Zaczynamy myśleć inaczej?

Beata Stasińska, wydawczyni i animatorka kultury: Stary świat odchodził. W nowym, niby tak pożądanym, niełatwo było się odnaleźć. Dobry czas dla arywistów, wyzwanie dla twórców, zwłaszcza pisarzy. Ale nie w Polsce.

06.09.2014

Czyta się kilka minut

OLGA BYRSKA: Jak wyglądała sytuacja na rynku wydawniczym tuż po transformacji, kiedy wchodzili Państwo w tę branżę z myślą o utworzeniu nowego podmiotu?
BEATA STASIŃSKA: Dziki i szczęśliwy początek lat 90., kiedy każdy mógł wydawać, bezkarnie piratować, sprzedawać bez większego wysiłku dziesiątki tysięcy egzemplarzy, nigdy już się nie powtórzy. Przy całej zgrzebności i braku profesjonalizmu wolny rynek, zniesienie cenzury i względna łatwość tworzenia instytucji wydawniczych – wszystko to było dobrodziejstwem. Szybko się jednak okazało, że łatwiej założyć wydawnictwo niż je utrzymać, że rynek ma ograniczoną pojemność, a darowana wolność jest wolnością niewydawania literatury ambitnej, zwłaszcza polskiej.
Świeżo upieczeni wydawcy, hurtownicy i sprzedawcy książek (bo nie o zawodowych księgarzach tu mówimy) podeszli do książki jak do każdego innego towaru, więc jeśli chcieli coś wydawać i sprzedawać, to towar już sprawdzony: książkę rozrywkową, anglosaskie produkcje powieściowe, najlepiej z tamtejszych list bestsellerów. Wierzyli, że polski czytelnik szuka wyłącznie literatury sensacyjnej, romansowej, najlepiej w harlequinowym formacie. I że na tym zarabia się szybkie i łatwe pieniądze. Ciekawe, że recepta „fast money plus tniemy koszty do kości” pojawiła się jako jedyne remedium na kryzys 2008 r. i panuje na rynku do dziś. Wtedy rozgrzeszaliśmy się, że ta przechodzona na innych rynkach masówka rozwija czytelnictwo. Dziś już nie mamy takich złudzeń. Stan czytelnictwa w Polsce jest ogólnie znany, a wielu z wydawców tych produkcji od dawna nie ma na rynku.
Z czego wynikało takie myślenie?
To nie do końca zrozumiała dla mnie zmiana priorytetów. Stary świat odchodził. W nowym, niby tak pożądanym, niełatwo było się odnaleźć. Dobry czas dla arywistów, wyzwanie dla twórców, zwłaszcza pisarzy. Ale nie w Polsce. Nowi wydawcy, oprócz ludlumów i 25, a za chwilę 40 powieści Clancy’ego, handlowali z przekonaniem tasiemcowymi wywiadami-rzekami, których dziś już nikt nie pamięta. Nikt nie czekał na polskiego Pielewina, nikt nie wiedział i nie chciał wiedzieć o istnieniu rosyjskiego pierwowzoru. W końcu Pielewin nie był amerykańskim autorem. Polscy pisarze, nierzadko z dużym dorobkiem, nie mogli w tych czasach wydawniczego Eldorado znaleźć wydawcy. Wyrzekliśmy się w tym szale wolności własnej literatury i daliśmy się kulturowo skolonizować – w przeciwieństwie do Niemców, Czechów czy Rosjan.
Uratował nas pierwszy kryzys na rynku i polscy nobliści. Miłosz i Szymborska, Herbert i Różewicz, mistrzowie polskiej poezji nie musieli niczego udowadniać. I pomogli wrócić do jako takiej równowagi. Przynajmniej jeśli chodzi o proporcje tytułów rodzimych i zagranicznych w księgarniach.
Jak wyglądała zatem kultura wydawnicza początku lat 90.?
W najlepszym przypadku wydawcami stawali się czytelnicy literatury, której brakowało na polskim rynku, a którą sami znali z oryginalnych wydań. W najgorszym – ludzie szukający szybkiego zysku, najlepiej z zapleczem dystrybucyjnym, często nieznający warsztatu edytorsko-wydawniczego. Ci w większości woleli zajmować się hurtem. Hurtownie mnożyły się i nierzadko plajtowały, topiąc pieniądze wydawców i autorów. Nieliczni zaczynali jeździć na targi, by tanio i hurtowo kupować tytuły, których dawno nie chciał bardziej wybredny rynek zachodni. Stąd m.in. zalew tandetnej literatury dla dzieci, który dopiero dziś zaczynają równoważyć małe autorskie wydawnictwa.
Najbardziej ryzykowną część obiegu książki na rynku, czyli jej wydawanie, zostawiano większym ryzykantom, by nie powiedzieć frajerom, którzy inwestowali własne pieniądze w tzw. produkcje w toku, czyli zakup praw, tłumaczenie, redakcje, papier i druk. Księgarze zamiast razem z wydawcami cywilizować rynek, zarabiali na sprzedaży podręczników, które w Polsce, kraju z malejącym przyrostem naturalnym, stały się żyłą złota, poddane nieczystej walce o portfel rodzica za przyzwoleniem Ministerstwa Edukacji zresztą.
Ziemia dziewicza, jaką był polski rynek książki po 1989 r., została szybko i chaotycznie zagospodarowana, właściwie bez poczucia ciągłości z tym, czym były i co oraz jak wydawały nieliczne oficyny w PRL-u, których dorobek stopniowo przejmowano za zgodą zmieniających się ciągle dyrektorów. Kultura wydawnicza powstawała właściwie na nowo i niekoniecznie w planie długiego marszu, oznaczającego budowanie programu wydawniczego, koncepcji serii, wieloletnią eksploatację tytułów czy sprzedaż praw. Tego musieliśmy się nauczyć, by zdobyć zaufanie zagranicznych wydawców i agentów. I być przez nich równorzędnie traktowanymi.
Niejednokrotnie spotykaliśmy się z oskarżeniami o powszechne piractwo i nieznajomość wydawniczych obyczajów. Nie bez podstaw: przyjęte wszędzie w wydawniczym świecie standardy, np. wysyłanie dwa razy do roku raportów sprzedaży do właścicieli praw, autora czy wydawcy, płacenie na czas honorariów etc. – nie były w tym wolnorynkowym chaosie powszechne. Nierzadko wydawano książki bez umów wydawniczych lub na podstawie jedno-, dwustronicowej umowy. Kpina.
Gdzie i od kogo można było się tego nauczyć?
W tych czasach cała Polska, nie tylko branża wydawnicza, przechodziła przyspieszone kursy zarządzania i kapitalizmu, niestety tylko w jego wulgarnej neoliberalnej wersji. Zachodnioeuropejscy wydawcy lub przedstawiciele organizacji branżowych chętnie przyjeżdżali do Polski, by nas uczyć. Nazywani byli brygadami Marriotta, od nazwy wówczas najlepszego hotelu w Warszawie, gdzie lubili się zatrzymywać. Wyjazdy na zagraniczne staże lub studia do Stanford trafiały się nielicznym. Ja sama przeszłam szkolenia organizowane przez France Editions i Börsenverein. Reszty uczyłam się podpatrując zachodnich kolegów. Warsztatu edytorskiego uczył jeszcze w tych czasach Uniwersytet Warszawski i świetni redaktorzy z dawnych wydawnictw państwowych. Ale zaprzestano kształcić księgarzy. Skutecznie.
Miałam chyba trochę szczęścia, bo nie trafiłam w tych naukach na ludzi, którzy mamiliby nas tak powszechnym dziś zabobonem, że w wydawnictwie można szybko zarobić duże pieniądze i powtarzać co roku taki sam sukces. A książki w Polsce nie były wtedy drogie i sprzedawały się nierzadko w ogromnych, kilkusettysięcznych nakładach.
Pierwsze ostrzeżenie pojawiło się około 1996 r., kiedy gwałtownie spadła sprzedaż książek i długi hurtowników do wydawców rosły i rosły. Polska już nigdy nie wróciła do tak wysokich nakładów. Kryzys, co trzeba otwarcie powiedzieć, pomógł zamknąć etap bazaru na polskim rynku książki. Okazało się, że nie da się zbudować wydawnictwa wyłącznie na powieści sensacyjnej czy romansach.
Rok 1997 z kolei to pierwsza edycja Nagrody Literackiej Nike, której laureatami byli Czesław Miłosz i Wiesław Myśliwski. Te książki również sprzedawały się w ogromnych nakładach.
To jedna z oznak zmiany. Rynek przestał być już tak chłonny, a wciąż był chaotyczny, by nie powiedzieć: mało ucywilizowany. Czytelnik zaś poszukiwał bardziej ambitnej literatury, szukał polskich autorów. Debiutowało nowe pokolenie pisarzy, starsi koledzy z dorobkiem, nierzadko dobrzy rzemieślnicy, wciąż byli na kwarantannie, nieżyjący zaś mistrzowie, jak Jarosław Iwaszkiewicz, w czyśćcu. To był jeszcze piękny czas, gdy ukazywały się dodatki literackie, media nie rezygnowały z kultury w ramach cięcia kosztów i nie były uwikłane w zależności marketingowo-własnościowe. Nowe nazwiska budziły żywe, często negatywne reakcje, zwłaszcza ze strony starszych recenzentów i kolegów.
Wyjątkiem byli Czesław Miłosz i Stefan Chwin, uważnie przyglądający się temu, co się dzieje w polskim „Kole Młodych”. Inni woleli mówić, że młodzi pisarze, tacy jak Gretkowska czy Tokarczuk, „dopiero uczą się stawiać literki”. Większą łaskawością cieszyli się panowie: Stasiuk i debiutujący wcześniej Huelle czy Pilch. Przy zrozumiałym w tym środowisku braku życzliwości kolegów i krytyki, powściągliwości wydawców i księgarzy, zaczynał się jednak jakże pożądany dla literatury ferment, podsycany przez zupełnie nowe pokolenie czytelników. Dziś, z perspektywy 25 lat, uważam lata 1995–2005 za pozytywny czas krzepnięcia rynku książki i bardzo ważny okres przemian w polskiej prozie.
Czy widzi Pani dużą różnicę między literaturą polską z początku XXI w. a tą z jego drugiej dekady?
O literaturę polską jestem spokojna, choć martwi mnie i przypomina komunę à rebours coraz silniejszy podział na autorów słusznych i naszych, będący dalekim odbiciem konfliktów w polskim społeczeństwie. Słuszność nie przydaje ani nie ujmuje talentu. I nic tu nie pomogą ideologiczne zaklęcia.
Ale ta dyskusja dotyczy raczej odbioru literatury niż jej samej. Ostatnie lata pokazują bardzo dużą różnorodność gatunków, tematów i stylów. Z opóźnieniem zaczęto odzyskiwać oddane wcześniej pole literatury jako niezbędnego medium opisu i zrozumienia rzeczywistości. Ćwiczenia z gatunków popularnych, takich jak kryminał, fantasy czy thriller, wypadają, również w ocenie czytelnika z innych krajów, pozytywnie, że wspomnę życzliwe artykuły w „New York Timesie” i „Guardianie” o polskich kryminałach.
Coraz częściej jednak można odnieść wrażenie, że tej różnorodnej literatury nie ma komu w Polsce czytać. W porównaniu z całą Europą jesteśmy niechlubnym wyjątkiem.
Czytelnictwo i dostęp do książki nie zależą jedynie od sytuacji na rynku. To kwestia edukacji, sieci bibliotek publicznych i szkolnych, zakupu nowości i miejsca książki w mediach. Nic nie wydarzyło się nagle: po prostu nie dostrzegano tych problemów tak długo, jak długo media papierowe dobrze prosperowały, a politycy nie powtarzali jednej mantry: „Gospodarka, głupcze!”. W latach 90. pożegnaliśmy się z inteligencko-mazgajowatą hierarchią wartości – prostego jak cep hasła „pracuj i bogać się” nikt nie podważał pytaniem o sens życia sprowadzonego do takich zadań. Wstrząs nastąpił kilka lat temu, dla ludzi z dawnych PGR-ów – kilkanaście lat wcześniej. I dlatego temat czytelnictwa i kompetencji cywilizacyjno-kulturowych zaczął odgrywać rolę. Za sprawą starań obywateli, dodajmy.
Wchodzimy więc we władanie sfery symbolicznej języka.
Przez kilkadziesiąt lat komunizmu, a wcześniej zaborów, Polacy musieli nadbudowywać sferę symboliczną, żeby móc wytrzymać stan podległości i politycznych ograniczeń, a czasem nawet uzasadniać własne kompromisy i cynizm. Nagle zostali od tego balastu wartości symbolicznych uwolnieni i sprowadzeni na grunt twardych danych. Excel jednak nie wystarcza, by ostatecznie uzasadnić konieczność pogodzenia się z finansowym panowaniem jednego procenta ludzkości nad resztą świata. Zaczynamy inaczej myśleć.
Pora wrócić do drugiej części mojego pytania o książkę w Polsce: dokąd doszliśmy w ciągu ostatniego ćwierćwiecza? Porażka czy sukces?
Rynek książki przechodzi dziś w Polsce kryzys, którego przyczyny nie są tożsame z przyczynami w krajach zachodnich. Choć polscy wydawcy, podobnie jak wydawcy zachodni, zachowują się histerycznie, prześcigając się nawzajem w nadprodukcji tytułów przy magazynach pełnych książek, warunki rynkowe są odmienne. Jedni i drudzy polują na megabestseller i ulegają presji detalistów, którym zależy na nowościach. Nasz rynek jest jednak bardziej chaotyczny, poza kodeksem handlowym – nieuregulowany, więc dominacja najsilniejszych jest dotkliwsza.
Nie ma nawet stałej ceny książki, którą dziś na gwałt wprowadza się w wielu krajach w obronie przed praktykami Amazona. Projekt ustawy o książce krąży w kuluarach sejmowych dopiero od niedawna i nie znajduje szczególnego zrozumienia, zwłaszcza partii rządzącej. Bo jak i po co przekonywać opinię publiczną kraju o niskich wskaźnikach czytelnictwa do stałej ceny książki? Klient księgarń stracił zaufanie do ceny, którą podaje wydawca, bo znajduje ten sam tytuł w kilku cenach w chwilę po premierze. Nauczony został w ostatnich latach, że za chwilę kupi interesującą go książkę z dużą zniżką. I nie myli się: najciekawszą ofertę znajdzie w księgarniach taniej książki lub na niemających ostatnio końca wyprzedażach.
Z naszego rynku wycofały się trzy międzynarodowe koncerny: Bertelsmann, Weltbild i inwestujący z sukcesem na całym świecie Hachette. Zmęczenie brakiem przejrzystych reguł? Ciągle płytki rynek książki w prawie 40-milionowym kraju, którego realna wartość po odjęciu sektora książki edukacyjnej nie przekracza 1,5 miliarda złotych? Polska książka nie ma cieszącej się szacunkiem i wpływami organizacji branżowej. Polska Izba Książki przez lata była zdominowana przez lobby wydawnictw edukacyjnych.
Gdzie w tym wszystkim jest Beata Stasińska, o której czytamy w komunikacie Grupy Wydawniczej Foksal, że „nie jest już odpowiedzialna za zespół literacki”?
Stasińska kierowała W.A.B., którego głównym udziałowcem stał się w sierpniu 2011 r. Fundusz Empik Media & Fashion na okres półtora roku, do momentu powstania Grupy Wydawniczej Foksal. Fala najważniejszych nagród, w tym Nobla i Nike, zebranych przez autorów w ciągu jednego październikowego tygodnia 2013 r., była owocem pracy naszego zespołu w tym czasie. 1 stycznia 2013 r. W.A.B. stał się częścią Grupy Wydawniczej Foksal. Trzy lata temu, sprzedając udziały wydawnictwa W.A.B., planowałam współpracę z EM&F właśnie na 3 lata, czyli do momentu sprzedaży moich udziałów. Sytuację zmieniło powstanie Grupy Wydawniczej Foksal. Planuję wycofać się z zarządu. Wracam na kanapę z książkami, bo nigdy tak mało nie czytałam, jak przez ostatni rok.
Pani była jednak jednym ze współtwórców życia wydawniczego ostatnich 25 lat. Przeglądając wywiady z Panią, można natrafić na określenia „marka”, „postać kultowa”, „wybitny znawca”. Pani pozycja jest silna, odniosła Pani osobisty sukces, natomiast historia wydawnictwa W.A.B. jest historią smutną.
Finał w Foksal nie jest porażką, raczej znakiem czasu. Zostawiam plan wydawniczy z tytułami kupionymi do końca 2015 r. i mam nadzieję, że znak firmowy W.A.B. zachowa swoją wartość. W końcu podobną historię przechodziły i przechodzi wiele domów wydawniczych na świecie: od Farrar, Stauss and Giroux po dwustuletniego Seuila, który jest dziś związany z Gallimardem. Ale Antoine Gallimard w ostatniej kolejności jest zainteresowany zmianą profilu tej oficyny. Wie, że najgorsze, co by mogło spotkać firmę z takim potencjałem i dorobkiem wydawnictw, które ją współtworzyły, to myślenie o rynku książki jak o Titanicu, który tonie, i z którego sejfu trzeba zabrać jak najwięcej pieniędzy, a potem uciec. Rynek nie tonie, rynek się zmienia, pisarze nie przestaną pisać, a czytelnicy nie przestaną czytać tylko dlatego, że ktoś rozhuśtał cenę książki tak, iż klient przestaje rozumieć, za co płaci, a autor, dlaczego jego honoraria lecą na łeb na szyję.
Rynek musi odzyskać równowagę – czy będzie to rynek książki elektronicznej, czy długo jeszcze, jak wskazują znaki na niebie i ziemi, głównie papierowej. Zdają już sobie z tego sprawę autorzy na świecie, protestujący przeciw praktykom Amazona, zdają sobie sprawę wciąż jeszcze bezradni wydawcy. Czas zatem na regulacje w Polsce.
Ale znajdowała się Pani – i znajduje nadal – w samym oku cyklonu.
Jako współwłaścicielka niewielkiej części udziałów w wydawnictwie pozostaję zainteresowana jego przyszłością. Nie oznacza to jednak, że to jedyny powód, dla którego będę nadal zajmować się książką. Pod jednym warunkiem: praca musi mieć sens.
Czegoś Pani żałuje?
Braku odwagi na początku wydawniczej przygody. Stąd poczucie zmarnowanego czasu.
To znaczy?
Traciłam czas na budowanie pozornej bazy finansowej wydawnictwa. Brakowało wiary w to, że tak zwane „wydawnictwo ogólne”, które ma w swojej ofercie i poradniki, i literaturę popularną, i humanistykę, jest możliwe. Problem młodego wydawnictwa bez dużego kapitału na początku. Uważam jednak, że przez te niecałe 25 lat udało nam się zrobić sporo. Jak wielu innym polskim wydawcom.
Co pozytywnie i negatywnie zaskoczyło Panią na tym rynku przez ten czas?
Przez 25 lat polscy wydawcy, hurtownicy i księgarze nie nauczyli się współpracować ze sobą, choćby w obronie własnego interesu.
Mamy fatalną dystrybucję książki, rodzaj wolnej amerykanki, jeśli chodzi o cenę książki, czytelnika, który nie rozumie, z czego ona wynika, i autorów, którzy za chwilę będą zmuszeni do podobnych publicznych gestów, jak ich europejscy i amerykańscy koledzy. Na szczęście nie ma rynku bez autorów. A wydawcy, którzy nie lubią książek, tylko pieniądze na nich zarabiane, jakoś nie przechodzą do historii. Pisała już o tym 40 lat temu Doris Lessing. Pozostaje więc wierzyć, że polska literatura nadał będzie rosła w siłę, o czym świadczą coraz ciekawsze debiuty.

BEATA STASIŃSKA jest wydawczynią, redaktorką i animatorką kultury. W latach 80. była sekretarzem Igora Newerlego, redagowała podziemną gazetę „Wola”. Od 1991 do 1997 r. współprowadziła „Ex Libris”, dodatek o książkach do „Życia Warszawy”. Współzałożycielka i redaktorka wydawnictwa W.A.B. Od 2013 r. członek zarządu Grupy Wydawniczej Foksal. Członkini Rady Programowej Kongresu Kobiet, ruchu Obywatele Kultury i Polskiego PEN Clubu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2014