężczyźni poszli na modlitwę. O ile na północy i w centrum kraju było deszczowo i pochmurnie, tu bladym świtem termometr wskazywał 29 stopni.

Wyszedłem na papierosa z Mohammadem Rasulem. Powietrze już falowało nad pustynnym terenem. Języki wyschniętej soli ciągnęły się po spalony słońcem horyzont. Rasul obiecał zabrać mnie motorówką na Keszm.

Gdy dotarliśmy do portu, było już 40 stopni. Wsiedliśmy do morskiej taksówki. Na burtach rozsiedli się brodaci Pakistańczycy i Afgańczycy w długich szatach - tania siła robocza, która zdominowała w ostatnich latach Keszm. Łódź odbijała się od fal, podskakując. Mijaliśmy kontenerowce z Azji Południowo-Wschodniej, a Rasul przekrzykiwał ryk silnika i fal: - My friend, mam dobry biznes, handluję francuskimi naczyniami. Mam sklep na Keszmie i w Bander, ale co z tego, że mam pieniądze. Tu się nie da normalnie żyć. Tego nie można, tamtego nie można... - tłumaczył rozgoryczony. - Muszę raz na parę miesięcy wyskoczyć do Dubaju, przewietrzyć się. Tam każdy żyje, jak chce. Kiedy uzbieram dość pieniędzy, zamieszkamy tam z żoną. Mówię ci to, bo jesteś obcokrajowcem i pewnie nigdy się już nie spotkamy, ale weź moją wizytówkę, przyjacielu... I poleć na piękny Kisz. Jest prawie jak Dubaj. Tylko jak w Iranie: wszystko, co miłe, to zakazane...

Okno na świat

Kisz jest dla Irańczyków rajską wyspą. Ale nie dlatego, że ma przeźroczystą wodę i wysadzane palmami plaże. Podoba im się, bo różni się od Iranu: jest nowoczesny i aż bije od niego bogactwo w centrach handlowych, luksusowych hotelach i na alejach wyspy powstałej jak gdyby z niczego.

W połowie lat 90. irański rząd postanowił stworzyć konkurencję dla Dubaju i Kataru, i zaczął wielkie inwestycje. A kilka lat temu prezydent Ahmadineżad wprowadził na Kiszu strefę bezcłową i na zaledwie 30-tysięczną wyspę ściągnęli handlarze z całej Zatoki Perskiej. A także sezonowi robotnicy, którym np. kończy się wiza w Zjednoczonych Emiratach Arabskich czy Omanie, a tu, skoro obowiązuje ruch bezwizowy, mogą wjechać bez problemu i wrócić z nową już wizą do krajów, gdzie pracują. Przyjeżdża ich na wyspę Kisz półtora miliona rocznie.

Nie dopisali za to turyści ze świata - bo "tego nie można i tamtego nie można". A ciężko wyobrazić sobie europejską turystkę, którą będzie bawić jazda skuterem wodnym w specjalnym kombinezonie z kapturem (zamiast chusty), a potem będzie musiała czekać na męża pod wejściem na strzeżoną plażę dla mężczyzn.

Poszedłem do centrum handlowego, zaczerpnąć zimnego powietrza. Wzrok przykuła reklama w jednym ze sklepów: "Kubus" (bez "ś"). Witrynę wypełniały produkty "Wawelu", "Tymbarku" i inne polskie dobra. - Mają konkurencyjną cenę i są smaczne, a my Irańczycy uwielbiamy słodycze - wytłumaczył sprzedawca z galanteryjnie przystrzyżoną bródką i zapytał, jak mi się podoba Iran.

- Gościnni ludzie, fantastyczna przyroda i kraj się zmienia... - zacząłem.

- ...ale żyć się nie da, a zmienia się na gorsze - dokończył mój rówieśnik i spojrzał mi w oczy.

Podciągnął nogawkę i pokazał ślad po złamanej nodze. Potem zdjął sygnety i zademonstrował blizny na połamanych kiedyś palcach. Podniósł wargę, abym mógł zobaczyć implanty. - Tak tu się żyje - rzekł i rozpoczął opowieść o tym, jak jego brat-lekarz kupił fałszywy paszport, bo uważał, że w Iranie nie ma dla niego perspektyw, i jak osiadł w Australii, gdzie zrobił karierę jako specjalista od przeszczepów, a telewizja australijska pokazywała na żywo przeszczep serca owcy, który przyjął się u człowieka. I opowiadał dalej, jak potem, któregoś dnia, do ich domu zawitała tajna policja i wzięła na przesłuchanie ojca, który nie wiedział, co odpowiedzieć na pytanie, gdzie jest syn i dlaczego nie wraca do Islamskiej Republiki Iranu. Potem był telefon z więzienia, że ojciec powiesił się w celi. A potem brat wrócił do kraju, ale już nie jako lekarz, ale terrorysta, mścić się za ojca.

- Przyjechał na lewym paszporcie - ciągnął opowieść. - Podkładał bomby pod autobusy, którymi wożono policjantów. Wtedy przyszli po mnie - po raz kolejny podwinął nogawkę. - Mój brat-terrorysta uciekł przez Dubaj do Australii. Spotykamy się rzadko i tylko poza Iranem. A ja żyję tu, sprowadzam czekoladę i biznes się kręci. Ale też chcę stąd wyjechać.

Bo jak tu żyć, skoro ostatnio kupili na przykład w hurtowni w Emiratach czekoladę za 55 tys. dolarów, niedrogą i smaczną. Nie zwrócili uwagi, że zawiera szczątkowe ilości koniaku, i transport zarekwirowali celnicy. - Rozumiem, alkohol jest zakazany - irytował się kupiec. - Moglibyśmy więc odesłać towar i odebrać pieniądze. Ale towaru nie oddali. Tak tu się żyje. Prawdziwe życie, przyjacielu, jest gdzie indziej.

Na wyspie trwał kongres transplantologów, w hotelach nie było miejsc. Sprzedawca dał mi namiar na kuzyna, u którego mogłem wynająć pokój. Ali powitał mnie butelką "Smirnoffa" i uśmiechem od ucha do ucha. Gdy grzecznie odmówiłem, wyjął foliową torebkę z haszyszem. Gdy także odmówiłem, sapnął: - Jesteś muzułmaninem? Bo ja jestem, ale robię czasem "bad things to Iran".

Zanim wyszedł, jeszcze raz wsunął głowę i rozbawiony oznajmił, że jakbym potrzebował "lady", to "no problem, mister".

Barak wzywa Obamę

Także dla Iranu kończy się "era Busha". Tego, który - podobno - parokrotnie powstrzymywał Izrael przed nalotami na instalacje irańskiego programu atomowego. W czasie niedawnej wizyty Condoleezzy Rice w Jerozolimie izraelski minister obrony Ehud Barak wezwał Waszyngton, by po wyborach nie wycofywał się z "opcji militarnej" w kwestii Iranu. Podobno Barak - kiedyś premier Izraela, a jeszcze wcześniej generał armii izraelskiej - miał powiedzieć sekretarz stanu USA, że jego kraj pozostawia "otwarte wszystkie opcje", skoro Iran dąży do pozyskania broni jądrowej. Izraelskie apele można zrozumieć: Tel Awiw z zaniepokojeniem słuchał, jak podczas kampanii wyborczej w USA Barack Obama mówił, że jest gotów nawiązać dialog z Teheranem bez warunków wstępnych.

Kilka dni temu izraelska minister spraw zagranicznych Cipi Liwni - zapytana, czy popiera jakikolwiek dialog z Iranem - odparła trzema słowami: "Odpowiedź brzmi: nie".

Czy Obama posłucha Baraka, czy Barak posłucha Obamy?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2008