Zderzenia z Historią

Jego przyjaźń z Karolem Wojtyłą interesowała nawet KGB. A SB podrzuciła do jego mieszkania materiały, mające skompromitować Jana Pawła II.

28.09.2011

Czyta się kilka minut

Bliski rzeczywistości literacki portret ks. Andrzeja Bardeckiego znalazłem u Jerzego Pilcha, który opisał m.in. jego "wyprostowaną jak strzała" sylwetkę oraz osobliwy, jakby trochę figlarny uśmiech, z jakim ów duchowny błąkał się po redakcji "Tygodnika". "Rzecz w tym - pisze Pilch - że Bardecki nie uśmiechał się wcale. On się cały czas powstrzymywał, żeby śmiechem nie wybuchnąć".

I ja go tak pamiętam: jako człowieka w jakiś dziecięcy sposób zdumionego bogactwem rzeczywistości. Zdaniem Pilcha, "śmieszyła go pomysłowość wszelkiego stworzenia, pomysłowość Pana Boga po prostu". Nie na darmo, z błyskiem w oku, lubił powtarzać za Antonim Gołubiewem, którego uważał za życiowego mędrca: "Zawsze jest inaczej", widząc w owym "inaczej" żelazne prawo Historii. A Historię znał dobrze, i to nie tylko z książek.

Po raz pierwszy zderzył się z nią w latach wojny. Był wtedy młodym, dopiero co (w czerwcu 1939 r.) wyświęconym księdzem, absolwentem teologii Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Kiedy obejmował swą pierwszą placówkę duszpasterską - w Brodach, niedaleko Lwowa - pewnie nie podejrzewał, że już wkrótce (14 września) zobaczy na niebie samoloty Luftwaffe i będzie udzielał sakramentu namaszczenia dziesiątkom osób straszliwie poranionych odłamkami bomb, a zaraz potem stanie się świadkiem wejścia do miasta Armii Czerwonej oraz późniejszych deportacji ludności polskiej w głąb ZSRR. I że będzie słał do samego Stalina prośby o uwolnienie wywiezionych do Kazachstanu matki i trzech sióstr... I że codziennie będzie czekał na jakikolwiek znak życia od ojca i braci, aż w końcu dowie się, że ojciec trafił do niemieckiej niewoli, a bracia zginęli: jeden jeszcze w czasie kampanii wrześniowej, drugi - w Wielkiej Brytanii, jako lotnik.

A potem przyszedł rok 1941 - miejsce Sowietów zajęli w Brodach Niemcy. Bardecki nie był już neoprezbiterem, zyskał też nieco więcej swobody, bo z plebanii zniknął wreszcie zakwaterowany tu od początku okupacji sowieckiej oficer NKWD. Toteż gdy zaproponowano mu, żeby przystąpił do konspiracji, nie odmówił. Zajął się kolportażem prasy podziemnej, uruchomił nielegalną wypożyczalnię książek, wydawał fałszywe metryki chrzcielne ukrywającym się Żydom. W czerwcu 1943 r. na jego trop wpadło gestapo - w porę ostrzeżony, opuścił najpierw parafię, a zaraz potem rodzinną diecezję lwowską. Jak się później okazało, na zawsze.

Tak znalazł się w Krakowie. Mógłby spokojnie doczekać tu końca wojny, ale to nie byłoby w jego stylu. Kiedy dowiedział się o organizowanym przez arcybiskupa Sapiehę konspiracyjnym duszpasterstwie dla Polaków wywiezionych na roboty do Niemiec, nie wahał się: nie miał rodziny, nie miał, pozostawionych na Wschodzie, przyjaciół i chciał czuć się potrzebny. Zgłosił się więc jako ochotnik do pracy w Rzeszy. Z nową tożsamością (jako Stanisław Owczarski z Garwolina) trafił do Dortmundu i znalazł zatrudnienie w fabryce amunicji. Na miejscu okazało się, że o pracy duszpasterskiej czy nawet o przyznaniu się komukolwiek do tego, że jest księdzem, może tylko marzyć. W razie wpadki groził mu obóz koncentracyjny.

Przez pierwsze dwa tygodnie nie odprawiał Mszy; później, kiedy on i inni robotnicy ledwie żywi wracali z fabryki, kładł się na pryczy i - udając, że śpi - sprawował liturgię pod kocem. "To były naprawdę trudne warunki, może gorsze niż w katakumbach" - wspominał. Skoro nie mógł kolegom z baraku, gdzie mieszkało ich aż 240, udzielać sakramentów, pomagał im pisać listy, czytał i tłumaczył gazety, pośredniczył w kontaktach z Niemcami. Dzięki jego petycjom władze zgodziły się, aby co miesiąc niemiecki ksiądz odprawiał Mszę dla polskich robotników; kilka razy udało mu się dla ciężko chorych uzyskać zwolnienie z pracy.

Funkcjonował tak aż do wiosny 1944 r., kiedy przyszło po niego gestapo. Został oskarżony o sabotaż, za który groziła kara śmierci. W tej sytuacji zdecydował się przyznać, że jest "tylko" księdzem. Musiał być w swoich tłumaczeniach wiarygodny, bo przeżył i zamiast na szubienicę trafił do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie, a potem do podobozu Ohrduf w górach Turyngii.

Tam znów wygrał pojedynek ze śmiercią. Najpierw w Buchenwaldzie, kiedy wybuchła epidemia tyfusu, a on udzielał ostatniej posługi umierającym. Później w Ohrduf, gdy sam zachorował na flegmonę, która w takich warunkach kończyła się zwykle zgonem. Uratował go wtedy współwięzień - znajomy pielęgniarz - przenosząc z "umieralni" do obozowego szpitala. Wreszcie: wiosną 1945 r., w czasie zarządzonej przez Niemców ewakuacji obozu, kiedy zdecydował się na ucieczkę i po mrożących krew w żyłach przygodach dotarł do Arnstadt, gdzie wkraczały już wojska alianckie. Dla niego oznaczało to koniec wojny.

Brak miejsca nie pozwala na szczegółową analizę powojennych losów Księdza Andrzeja. Odnotujmy zatem w telegraficznym skrócie: powrót do Polski, organizację struktur kościelnych na ziemiach zachodnich, 40 lat pracy w "Tygodniku Powszechnym", Sobór i współtworzenie katolickiego ruchu ekumenicznego w Polsce, wreszcie publicystyczne spory z prymasem Wyszyńskim... Jednak - może oprócz zamknięcia redakcji "Tygodnika" w roku 1953 - nie były to chyba dramatyczne zderzenia z Historią. Raczej: spotkania z nią, czasami tylko zakończone mniejszą lub większą kolizją. Z jednym wyjątkiem: konsekwencjami zainteresowania, jakie w PRL-owskiej Służbie Bezpieczeństwa (i w sowieckiej KGB, czego ślad można znaleźć w archiwum Mitrochina) budziła przyjaźń Bardeckiego z ks. Karolem Wojtyłą.

Można by na tym oprzeć dobry scenariusz filmowy. Miałby on dwie wyraźnie wyodrębnione części. Cezurę stanowiłby dzień 16 października 1978 r., wybór papieża Jana Pawła II. Niecały rok wcześniej, w grudniu 1977 r., późnym wieczorem (a właściwie już nocą, zbliżała się bowiem północ) ks. Andrzej Bardecki wracał z kurii, ze spotkania redakcji "TP" z kardynałem Wojtyłą. Pod domem zaczepili go dwaj nieznajomi. Zanim się zorientował, o co chodzi, leżał już na chodniku, powalony serią ciosów wymierzonych w głowę i klatkę piersiową. Na szczęście wtedy właśnie gdzieś w pobliżu zaszczekał pies, co spłoszyło napastników. Nawiasem mówiąc, Ksiądz Andrzej był do końca życia przekonany, że ów pies uratował go od najgorszego. Niemniej - myślę sobie dzisiaj, po trzydziestu przeszło latach - może owym "nieznanym sprawcom" nie chodziło wcale o zadanie mu śmierci? Może tym razem chcieli go "tylko" nastraszyć?

Bardecki ze złamanym nosem wylądował w szpitalu. Nazajutrz odwiedził go tam kardynał Wojtyła. "Dostałeś za mnie" - powiedział. Zrozumiał bowiem, że było to ostrzeżenie skierowane w jego stronę. Był, przypomnijmy, rok 1977. Władza odniosła właśnie spektakularny sukces w relacjach z Kościołem: I sekretarz partii Edward Gierek został przyjęty przez papieża Pawła VI. Jednocześnie wśród ówczesnych luminarzy PRL-u wzrastał lęk przed tym, by sukcesji po starzejącym się Prymasie nie objął dużo młodszy i świetnie dogadujący się z opozycją Karol Wojtyła. Nic dziwnego, że już po wyborze Jana Pawła II ludzie władzy robili dobrą minę do złej gry mówiąc, że "lepszy Wojtyła jako papież tam, w Rzymie, niż jako prymas tu, w Warszawie".

Aby przeciwdziałać czarnemu, ich zdaniem, scenariuszowi, jakim byłaby przeprowadzka metropolity krakowskiego do Warszawy i Gniezna, Służba Bezpieczeństwa prowadziła "określoną subtelną działalność" (podkreśl. moje). Mówił o niej w styczniu 1979 r. Stanisław Kania, odpowiedzialny w partii za służby specjalne. Trudno w tym kontekście oprzeć się wrażeniu, że do działań tych należało pobicie ks. Andrzeja Bardeckiego. Zwłaszcza że poprzedziła je swoista kampania nienawiści wymierzona w Karola Wojtyłę.

W grudniu 1977 r. kurię krakowską zalała bowiem fala listów, niezwykle napastliwych wobec Kardynała. Jeden z nich kończyło takie oto zdanie: "Nieodpowiedzialny jesteś Ty, Eminencjo!". Bezpośrednia przyczyna tej nagonki była na pierwszy rzut oka dosyć błaha i dotyczyła w gruncie rzeczy "Tygodnika Powszechnego" (który też dostał wtedy ogromną porcję anonimów): chodziło o to, że redakcja, kierując się względami technicznymi, dokonała skrótu przemówień Pawła VI i Gierka, zamiast zamieścić je w całości, co władze PRL uznały za... atak na swą politykę wyznaniową. Ale przecież wiadomo było, że komuniści mają Wojtyły dosyć (zwłaszcza po jego spotkaniach z członkami KOR-u i poparciu, jakiego udzielił krakowskim studentom po śmierci Stanisława Pyjasa) i chcą dać mu do zrozumienia, żeby się opamiętał. To miał zapewne na myśli Kardynał, kiedy mówił swemu pokiereszowanemu przyjacielowi z "Tygodnika": "Ty dostałeś za mnie".

Ksiądz Andrzej wtedy jeszcze nie wiedział, że wchodzi właśnie do historii jako ten, który przyjął na siebie atak wymierzony w jednego z największych ludzi XX stulecia. To słowa pełne patosu - i Bardecki (w stosunku do siebie, a nie do Papieża!) chyba by ich nie zaakceptował. On sam o pobiciu zwykł raczej mówić "z pewnym rozbawieniem", jak napisał potem ks. Adam Boniecki. Ale była w tym również duma - całkowicie, moim zdaniem, uzasadniona.

Po 16 października 1978 r. SB nie zapomniała o ks. Bardeckim. Przeciwnie. Stał się on istotnym elementem intrygi, jaką zaczęto montować przeciwko Papieżowi, ażeby go zneutralizować. Nie mogąc zaś znaleźć na Jana Pawła II żadnego kompromitującego "haka", postanowiono "hak" spreparować, a następnie znaleźć, niby przypadkiem, w mieszkaniu jego starego druha z Krakowa. Miał to być pamiętnik kobiety, zwierzającej się, że była kochanką przyszłego papieża. Dzięki tym zapiskom władze PRL mogłyby szantażować Kościół, grożąc mu, że ten materiał upublicznią. Ale może wcale nie miały zamiaru tego robić?

Prokurator Andrzej Witkowski, pytany o tę sprawę przez Grzegorza Głuszaka i Piotra Litkę, odpowiada: "Szukano jakiegoś sposobu na »zmiękczenie« Papieża, (...) czegoś w stylu: »Proszę bardzo, my wiemy, ale zostawiamy to dla siebie. Nie będziemy tego nigdzie wykorzystywać, ale wiemy o tym na wszelki wypadek«".

"Pamiętnik intymny" nie był pomysłem całkiem nowym - zrodził się w głowie jakiegoś esbeka już w latach 60. ubiegłego wieku, gdy zainteresowano się bliżej osobą Ireny Kinaszewskiej, sekretarki w redakcji "Tygodnika", rozwódki samotnie wychowującej syna. Była ona zafascynowana biskupem Wojtyłą, to zaś - zdaniem funkcjonariuszy SB - stwarzało pewne możliwości manewru. Wtedy jednak ów pomysł z jakichś powodów nie doczekał się realizacji. Teraz, po roku 1978, sytuacja była zupełnie inna. Inne też, dalece wykraczające poza Polskę, mogły być skutki takiej prowokacji, gdyby tylko udało się ją sfinalizować.

Memuary Kinaszewskiej zostały więc przez specjalistów ze służb odpowiednio przygotowane, a potem - pod pretekstem pozostawienia jakiejś paczki nieobecnemu gospodarzowi - podrzucone do mieszkania ks. Bardeckiego. Teraz należało się tylko tam włamać, a potem ów pamiętnik - niby przypadkiem, pod pozorem czynności śledczych - znaleźć i zabrać.

Wszystko zatem byłoby na najlepszej - z punktu widzenia SB - drodze, gdyby nie skłonność niektórych funkcjonariuszy do alkoholu. Szef ekipy, kapitan Grzegorz Piotrowski z MSW (późniejszy zabójca ks. Popiełuszki), zapragnął oblać sukces operacji, zanim jeszcze się skończyła. Jak postanowił, tak zrobił, przy okazji zaś rozbił służbowy samochód. W rezultacie akcja została odwołana, a Piotrowskiego w trybie pilnym wezwano do Warszawy. Jego szefowie musieli się wkurzyć, zwłaszcza że Bardecki znalazł podrzuconą przesyłkę i kiedy się zorientował, co zawiera, bezzwłocznie ją zniszczył. "Tyle pracy zniweczonej przez zwykłą ludzką słabość" - ironizował potem w rozmowie rzece "Historia z konsekwencjami" pierwszy solidarnościowy minister spraw wewnętrznych Krzysztof Kozłowski.

Ale to jeszcze nie koniec. Wiele lat później, w październiku 1994 r., ks. Andrzeja Bardeckiego odwiedził w tym mieszkaniu niezapowiedziany gość. Okazał się nim Grzegorz Piotrowski, który korzystał akurat z więziennej przepustki. Chciał z księdzem porozmawiać, a Bardecki bez wahania wpuścił go do środka. O czym rozmawiali, nie wiadomo. "Pytałem Andrzeja - wspomina Kozłowski. - Czuł się zobowiązany do zachowania tajemnicy. Traktował sprawę jako rodzaj spowiedzi".

Nieco inaczej pamięta tamto spotkanie, a raczej relację o nim złożoną przez Bardeckiego najbliższym przyjaciołom z redakcji, ks. Adam Boniecki. Miało ono dwie fazy - mówi. "Pierwsza dotyczyła spraw głębszych. (...) Sądzę, że [Andrzej] poczuł się jak ksiądz, który ma do czynienia z nawróconym grzesznikiem. W drugiej chodziło o pieniądze. Pan Piotrowski prosił Księdza Andrzeja o finansowe wsparcie. Bardecki mówił o tym z przykrością. Pewnie dał mu te pieniądze, tego nie wiem, ale się zawiódł. Syn marnotrawny nie prosi o pieniądze".

Jedno jest pewne, i ks. Bardecki tego akurat nie zamierzał ukrywać: nazajutrz odprawił za Grzegorza Piotrowskiego Mszę świętą.

Myślę wciąż o opisanym przez Pilcha uśmiechu Księdza Andrzeja. O jego spokoju, zachowywanym pomimo zawodów, jakie musiał przeżywać, patrząc na niektórych ludzi, na wolną Polskę i struktury Kościoła. A także o tym fundamentalnym zaufaniu, jakie - mimo wszystko - w sobie nosił. Na swój sposób był człowiekiem biblijnym.

Na wieść o śmierci ks. Bardeckiego (28 września 2001 r.) napisał o tym jego przyjaciel, papież Jan Paweł II: "Prawdziwie był człowiekiem sprawiedliwym i prawym". O takich jak on powiada Pismo, że "posiądą ziemię". W ostatecznym rozrachunku - głęboko w to wierzę - to właśnie oni odniosą zwycięstwo.

Dziękuję Piotrowi Litce za udostępnienie maszynopisu książki "Skompromitować Papieża", napisanej przezeń wspólnie z Grzegorzem Głuszakiem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2011