Sto książek w miesiącu

Beata Stasińska: Nie każdy tekst jest wart przeczytania. Wystarczy lektura kilku stron, by zobaczyć, czy piszący włada dobrze polszczyzną, co ma do powiedzenia, czy myśli o czytelniku i czy ma jakiś - oprócz przymusu czernienia papieru - pomysł.

26.07.2011

Czyta się kilka minut

Beata Stasińska, lipiec 2011 r. / fot. Marek K. Zalejski /
Beata Stasińska, lipiec 2011 r. / fot. Marek K. Zalejski /

Olga Byrska: Jest Pani chyba dużo bardziej wiarygodną osobą do przeprowadzania rozmów o literaturze niż pisarze, posiadający własne - często skrajne - gusta...

Beata Stasińska: To nie jest kwestia wiarygodności, tylko innych doświadczeń. Jestem wydawcą - przez lata czytałam to, co chciałam wydać i czego wydać nie chciałam. Ponadto zajmowałam się głównie książkami wydawanymi przez W.A.B., ale starałam się nie ograniczać tylko do listy wydawniczej tej oficyny. Przez ostatnie miesiące na przymusowym, acz pracowitym urlopie pożeram książki: od Montaigne’a przez Mandelsztama, Celana, Bachmann, kolejne powieści Dorris Lessing po Philipa Larkina w doskonałym przekładzie Jacka Dehnela. To się nazywa wolność lektury dla wydawcy! Tak sobie bezinteresownie i bezkarnie czytać Larkinowski dwuwiersz z "Rozmowy w łóżku": "Słowa jeśli nie naraz czułe i prawdziwe, / To choćby nie nieczułe i nie nieprawdziwe". Aż żal wstawać, by iść do jakiejś roboty.

To nie jest tak, że na literaturę mam szczególny czy bardzo szeroki pogląd. Ciągle się czuje amatorką i dyletantką. Raczej jest on inny, zawodowo spaczony: nikt nie czyta tylu rękopisów czy propozycji wydawniczych, co redaktor. Nikt nie ma takiej mocy sprawczej wobec debiutantów czy pisarzy na początku swej drogi, co wydawca. Ale też nikt nie ma kontaktu z takim bezmiarem złych tekstów. To może utwierdzać gusta literackie wydawcy, może prowadzić do rutyny, może w końcu psuć literacki smak i wyczucie. Może rodzić pychę, która pozwala o pisarzach mówić jak w pewnej anegdocie o biesiadujących prezesach amerykańskich koncernów wydawniczych i autorach. "Stwarzamy ich i niszczymy" - mówią fałszywi demiurdzy. Ja wolę prostą prawdę wydawcy: nie ma nas, wydawców, bez autorów. Dobrze jest o niej pamiętać, nawet - a może zwłaszcza - wówczas gdy relacje między autorem i wydawcą nie układają się dobrze.

Czego Pani, jako wydawca, nie lubi w literaturze?

Nie lubię książek jak marne seriale. To twór podobny do polskich tasiemców telewizyjnych opartych na amerykańskich formatach sprzed 40 lat, które za bezcen kupowali polscy producenci i zrobili z polskiej telewizji to, co zrobili. Serialowe książki, których każdy rozdział jest jak niewiele różniący się od poprzedniego odcinek, to niepoważne traktowanie czytelnika. To jakiś rodzaj umowy - ja napiszę kiepską książkę, a ty, kiepski czytelniku, ją przeczytasz. Pomoże nam marketing. Nie lubię też książek pisanych nudnym, wsobnym narcyzmem. Ziewam po kilku pierwszych zdaniach.

W momencie, w którym otwierała Pani książkę, przeglądała rękopis... No właśnie, co wtedy się działo? Co musiała mieć w sobie książka, żeby Panią zafascynować?

Każdy rasowy wydawca czeka na cud; odkrycie wielkiego talentu, ale tak naprawdę częściej rządzi tu przypadek, ograniczenia i skala twoich możliwości. Dużo, pewnie zbyt dużo zależy od tego, ile dostaje się propozycji wydawniczych, ile tytułów jesteś w stanie wydać rocznie. W pewnym momencie - gdy W.A.B. było jednym z nielicznych w Polsce wydawnictw, które miało w programie polską prozę współczesną - dostawałam od polskich autorów do stu propozycji miesięcznie. A im więcej ich jest, tym margines błędu wydawcy i redaktora rośnie. Nieuwaga, zmęczenie, rutyna, besserwisserstwo, uzurpacja - to dopiero początek listy grzechów wydawcy.

W czasach, kiedy mało kto wierzył w sukces polskiego pisarza, na rynku pojawiło się mnóstwo nowych niedoświadczonych wydawców, którym łatwiej (a wkrótce taniej) było kupić prawa do zagranicznego tytułu, zwłaszcza znanego już na świecie autora, przetłumaczyć ją i wydać, niż pracować z polskim pisarzem nad jego książką. To był początek trwającego do dziś trendu oszczędzania na pracy redaktora, ignorowania relacji między nim a pisarzem. Efekty tego widać niestety aż zbyt dobrze.

W.A.B. nie bało się ryzyka wydawania nieznanych jeszcze nikomu nazwisk, współtworzenia nowych zjawisk na rynku, wprowadzania nań piszących kobiet. Zasady pracy nad tekstem przejęte zostały od renomowanych polskich oficyn, poziom edytorski pomagały utrzymać doświadczone redaktorki z PIW-u i Czytelnika. Powiem dziś: warto było! Do największych przyjemności wydawniczego zajęcia należy odkrywanie talentów, radość z doprowadzenia książki nieznanego pisarza do czytelnika. Słowem jakiś udział - w prawdziwym życiu książki, o którym tak emocjonalnie pisał Osip Maldelsztam: "Książka w trakcie pracy, umieszczona przed czytelnikiem na pulpicie jest jak płótno naciągnięte na blejtram. Nie jest jeszcze wytworem energii czytelnika, a już wdziera się w jego życiorys, nie jest jeszcze odkryciem, ale już zdobyczą". Warunkami wstępnymi tego cudu życia książki są talent i praca autora oraz rzemiosło redaktora.

Irena Szymańska, legendarna redaktorka w Czytelniku, pisała o darze zachwytu jako pierwszej zasadzie wydawcy. Ale w latach 90. nikt jej - oprócz mających dług wdzięczności pisarzy - nie słuchał. Z wolna wkraczał język mówiący o redaktorze jako menedżerze projektu i wydawcy jako zawodowcu liczącym pieniądze. Zaczęły pojawiać się takie złote myśli ze skarbca wydawniczych mądrości jak: "Nieważne, czy ludzie czytają książki, ważne by je kupowali" lub "Jak się ma pieniądze, to się ma prestiż" czy na odwrót: "Nie masz pieniędzy, nie masz prestiżu". W.A.B. stworzyło wizerunek oficyny bez wielkich pieniędzy. A prestiż - jak wiadomo - łatwo stracić, nawet z forsą w szwajcarskim banku i firmą na Cyprze.

Równolegle do tych zjawisk pojawiły się niespotykane wcześniej (może za wyjątkiem cenzorów) pogarda i nonszalancja w traktowaniu polskich autorów i ich książek: od nierzetelności recenzentów, którzy niejednokrotnie nie czytali albo nie doczytywali książki, po dziwną agresję mediów wobec nowych zjawisk w literaturze, tolerowanych jeszcze u autorów tłumaczonych, ale już nie polskich.

Słynna fraza o "literaturze menstruacyjnej", tak?

Między innymi. Zapewne autor tego określenia nie chciałby dziś, byśmy podawali jego nazwisko. Wróćmy do trudnej relacji: autor-wydawca. Ten drugi siedzi przed górą maszynopisów, często autorów nieznanych i mało znanych, i próbuje uczciwie je ocenić. Nawet przy niewielkiej liczbie propozycji można popełnić wiele błędów i skrzywdzić pisarza niezamierzenie lub z rozmysłem: bo nie lubi się na przykład stylu, w jakim jest napisany przez niego list do redakcji, pełen niegrzeczności, roszczeniowy, z dołączonym planem promocji i wydatków na reklamę.

Czyli pojawiają się ludzie z konkretnym planem kariery?

Bywają i tacy. Nie mnie sądzić, czy to przejaw szaleństwa, czy arogancji, czy też marketingowego geniuszu. Oczywiście, nie każdy tekst jest wart przeczytania. Bardzo często wystarczy lektura kilku stron, żeby zobaczyć, czy piszący włada dobrze polszczyzną, co ma do powiedzenia, jak zaczyna opowieść, czy myśli o czytelniku i czy ma jakiś - oprócz przymusu czernienia papieru - pomysł. Jeśli nie zdaje egzaminu z języka, bo pisze zdania stylem prostym i sztywnym jak sztachety w płocie, albo transparentnym jak wiadomości TV, to ciekawi mnie jeszcze, czy zaczyna coś opowiadać. Kilkanaście pierwszych stron wystarczy, żeby zadecydować: czytam dalej czy nie. Czy mam czas, ucho, oko i cierpliwość dla tego tekstu, czy daję go do recenzji wewnętrznej, czyli odsuwam na czas jakiś podjęcie decyzji. Dopiero w przypadku, gdy recenzje będą dobre, siadam i czytam go ponownie i uczciwie. Wyobrażam sobie, że w ten sam sposób pracują inni redaktorzy. A już na pewno ci, którzy zajmują się twórczością polskich autorów.

Czym właściwie jest dla Pani literatura - pasją, sposobem na życie?

Uważam, że literatura to jedna z najszlachetniejszych i najdoskonalszych w swej prostocie i pozornych ograniczeniach sztuk. Przez swoje ubóstwo formalne - to tylko czarne znaczki na papierze czy ekranie - zyskuje wielką moc oddziaływania. I u twórcy, i w kolejnych pokoleniach czytelników.

Literatura potrafi stworzyć taką rzeczywistość i takie jej refleksy, jakich żadna inna sztuka - może poza muzyką - stworzyć nie umie. I jeszcze ta w porównaniu z teatrem trwałość, walka z przemijaniem. Literatura nazywa, więc stwarza, bo to, co nienazwane, nie istnieje. Tak naprawdę ona dopiero porządkuje chaos życia. Jest jakąś próbą opowieści, narzucenia siatki własnych wrażeń, wartości, oczekiwań.

Pisarz jako heroiczny uzurpator? Tak. Literatura jest pięknym polem ludzkiej walki z chaosem, z bezsensem losu, nieprzewidywalnością i przypadkowością życia - pozrywanymi jego wątkami. Tragedia życiowa, która często dotyka człowieka, jest czymś głupio beznadziejnym. Ubrana w opowieść lub w rytm wiersza jest okiełznaniem choćby w pięciu linijkach i na czas lektury tego chaosu głupoty losu. Jak za tą sztuką nie podążać?

Literatura nas nie okłamuje?

Może - ale robi to po coś.

Po co?

Może, by wytrącić nas z utartego, martwego toru myślenia, który dominuje, więc wydaje nam się jedynie słusznym i wiecznym? Żeby nas sprowokować i zmusić do działania?

Jakie książki w swoim życiu pamięta Pani najbardziej?

Takie hierarchie są trudne do stworzenia przy dużej liczbie książek, które się przeczytało. Mandelsztam mówił, że "Boska Komedia" Dantego jest takim utworem, w którym jest wszystko - i umiał to uzasadnić. Jestem właściwie przeciwna hierarchiom i rankingom, mam okresy zachwytów nad książkami i autorami. Kiedyś był to Dostojewski, Canetti. Dziś jest to Coetzee i coraz częściej starzy mistrzowie.

Coetzee jest dla mnie pisarzem (ze wszystkich żyjących współcześnie) o najsilniejszym nerwie moralnym i nie jest jednocześnie moralistą. Opowiadając historie poniżenia, fizycznego i psychicznego kalectwa, w sposób nieoczywisty pokazuje, że każdy nosi swój bagaż nieszczęścia. I zadaje pytanie, czy umiemy żyć ze swoją historią, ze swoimi traumami, blokadami psychicznymi. I nie dręczyć nimi otoczenia. Nie mścić się na nim. Nie przypisuje porządku moralnego żadnej konkretnej aksjologii, nie posiłkuje się religią.

Coetzee moim zdaniem nie ucieka od świata wierzących, to jest ucieczka od świata religii jako władzy. Mierzy się z istnieniem takiego zjawiska. A równocześnie heroicznie, z pozycji indywiduum, walczącej o swoją wolność jednostki - wyznacza granice.

Gdzie zachodzi granica między prostotą a banałem w literaturze? Czy pisarz może pozwolić sobie na banał?

Literatura może karmić się banałem. Często z dobrym skutkiem. Czy pani Bovary nie jest banalna? A wiele postaci z "Komedii ludzkiej" Balzaka? Ale oddam wszystko za takie zdania Flauberta: "Podziwiał egzaltację jej duszy i koronki jej halki" albo bardziej okrutne z pierwszej strony "Pani Bovary": "jedna z tych ubogich rzeczy, których niema brzydota wielką ma siłę wyrazu, jak twarz głupca".

O czym dzisiaj może opowiadać literatura?

Literatura ma ogromnie dużo do opowiedzenia i ciągle za mało mówi. Ja w każdym razie czuję ciągły niedosyt. Myślę, że dziś jest świetny czas dla literatury krytycznej, zaangażowanej, projektującej inne niż istniejący światy i scenariusze, zarówno społeczne, jak i bardziej uniwersalne. Stan wielkiej przemiany jest dla literatury wyzwaniem. Na domiar polska literatura nie zakończyła jeszcze etapu wielkich rewizji dotyczących polskich narracji czy to historycznych, czy społecznych. Dowodem niech będzie z jednej strony Jarosław Marek Rymkiewicz, z drugiej choćby Joanna Bator czy Ignacy Karpowicz. Będę bronić literatury krytycznej. Powstaje oczywiście problem, jak krytykujemy. Czy ostatnia książka Andrzeja Stasiuka jest jakimś rodzajem przepełnionej empatią krytyki zagubionego pod krzyżem Polaka w laczkach doby transformacji? Pewnie tak, choć Stasiukowi nie przypadnie do gustu takie przypisanie. Ten rodzaj literatury, może już bez podobnej empatii, uprawia i Sorokin, i Houellebecq. Jeden odbijając w krzywym zwierciadle wielkoruską imperialną duszę, drugi - drażniąc współczesnego zakłamanego mieszczucha, dawniej hipisa, dziś - hipokryty.

W czym tkwi moc literatury dziś? Powinna zadawać pytania, czy wręcz przeciwnie - odpowiadać na nie?

Przez wieki rola literatury się nie zmieniła. Możemy błędnie mniemać, że nie potrzebujemy piękna jako wartości porządkującej rzeczywistość, że wszystko już było. Że stwórcza moc języka minęła. A jednak ciągle potrafimy się wzruszać - i to nie tylko na komediach romantycznych. Dzielimy ból z postacią, o której czytamy - mimo że nie jest to nasz ból. Odczuwamy, jak przy lekturze Coetzeego, katharsis. Oczywiście, świat obrósł "literaturką", ale to wieloznaczne, nie tylko złe skutki demokratyzacji i komercjalizacji. Każdy pisać może. Ale to było od zawsze - serie dla kucharek produkowano już dwieście lat temu.

Czy literaturze potrzebne są teorie, jak te Barthes’a lub Derridy?

Teorie i krytyka literacka są bardzo potrzebne i wbrew potocznemu poglądowi nie służą tylko akademikom. Wszystkie teorie oraz krytyka pokazują to, czym "obrasta" tekst, dowodzą - wraz z wysiłkiem odbiorcy - jego życia. Wydaje mi się, że krytyka powoli sama zostaje pewnym rodzajem twórczości. W najważniejszych tekstach krytycznych różnica między krytyką a literaturą przecież się zaciera. W Stanach Zjednoczonych zaczyna się używać innych kluczy do czytania tego typu tekstów - tworzy się na przykład serie wydawnicze, mieszające gatunki literackie, zaburzające chronologie. W 1922 r. Mandelsztam pisał: "Europa bez filologii to nawet nie Ameryka, to cywilizowana Sahara, przeklęta od Boga, nędza i ubóstwo". I Ameryka wyciągnęła z tej opinii wnioski. U nas też pojawiają się oznaki intelektualnego ożywienia. Czytam fascynujący esej Cezarego Wodzińskiego "Kairos", wychodzący od jednego wiersza Paula Celana i jednego jedynego spotkania poety z Heideggerem w Todtnaubergu, będący w istocie hymnem intelektualisty o ocalającej świat poezji.

A jak wygląda czytanie literatury w Polsce?

Powtarzane przez media głosy, że Polacy, jeśli już czytają, to przekłady - nie czytają zaś literatury polskiej, źle świadczą o Polakach. Młodzi Francuzi, Hiszpanie, Niemcy - czytają przede wszystkim rodzimą literaturę, chcą czytać o nich samych. Prócz tego, że jest to (czy bywa jednym z jej sensów) literatura rozliczająca, zdająca sprawę ze stanu umysłu i życia Francuza, Hiszpana czy Niemca, to jest to też literatura podświadomie profetyczna. Bo od pisarzy wszystko się zaczyna. Od ich intuicji, wybiegającej w przyszłość wyobraźni, porządkującej chaos współczesnych wydarzeń narracji.

Przyjrzymy się książkom polskich autorów średniego pokolenia. To, co zeszło dziś do miana gazetowego banału - kapitalizm po polsku i kulawa polska demokracja, społeczeństwo obywatelskie, najlepiej bez wtrącających się w sprawy władzy obywateli - pierwsi zobaczyli polscy pisarze. To, co się stało w głowach Polaków po zmianie systemu, zostało i ciągle jest jakoś opisywane, nawet jeśli dziennikarze zajmujący się kulturą twierdzą inaczej.

Wciąż wzbiera fala pisarzy niemieckich, przyglądających się skutkom połączenia dwóch państw: wschodnioniemieckiego i zachodnioniemieckiego. Od starego Grassa począwszy, na Ingo Schulzem skończywszy. Ich książki i filmy cieszyły się uwagą i przychylnością zarówno czytelników, jak i krytyków. A ten brak zainteresowania podobnymi zjawiskami w Polsce tylko źle świadczy o krytykach. Pisarze przecież nie wyszli ze swej odwiecznej roli.

Rozmawiała Olga Byrska

Beata Stasińska jest wydawczynią, redaktorką, animatorką kultury. W latach 80. była sekretarzem Igora Newerlego, redaktorem podziemnej gazety "Wola". Od 1991 do 1997 r. współprowadziła "Ex Libris", dodatek o książkach do "Życia Warszawy". Współzałożycielka i do ubiegłego roku redaktorka wydawnictwa W.A.B., w którym była odpowiedzialna za program wydawniczy i dział praw. Na Kongresie Kultury Polskiej 2009 r. współinicjowała apel o 1 procent na kulturę w budżecie państwa. Członkini Rady Programowej Kongresu Kobiet, ruchu Obywatele Kultury i Polskiego PEN-Clubu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2011