Zamknięci w wieży z kości słoniowej

Tysiące publikacji naukowych znika w szufladach biurek i archiwach bibliotek, tymczasem popularne publikacje, nawet słabe merytorycznie, zdobywają masowych odbiorców. Zawodowi historycy stają się świadkami swej marginalizacji, a popularne media zaczynają przejmować rolę nauczycieli przeszłości.

24.08.2003

Czyta się kilka minut

---ramka 312651|prawo|2---W 1996 r. nieznany amerykański historyk Emanuel Goldhagen opublikował rozprawę doktorską pod tytułem “Gorliwi kaci Hitlera". Była to jedna z wielu prac doktorskich i - sądząc po reakcjach niemieckich i niektórych amerykańskich profesorów - ani szczególnie dobra, ani szczególnie odkrywcza. Mimo to szybko stała się bestsellerem z nakładem ponad 150 tys. sprzedanych egzemplarzy, a sam autor objeżdżał Niemcy, podbijając publiczność, która wypełniała sale po brzegi. Książka, słaba z punktu widzenia warsztatu historycznego, zadaje proste, moralizujące pytania i właśnie tym dowodzi, że również pokolenie, które wojnę zna tylko ze szkoły lub z opowiadań dziadków, wciąż dręczy się pytaniem: “Jak mogło dojść do Holokaustu i dlaczego dokonali go akurat Niemcy?". Pytanie, dodajmy, które z poważnej historiografii już dawno zniknęło pod olbrzymim stosem naukowych opracowań rozmaitych szkół historyków toczących boje coraz mniej zrozumiałe dla szerszej publiczności.

Outsiderzy historii

W 1998 r. amerykański publicysta żydowskiego pochodzenia, Adam Hochschild, opublikował popularno-naukową książkę o belgijskim królu Leopoldzie II, który dotąd w Belgii głównie znany był z faktu, że na przełomie wieku radykalnie przebudował Brukselę i przekształcił ją, jak ujął to jeden z publicystów brukselskich, “z prowincjonalnej mieściny w stolicę o europejskim znaczeniu". Hochschild, opierając się na mało profesjonalnych, za to wysoce oskarżycielskich i moralizujących książkach byłego nauczyciela i emerytowanego urzędnika dowodził, że cała krasa Brukseli i bogactwo belgijskiego państwa na początku wieku pochodziły z brutalnego, krwawego rabunku kolonizatorów w Kongo, które, jako własność prywatna Leopolda, zostało poddane bezwzględnemu terrorowi, porównywalnemu (według Hochschilda) z ludobójstwami Hitlera i Stalina.

Rok później urzędnik administracji regionalnego parlamentu Flandrii, socjolog Ludo de Witte, natrafił podczas swojej pracy na sensacyjne akta z lat 60., dowodzące, że zarówno ówczesny rząd, jak i wielce lubiany i szanowany król Baudouin stali za morderstwem pierwszego premiera Kongo, Patrice Lumumby. Zaczął się spór o przeszłość kolonialną, powstały filmy o Lumumbie, książka de Witte stała się przyczyną powołania specjalnej komisji śledczej parlamentu, która zasadniczo potwierdziła wersję autora.

W 2000 r. polski socjolog mieszkający w Stanach Zjednoczonych, Jan Tomasz Gross, opublikował książkę “Sąsiedzi" o masakrze Żydów w Jedwabnem i spowodował nią w Polsce polityczne trzęsienie ziemi. W tym roku magazyn “Wprost" w sposób nieco upraszczający wyciagnął i eksponował kilka zdań z ostatniego rozdziału niskonakładowej rozprawy doktorskiej Anetty Rybickiej o okupacyjnym Instytucie Pracy Wschodniej, zarzucając kilkuset polskim naukowcom “gorliwą współpracę z hitlerowcami" i wywołując tym samym publiczną dyskusję na temat kolaboracji.

Te wszystkie wydarzenia mają wspólną cechę: osoby spoza środowiska historyków wyciągają znane, ale zapomniane, fakty na światło dzienne, i - moralizując oraz eksponując je w sposób sensacyjny - wywołują publiczne debaty, których sami historycy nie byli w stanie zainicjować. W żadnym z opisanych przypadków owi outsiderzy nie odkryli nic nowego, może z wyjątkiem Ludo de Witte. Radykalizacja niemieckiego antysemityzmu nie była odkryciem Goldhagena; pisali o tym wcześniej autorzy amerykańscy, niemieccy i izraelscy. O krwawych rządach kolonizatorów w Kongo belgijscy historycy pisali już w latach 60. Nie było tajemnicą, że w 1941 r. na szerokim pasie od Litwy do zachodniej Ukrainy doszło do serii krwawych pogromów na Żydach z udziałem miejscowej ludności. Zostało to już opublikowane w jednym z biuletynów Żydowskiego Instytutu Historycznego w 1988 r. O współpracy krakowskich profesorów z Instytutem Pracy Wschodniej wiadomo przynajmniej od 1990 r., kiedy została opublikowana praca magisterska niemieckiej historyczki Gabriele Lesser.

Urynkowić historię

Nowe jest jedno: To dziennikarze, historycy-hobbiści i autorzy popularno-naukowi zaczynają inicjować dyskusje, które z racji swojego powołania powinni rozpoczynać zawodowi historycy. Ci natomiast regularnie ubolewają nad nieprofesjonalnym zachowaniem outsiderów, wytykając im błędy dydaktyczne i warsztatowe, zlekceważenie kontekstu historycznego, błędny dobór źródeł albo po prostu pogoń za tanią popularnością.

“W moim odczuciu artykuł Sławomira Sieradzkiego we »Wprost« jest najzwyklejszym paszkwilem" - pisał prof. Tomasz Szarota w “Tygodniku Powszechnym" (nr 27/03). Można to tak ująć. Autor “Wprost" niespecjalnie wysilił się z zebraniem informacji z innych źródeł. Warto się jednak zastanowić, dlaczego taki “elaborat" (prof. Szarota) wywołał echo, którego kilka dobrze udokumentowanych, opasłych opracowań na wysokim poziomie nie było w stanie wywołać. Najprostszą odpowiedzią na to jest oczywiście utyskiwanie nad kondycją polskiego społeczeństwa, które ma takie media, na jakie zasługuje. Szkopuł w tym, że nie jest to specyfika polska. Tak samo się dzieje w Belgii, Niemczech, Holandii, a przytoczona na wstępie lista podobnych przykładów wcale nie jest pełna. Być może więc wcale nie jest tak, że społeczeństwo medialne, same media i ich użytkownicy nie dorośli jeszcze do tego, aby się posługiwać mediami w sposób odpowiedzialny. Być może, historycy mają po prostu kłopoty z dostosowaniem się do wymogów mediów i ich odbiorców. Powyższe przykłady wskazują na to, że media lepiej posługują się owocami pracy historyków (lub historyków-hobbistów) niż historycy mediami.

Łatwo ubolewać, że prasa belgijska w latach 60. nie wyniosła na ołtarze odkrywczych monografii i wydań źródłowych belgijskich afrykanologów, analizujących przyczyny okrucieństw w belgijskich koloniach. Łatwo ubolewać, że warsztatowo słabe książki Goldhagena i Grossa zyskały większy rozgłos niż poważne opracowania wieloletnich badaczy antysemityzmu. Trudniej jest to zmienić. Ilu profesjonalnych historyków odwracałoby się z obrzydzeniem, gdyby im zaproponowano stosowanie metod marketingowych przy prezentacji ich najnowszych odkryć? Jaka byłaby szansa na wprowadzenie obowiązkowych kursów o medializacji wyników naukowych do seminariów historycznych? Czy wolno w taki sposób “urynkowić" tak zacną i świadomą swoich tradycji dyscyplinę naukową jak historia?

Historycy szansą mediów

Nie tylko wolno, ale trzeba. Dla dobra historyków i dla dobra mediów. Pożytki dla historyków są bezsporne: dobra medializacja wyników ich pracy nie tylko daje im atuty w wyścigu o środki z innymi dyscyplinami, ale zapewnia im też lepszy, bardziej świadomy i godniejszy odbiór w społeczeństwie. Do odbiorców dociera to, co historycy mają do powiedzenia, a nie to, co media uważają, że historycy powinni przekazać. Inaczej grozi historykom powolne, ciche wywłaszczenie z panowania nad wynikami ich prac. Nieważne będzie, co profesor napisał. W społeczeństwie funkcjonować będzie to, co media przekazały, takie strzępy wiedzy, które z przekazów telewizji i radia dotarły do odbiorców. Nauki społeczne i ekonomiczne znalazły swoje nisze medialne, pozwalające “przemycić" do publiczności wyniki ich badań.

Czym byłyby wiadomości telewizyjne bez analityków giełdowych, demoskopów, socjologów i politologów analizujących bieżące wydarzenia polityczne, strajki, protesty lub nawet zachowania polityków? To też są tylko strzępy informacji, ładnie przyrządzone kawałki wiedzy, rzucone dla pokrzepienia zagonionych lub znużonych odbiorców - ale nad medializacją panują ich autorzy. Bardziej medialni historycy, to też szansa dla samych mediów. Dynamiczny rozwój nowych mediów, powstanie mediów elektronicznych, szczególnie telewizji prywatnej, dramatycznie zaostrzyło konkurencję. Widać to nie tylko w walce o wpływy z reklam, ale i w pogoni za “newsami". Na sprawdzenie informacji, konfrontowanie z innymi, na prowadzenie długich i żmudnych poszukiwań jest coraz mniej czasu i - w warunkach kryzysu gospodarczego - mniej środków i etatów. Podniesienie rentowności pracowników musi się odbić na jakości ich pracy. Bez pogłębionych analiz i czasochłonnych badań media szybko staną się jedynie straganami do publicznej wymiany informacji o bardzo krótkim terminie ważności. W czasie, w którym polityka i funkcjonowanie społeczeństwa stają się bardziej skomplikowane niż kiedykolwiek w przeszłości, media coraz mniej są w stanie dostarczyć informacji niezbędnych do poruszania się w tym społeczeństwie. Chyba że tych informacji dostarczają naukowcy - w taki sposób, aby były one do strawienia dla mediów i ich odbiorców.

Tymczasem...

Tymczasem dzieje się coś wręcz odwrotnego. Tysiące prac magisterskich i częściowo też doktorskich po napisaniu znika w szufladach i poza paroma badaczami o zbliżonych zainteresowaniach nikt już nigdy do nich nie zagląda. Być może nie w każdym przypadku spełniają one wysokie wymagania niezbędne do ich opublikowania. Ale dziennikarzowi, mającemu tylko kilka godzin na szukanie informacji, mogą dać więcej niż kilkanaście pośpiesznych, chaotycznych rozmów telefonicznych, których treść będzie musiał w dodatku jeszcze autoryzować. Pod dwoma warunkami: że wyniki takiej pracy dotrą do niego i że są one tak opracowane, aby można je zrozumieć bez większego wysiłku, na który przecież nie ma czasu.

Dziś już samo ustalenie, czy praca na dany temat w ogóle istnieje, zajmuje dziennikarzowi kilka dni. Nie ma centralnej bazy danych o pracach naukowych, tak samo, jak nie ma zwyczaju publikowania takich prac. W czasach internetu koszty takiej operacji byłyby niewielkie w porównaniu z kosztami wydania książkowego. Jak dziś dziennikarz dowiaduje się o ukazaniu się nowej książki? Z zaproszenia wydawcy na konferencję prasową lub przez to, że listonosz dostarcza mu książkę do redakcji. W ten sposób w redakcjach zalegają setki, jeśli nie tysiące, nieczytanych książek, których autorzy rozpaczliwie liczą na możliwie przychylną recenzję. Ale niestety, aby się dowiedzieć, czy dana książka zawiera jakiś “news", redaktor musi tę książkę przeczytać, prawdopodobnie nawet w całości. Niestety, ale nie za to dziennikarzom płacą wydawcy. Jak dotąd ani autorzy, ani wydawcy nie są skłonni do kompromisów. Wyjątki są, ale raczej nie dotyczą one historyków.

Historia w błysku fleszy

W 2001 r. niemiecka doktorantka kryminologii skończyła książkę, porównującą niemiecki i holenderski system karny w odniesieniu do przestępstw z użyciem przemocy. Są to badania przeprowadzone na podstawie 1500 akt sądowych z obu krajów. Syzyfowa praca, napisana bez większego polotu, mająca wszelkie szanse na to, aby zakończyć żywot zakurzona i pogryziona przez myszy w jakimś magazynie.

Jeden z wielu wyników tych badań polegał jednak na dowodzie, że wbrew obiegowym opiniom holenderski system karny jest de facto bardziej restrykcyjny niż niemiecki i że postulowany “zalew przemocy", o którym cała Holandia wówczas dyskutowała, jest zjawiskiem czysto statystycznym, wynikającym z faktu, że holenderscy sędziowie za przemoc uznają też czyny, które w Niemczech traktowane są jedynie jako chuligaństwo lub naruszenie porządku publicznego. Tą prostą wiadomością udało się autorce doprowadzić do tego, że holenderska agencja prasowa doniosła o jej książce, a program publicznej telewizji zaprosił ją na kilkunastominutowy wywiad do studia. Na drugi dzień praca była omawiana w kilku wysokonakładowych, poważnych gazetach. Warto dodać, że w Holandii wiele uczelni ma bardzo rozbudowane strony internetowe ze streszczeniem nowych prac i oczywiście rzeczników prasowych, którzy sami z siebie “naprowadzają" na nie media.

Jeśli historycy nie chcą stracić władzy nad własną nauką i wynikami swoich badań, jeśli pragną zapobiec medialnej marginalizacji, nie wystarczy ubolewać nad “manipulacjami mediów". Jeśli społeczeństwo ma czerpać wiedzę o swojej przeszłości z prac historyków - a nie z komiksów lub obiegowych przekazów - to historycy muszą nauczyć się posługiwać mediami i wykorzystywać je dla swoich celów. Inaczej następna dyskusja o Jedwabnem lub na podobny temat może się już odbyć bez historyków.

Klaus Bachmann jest historykiem i politologiem. W latach 90. był korespondentem prasy niemieckiej w Polsce, specjalizuje się w problematyce integracji europejskiej. Ostatnio wydał “Którędy do Europy?" (Warszawa, 2001).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor nauk społecznych na SWPS Uniwersytecie Humanistyczno–Społecznym w Warszawie. Bada, wykłada i pisze o demokratyzacji, najnowszej historii Europy, Międzynarodowym Prawie Karnym i kolonializmie. Pracował jako dziennikarz w Europie środkowo–wschodniej, w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2003