Zaklinanie deszczu

Wiara, że menedżerskie podejście do nauki umożliwi hodowlę noblistów, przy nakładach na naukę stanowiących dużo niższy procent od dużo niższego produktu narodowego niż w innych krajach, jest równoważna z próbą gotowania zupy z gwoździa.

26.09.2004

Czyta się kilka minut

---ramka 339006|prawo|1---Życzkowski i Wittlin biją na alarm. Biją słusznie, szkoda że dużo wcześniej nikt nie uderzył. Jednak szereg ich argumentów czy pominiętych aspektów problemu budzi sprzeciw i poczucie niedosytu. Listę rankingową uniwersytetów, od której zaczynają wywód, skrytykował już prof. Andrzej K. Wróblewski (fizyk, rektor Uniwersytetu Warszawskiego w latach 1989-93) z powodu nieporównywalności tego, co nazywamy uniwersytetami w różnych krajach. Autorzy sami podkreślają inne niedostatki sprowadzania do jednowymiarowej, punktowej oceny czegoś tak złożonego jak uniwersytet czy jakość życia naukowego w danym kraju. Śmieszna wydaje się wielka rola przypisywana tak rzadkiemu zjawisku jak Nagroda Nobla. Nie dajmy się zwariować. Wystarczy, że co roku setki tysięcy gimnazjalistów i ich rodziców wpadają w histerię z powodu list rankingowych liceów, opartych w sporej mierze na liczbie olimpijczyków.

Przesadne też wydaje się rozczarowanie autorów odkryciem, że nie otrzymali wykształcenia w najlepszych uczelniach Europy. Czołowe polskie uniwersytety zapewniały wykształcenie na najwyższym poziomie, czego dowodzi łatwość, z jaką ich absolwenci (głównie w dziedzinach ścisłych) dostawali się na studia doktoranckie czy pozycje post-doktoralne w instytucjach z czołówki chińskiej listy. Użyty w tym zdaniu czas przeszły oznacza jednak, że problem jest, a podany argument stanowi jego egzemplifikację.

Masowa emigracja najzdolniejszej naukowo młodzieży, starzenie się instytutów, stagnacja, poczucie braku perspektyw i lekceważenia, wspominany przez autorów “upadek etosu", to przykłady. Choć podawane przez Życzkowskiego i Wittlina statystyki nie powinny być traktowane śmiertelnie poważnie, nie można jednak ich ignorować.

Nie chodzi tylko o Nobla

Zgodnie z duchem epoki budowy “rozwiniętego społeczeństwa kapitalistycznego" autorzy upatrują wyjścia w rozwiązaniach finansowo-menedżerskich. Spokojnie stwierdzają, że “trudno liczyć na szybkie zwiększenie nakładów na badania". Nie wiem dlaczego, bo przy tak niskim budżecie nauki jak w Polsce, byłoby to łatwe do uzyskania. Awantura wokół tegorocznego budżetu dotyczyła kwoty porównywalnej ze stratami państwa w jednej tylko aferze paliwowej.

Autorzy twierdzą też, że w przeciwieństwie do epoki realnego socjalizmu, w realnym kapitalizmie uczelnie i instytuty stają się przedsiębiorstwami, a w rozwiniętych krajach kierują nimi profesjonalni menedżerowie. Tu pojawiają się kolejne zastrzeżenia. Menedżerowie, owszem, są zatrudniani, ale na stanowiskach w administracji i pełnią funkcje usługowe, a nie kierownicze. Instytutami kierują nadal uczeni, którzy wiedzą, co to jest nauka, choć muszą się liczyć z realiami finansowymi.

Bogate uniwersytety dysponują wielkim majątkiem i pokaźnymi wpływami z czesnego, ale nigdy nie przetrwałyby bez pieniędzy państwowych. Na uniwersytecie w Princeton, jednym z najbogatszych w USA, dochody z działalności finansowej uniwersytetu stanowią mniej niż 22 proc. jego budżetu, jeszcze mniejsze są wpływy z czesnego. Grubo ponad połowa środków pochodzi z grantów, w większości rządowych, a i te z przemysłu wiążą się zwykle z realizacją rządowych programów w takich dziedzinach jak medycyna, zbrojenia, energia, informatyka itp. Naiwnie brzmią też wywody o rzetelności konkursów na stanowiska naukowe za granicą i nierzetelności w Polsce. Można podać multum przykładów na poparcie odwrotnej tezy. Z konkursami w nauce jest tak, jak z przetargami w gospodarce - jedne są rzetelne, inne nie, ale ten problem dotyczy jednako Polski, co zagranicy.

Autorzy słusznie zwracają uwagę na wysysanie dużej części nakładów na naukę przez tzw. badania stosowane, które powinny być finansowane przez stosujących wyniki, czyli przemysł. W Polsce jednak produkcja przemysłowa jest w odwrocie, a to, co z niej zostało, w dużym stopniu polega na prostym montażu elementów produkowanych za granicą. Zagraniczne firmy-matki nie są i nie będą zainteresowane tworzeniem nowych technologii i produktów w Polsce. To skutek żywiołowej prywatyzacji. Kapitałowi zagranicznemu nikt nie stawiał warunków rozwijania u nas nowych technologii, utrzymania pełnych ciągów produkcyjnych, kreowania nowych wyrobów czy inwestowania w badania stosowane. Czy to znaczy, że w Polsce należy zrezygnować z prób rozwijania myśli technicznej? Jak i gdzie jednak to robić, jeśli nie chcemy tych starań zaniechać? To ważne pytania, nad którymi warto się zastanowić. Rynek tego nie załatwi.

Tekst pomija inne cele działania uniwersytetów i uczonych niż reprodukcja własnej klasy czy dostarczanie wyników na poziomie pierwszej ligi światowej. Uniwersytety powinny też kształcić i wychowywać przywódców społecznych: burmistrzów, nauczycieli, posłów, administratorów, księży, dziennikarzy itd. Można pozamykać wszystkie słabe uczelnie, a środki przekazać najsilniejszym. Pewnie można byłoby wówczas produkować przez chwilę wyniki na poziomie Nobla, a nawet wysłać człowieka na Księżyc. Tak polscy piłkarze zdobyli trzecie miejsce podczas mistrzostw świata w Monachium w 1974 r. Tylko co dalej? Kto wtedy będzie przewodził dużym grupom społecznym, dostarczał wzorców i budował cywilizację w wielu miejscach w kraju, skoro już jest bardzo źle?

Z podziwem patrzyłem na rozwój Włoch, w których prowincjonalne uniwersytety, nieznane na świecie, kształciły lokalnych liderów i podnosiły poziom aspiracji młodzieży. Gdyby chiński ranking potraktować poważnie i abstrahować od tych celów, powinniśmy wysłać nasze pieniądze przeznaczone na badania za granicę, zamawiając gotowe wyniki na uniwersytetach z czołówki listy. Wyjdzie efektywniej, z punktu widzenia naukowych menedżerów.

Złoty medal i suknia królowej

Autorzy podają przepis na wyhodowanie polskiego noblisty. Z grubsza polega on na zdyscyplinowaniu środowiska naukowego, zaostrzeniu kryteriów, zmuszeniu uczonych do większej ruchliwości, otwarciu naukowego rynku pracy dla cudzoziemców. Tymczasem naukowcy, także polscy, są pewnie najbardziej ruchliwą grupą zawodową. Przenoszą się z kraju do kraju, często ponosząc wysokie koszty związane z destabilizacją życia rodzinnego. Robią to w poszukiwaniu atrakcyjnych warunków pracy, zarówno ze względów finansowych, jak szukając docenienia i poważnego traktowania, o które w Polsce często równie trudno, jak o pieniądze.

Międzynarodowe programy badawcze już od lat nie tylko umożliwiają, ale często wymagają zatrudniania u nas cudzoziemców. Ci się jednak jakoś nie kwapią, żeby do nas przybyć. Nadzieja, że surowsze, bardziej zdyscyplinowane (a wszystko w celu “lepszego wykorzystania istniejących środków") traktowanie uczonych, przy utrzymaniu finansowej mizerii, sprawi, że młodzi zechcą pozostać w kraju, a wybitni cudzoziemcy będą walczyć o pozycje w mieście X czy Y w Polsce, jest płonna. Przerabiamy to już od kilku lat w innej dziedzinie - ochronie zdrowia, gdzie płacąc niższe składki od dużo niższych dochodów (niż w rozwiniętych krajach) oczekujemy, za sprawą cudownych reform, wysokiego standardu. Wiara, że menedżerskie podejście do nauki umożliwi hodowlę noblistów, przy nakładach na naukę stanowiących dużo niższy procent od dużo niższego produktu narodowego niż w innych krajach, jest równoważna z próbą gotowania zupy z gwoździa.

By szukać dróg wiodących ku lepszemu, trzeba się zastanowić, jak to się stało, że środowisko, które powinno być opiniotwórcze, określać ton dyskursu publicznego, narzucać intelektualne standardy w życiu społecznym, dało się doprowadzić do obecnego stanu?

Tradycje naukowe w Polsce są bardzo rachityczne. Najwięksi uczeni, którzy urodzili się na ziemiach polskich (np. Maria Skłodowska-Curie) osiągnęli sukcesy za granicą. Wyczynowa nauka narodziła się w naszym kraju dopiero w XX wieku, a jej rozwój był przerwany przez drugą wojnę światową. Polską kulturę i życie intelektualne zdominowały dziedziny humanistyczne. Nie przypadkiem czworo Polaków otrzymało literacką Nagrodę Nobla. Chwała i wdzięczność im za to. Nie to jest też problemem, ale fakt ignorowania nauki w edukacji, mediach, dyskursie publicznym, dysputach intelektualnych.

Ignorowanie często przeradza się w dezinformację, lekceważenie i rugowanie. Obserwujemy żenujące spory o miejsce matematyki w szkole (w tym na maturze). Prof. Wiktor Osiatyński na łamach “Gazety Wyborczej" (6 marca 2004 r.) pytał: “Dlaczego w polskiej edukacji jest tak dużo chemii, matematyki, fizyki, dlaczego szkoła jest zbudowana na potrzeby XIX-wiecznego społeczeństwa przemysłowego, kiedy te przedmioty były niezbędne. Bo w społeczeństwie postindustrialnym matematyka, fizyka i chemia nie są już tak potrzebne". W polskim liceum tymczasem jest jedna godzina fizyki tygodniowo (tyle samo, co religii). Według pytającego powinniśmy chyba przestać uczyć tego przedmiotu.

Tematyka naukowa jest nieobecna w mediach. Nie ma żadnego programu na ten temat w telewizji, publiczne radio edukacyjne BIS przestawiło się na lansowanie muzyki młodzieżowej, większość gazet albo nie interesuje się nauką, albo myli ją z techniką, albo informuje w tonie sensacji (w stylu “ostatnie odkrycie obala wszystko, w co dotychczas wierzyli uczeni"). Każdego roku, w grudniu, Polak dowiaduje się, jaka była wysokość Nagrody Nobla, waga złotego medalu i suknia królowej, ale niewielu wie, za co nagrodę przyznano. Stoi to w rażącym kontraście z tym, co widzimy w innych krajach. W BBC, amerykańskim kanale publicznym PBS, w publicznym radiu, w “New York Times", w “New York Review of Books" często wypowiadają się fizycy, biologowie, astronomowie i to nie tylko na tematy naukowe, także na ważne tematy społeczne czy polityczne. Przykłady? Steven Weinberg, laureat Nagrody Nobla z fizyki w 1979 r., często wypowiada się na temat edukacji, miejsca religii w życiu publicznym czy sposobu prowadzenia wojen przez USA; natomiast przyczynę katastrofy promu kosmicznego Challenger znalazł Richard Feynman (otrzymał Nobla z fizyki w 1965 r.), którego powołano do komisji prowadzącej śledztwo w sprawie katastrofy.

U nas nawet o nauce (która rzadko staje się przedmiotem debaty) dyskutuje żelazna drużyna: psycholog, socjolog, ksiądz, politolog, ekonomista.

Urok liczb zespolonych

Niezrozumienie, czym jest nauka, opisał śp. prof. Grzegorz Białkowski (fizyk, poeta, rektor Uniwersytetu Warszawskiego w latach 1985-89) w przemówieniu na Kongresie Kultury, w grudniu 1981 r.: “Nauka jest postrzegana jako zaawansowana hydraulika. Gdy mówię, że jestem fizykiem, to zaraz ktoś prosi mnie o naprawienie zepsutego telewizora, oskarża o zatrucie jeziora Erie albo obarcza odpowiedzialnością za Hiroszimę".

W polskiej literaturze bohaterem jest ten, co ponad matematykę przedkładał literaturę (np. bohater “Syzyfowych prac", lektury szkolnej). Żaden pisarz w Polsce nie wykreował bohatera, który przeżywałby dreszcz emocji związany z poznaniem naukowym, jak np. młody Törless, bohater “Niepokojów wychowanka Törlessa" Roberta Musila, zgłębiający liczby zespolone. Przyznawanie się do ignorancji w dziedzinie nauk ścisłych nie tylko nie wyklucza z dobrego towarzystwa, ale jest mantrą powtarzaną przy każdej okazji przez wielu “luminarzy" i znane osoby. Wyobraźmy sobie reakcje na wyznanie uczonego, że nie interesuje go literatura, muzyka czy historia.

Polski dyskurs publiczny, ton intelektualnych sporów, sposób argumentacji w debatach publicznych, poziom argumentów cierpią z powodu wyjałowienia wynikającego z nieobecności osób o innym (ścisłym) treningu intelektualnym. Rzeczywistość jawi się jako coś nieracjonalnego, magicznego, a debata często spada do poziomu zabobonów. Prowadzi to do żenujących sytuacji. Wybrany przez miliony obywateli prezydent mówi o “plusach dodatnich i plusach ujemnych", a premier Jerzy Buzek wręczał nagrodę mistrzowi wynalazczości za piramidkę do odpromieniowania czegoś tam. Wybitnych polskich fizyków, protestujących przeciwko pokazywaniu tego w publicznej telewizji, publicznie skarcił szef doradców premiera, prof. Waldemar Kuczyński, podejrzewając ich o nieudacznictwo, zawiść i nieumiejętność “sprzedania" własnych wyników (“GW", 12 stycznia 2000 r.).

W podręczniku do języka polskiego (“To lubię", Wyd. Edukacyjne, Kraków 2001) dla klasy V szkoły podstawowej czytamy: “Teleskop Hubble’a pozwala uczonym zobaczyć więcej, niż są w stanie zrozumieć i wytłumaczyć", co sugeruje dziecku, że świat jest magiczny, jak w książkach o Harrym Potterze i niepoznawalny nawet dla uczonych. Po co wiec młody człowiek miałby się trudzić i uczyć fizyki? W podręczniku do fizyki dla liceum napisano zaś, że “uczeni od lat bezskutecznie usiłują zbudować perpetuum mobile". Aż drżę z niepokoju czy wszyscy czytelnicy “TP" zrozumieją horror takiej edukacji. Nazwa mojego instytutu jest regularnie w mediach i pismach urzędowych przekręcana na “Centrum Astrologiczne". Posłowie nie odróżniają w uchwalanych ustawach znaczenia spójnika “i" od znaczenia spójnika “lub", co często kosztuje podatników krocie.

Bełkot, pomieszanie pojęć i brak standardów intelektualnych sprawia, że słowo “humanista" zmieniło w Polsce znaczenie. Już nie trzeba znać łaciny i greki, by nim być. Wystarczy mieć dwóję z matematyki. Czy można się dziwić, że tylko nieco ponad 6 proc. studentów w Polsce studiuje nauki ścisłe i kierunki inżynierskie (dane na stronie internetowej KBN)? Doprawdy, takie proporcje muszą wykoślawiać społeczeństwo.

Bynajmniej nie chodzi o to, by wszyscy wkuwali matematykę i chemię na wyczynowym poziomie. Spróbujmy jednak przywrócić elicie intelektualnej, zbiorowości studenckiej, dyskusji publicznej i tematyce podejmowanej w mediach właściwe proporcje. Można to osiągnąć małym kosztem przez odpowiednie zmiany w edukacji (także przez media) i sposobie informowania społeczeństwa. Tylko wtedy wyłowimy talenty naukowe z całej populacji młodzieży, a nie tylko ze środowiska naukowych ojców i matek, w dużych miastach akademickich. Może wśród zafascynowanych, dzięki szkole i mediom, fizyką czy biologią uczniów z Ustrzyk Górnych czy Poźrzadła Wielkiego znajdą się przyszli nobliści? Inaczej, kręcąc się w kółko i wierząc, że z mizernych nakładów można wycisnąć wyczynową naukę drogą reform w zarządzaniu nią, będziemy przypominali zaklinaczy deszczu i tylko z gazet, a nie bezpośrednio od szczęśliwych kolegów, dowiemy się, ile wynosiła w tym roku Nagroda Nobla.

STANISŁAW BAJTLIK (ur. 1955) jest astrofizykiem, zajmuje się kosmologią, pracuje w Centrum Astronomicznym im. M. Kopernika PAN w Warszawie. Współorganizator Warszawskiego Festiwalu Nauki, cyklu wykładów popularnych “Spotkania z astronomią", seminariów dla nauczycieli “Astronomia w szkołach średnich" oraz współautor podręcznika do przyrody dla szkół podstawowych.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Astrofizyk, w Centrum Astronomicznym im. Mikołaja Kopernika PAN pełni funkcję kierownika ośrodka informacji naukowej. Członek Rady Programowej Warszawskiego Festiwalu Nauki. Jego działalność popularyzatorska była nagradzana przez Ministerstwo Nauki i… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2004