Zaczęło się w Polsce

Mamy bardzo dobre święto. Rocznicę dnia, w którym udało się kartką wyborczą pokonać komunizm. Szkoda, że tego nie doceniamy.

03.06.2013

Czyta się kilka minut

Generał Wojciech Jaruzelski pojawił się w obwodowej komisji wyborczej numer 10 na Mokotowie dokładnie o 9.30. Za kotarą spędził 2 minuty i 40 sekund. Potem czekał jeszcze 3 minuty na małżonkę. Barbara Jaruzelska dostała od komisji skromny bukiet z czerwonych gerber.

Gdy wyszli, do generała podbiegł włoski reporter. Nie władał płynnie polskim, więc zadał nieco koślawe, ale celne pytanie: – Jak pan ocenia sytuację psychologiczną w kraju?

Generał zadumał się na moment i powiedział: – Uważam, że jest dobra. Są duże nadzieje.

Wkrótce okazało się, że komuniści przegrali wybory i musieli oddać władzę.

POLSKA REFOLUCJA

Mamy skłonność do idealizacji historii, ale tamtego dnia nic nie było oczywiste.

Timothy Garton Ash, brytyjski dziennikarz i historyk, wspominał, że rano jadł śniadanie z Adamem Michnikiem, który był przygnębiony. Wieczorem z kolei pił z Jackiem Kuroniem, który sprawiał wrażenie podekscytowanego. Obaj opozycjoniści nie byli pewni wyniku głosowana, nie wiedzieli, czy wygrają. Nocą, gdy zaczęły spływać pierwsze wyniki, do Krzysztofa Kozłowskiego dzwonił przejęty Jan Rokita, przekonany, że SB będzie ich teraz wygarniać.

Dopiero dziś, post factum, wydaje nam się, że upadek komunizmu był sprawą oczywistą, a wygrana opozycji nieunikniona. Tymczasem jeszcze w 1988 r. Jerzy Urban mówił na konferencji prasowej, że Solidarność nie istnieje. Miał rację o tyle, że wówczas to nie był już 10-milionowy ruch, ale walcząca z systemem niezbyt duża grupa ludzi, nękana przez aparat represji i propagandę.

Osłabiona opozycja ciągle wywierała nacisk, ciągle potrafiła organizować strajki. Jednocześnie system walił się pod własnym ciężarem. Komuniści wiedzieli, że dalej już nie pociągną i to ich zagnało do okrągłego stołu. Nie mieli wcale ochoty oddawać władzy, mieli wielką ochotę podzielić się odpowiedzialnością.

Ash nazywał to refolucją: połączenie rewolucji społecznej z reformami przymuszonego do nich reżimu.

Rano, 5 czerwca, było jasne, że Solidarność odniosła druzgocące zwycięstwo. Wzięła niemal wszystko, co można było wziąć w częściowo wolnych wyborach. Polacy przy użyciu kartek wyborczych powiedzieli, że mają dość. To było zwycięstwo, choć nie odbyła się żadna bitwa, nie spłynęła ani jedna kropla krwi.

KACZYŃSKI Z WAŁĘSĄ

Solidarność, która wychynęła z podziemia, potrafiła się błyskawicznie zorganizować i przeprowadzić błyskotliwą kampanię. Kandydaci „S” nie konkurowali ze sobą – w każdym okręgu był tylko jeden przedstawiciel Komitetu Obywatelskiego. Przepustką do kandydowania było zdjęcie z Lechem Wałęsą.

Antoni Dudek pisał, że ten trick wymyślił Andrzej Wajda. Zapytałem o to ostatnio Adama Michnika: – Wajda? Skąd! To był mój pomysł – oznajmił.

Nie ważne czyj, ale genialny. Wałęsa dawał każdemu kandydatowi rozpoznawalność, był rozwiewającą wątpliwości pieczątką: „ten jest nasz”. Zdjęcia tworzyły wrażenie, że mamy do czynienia z drużyną, zwartym zespołem – szybko okazało się zresztą, że to mit.

Prezydent Bronisław Komorowski, który wziął niedawno udział w lekcji historii w I Liceum Ogólnokształcącym w Wągrowcu, przypominał uczniom, jak bardzo różne postaci fotografowały się wówczas z liderem Solidarności. Jedną z nich był np. Lech Kaczyński – późniejszy współpracownik Wałęsy, następnie jego gorący krytyk, w końcu: prezydent, który zginął w katastrofie pod Smoleńskiem.

Bronisław Komorowski chce, by 4 czerwca stał się ważnym świętem narodowym. W Wągrowcu mówił o Lechu Kaczyńskim nieprzypadkowo. Wspomnienie wspólnych korzeni jest w jakimś sensie odpowiedzią na próby delegitymizacji „kondominium”, jakim była – zdaniem zwolenników PiS – III RP.

4 czerwca należy do wszystkich. Skoro do wszystkich, to także do tych, którzy nazywają prezydenta „Komoruskim” i do tych, którzy dziś uznają IV RP za państwo kiełkującego faszyzmu.

Bo 24 lata temu wszyscy oni byli razem.

DALEKO OD WIEJSKIEJ

Pytanie włoskiego dziennikarza – „Jaka jest sytuacja psychologiczna kraju?” – jest intrygujące nawet po ćwierćwieczu. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że sytuacja jest fatalna – blisko trzy czwarte społeczeństwa ocenia, że sprawy w kraju idą w złym kierunku. Czy na pewno?

Ostatnio odbyłem bardzo ciekawą podróż – z niewielkiej, ukrytej w lesie wsi na Kujawach, przez Warszawę i Wiedeń, jechałem do Lwowa.

Wieś jest niebogata. Mieszka tam człowiek, który jest dla mnie wzorcowym przykładem małego polskiego kapitalizmu, sukcesu transformacji. Ma ziemię, uprawia ją, bierze dopłaty z Unii. Oprócz tego, jako wykwalifikowany murarz, buduje domy. Jego żona sprząta u miastowych, opiekuje się ich dziećmi, szyje dla sąsiadów. Oboje chwytają się każdego zajęcia. To, co zarobią, inwestują w dom albo w wykształcenie córek.

Lubię siedzieć z nimi w ogrodzie. Wiem, że po którymś kieliszku przyjdzie moment, w którym zaczną się chwalić: – Zobacz, dach! Już są schody na piętro. Zmieniliśmy meble w pokojach dziewczynek.

Czasem pokazują mi stare zdjęcia swojego domu, żebym łatwiej zrozumiał, z jakiego poziomu startowali.

Historii, które przywożę z Warszawy – historii o polityce, ministrach, partiach, słuchają z zainteresowaniem, ale traktują jak mocno egzotyczne. Sejm, rząd – są, oczywiście. Tylko nie mają dla nich praktycznego znaczenia. Państwo kojarzy się z dotacjami z UE i papierami, które należy wypełnić, żeby je dostać. Państwo to „dziwne” przepisy, które nie pozwoliły uniknąć biurokratycznej gehenny, by postawić letni domek: – Ziemia moja, materiały z mojego lasu, praca moja. Co do tego ma państwo?

Oni sami na państwo specjalnie nie liczą, nie oczekują od niego wiele.

– Jak oceniasz sytuację psychologiczną w kraju? – zapytałem żartem gospodarza.

– Absolutnie stabilnie – usłyszałem w odpowiedzi.

PAŃSTWO TO ZUS

W lesie, w którym ukryta jest wieś, zachodzą zmiany. Pojawiło się tam ostatnio wiele kamieni pomalowanych na jaskrawe kolory, najczęściej neonowo żółte i różowe.

Nie wiedziałem, o co chodzi, ale wkrótce odkryłem w okolicy kilkanaście rozpoczętych budów. To pobliskie miasto przyjeżdża do lasu i buduje – solidnie i nowocześnie. Miejscowi poczuli, że ich ziemia nabrała wartości, dlatego oznaczają każdy jej kawałek jaskrawymi kamieniami. Miastowi, którzy budują domy w lesie, to kolejny przykład „małych” polskich kapitalistów albo klasy średniej. Większość z nich nie ma etatów. Prowadzą niewielkie rodzinne firmy albo jednoosobową działalność gospodarczą.

Tacy ludzie nie znają np. pojęcia „urlop”. Za urlop przecież nikt im nie zapłaci. Mogą jechać, dokąd dusza zapragnie, ale nie mają prawa oczekiwać za to pieniędzy. I nie oczekują – przywykli. Ciekawe doświadczenie w kraju, w którym niedawno jeszcze istniała instytucja Funduszu Wczasów Pracowniczych. Bo za wszystko, nawet za nasz wypoczynek, odpowiadało państwo. Dziś odpowiadamy za to sami.

Przykład?

Mój przyjaciel, dobrze prosperujący przedsiębiorca, opowiada, że przez pierwsze 10 lat prowadzenia firmy nie miał ani jednego dnia urlopu.

– Ile zatrudniasz osób?

– Trzynaście, choć pracuje tylko dwanaście.

– Jak to?

– Ta trzynasta to urlopy wszystkich moich pracowników – powiedział z uśmiechem.

A państwo? Do 10-go każdego miesiąca należy zapłacić ZUS i nie wolno się spóźnić, bo ZUS tego nie wybaczy. Co kwartał należy zapłacić podatek i zwrócić VAT, modląc się, by klienci zapłacili faktury.

SPEŁNIONY SEN

Do Warszawy dotarłem ze wsi w niecałe dwie godziny. 200 km po nowej autostradzie. Na lotnisko dojechałem szybką koleją miejską za 3 złote 40 groszy. W kolejce ktoś przykleił nalepkę z konturem naszego kraju i napisem ­„It all began in Poland”. Lotnisko do bólu typowe. Wszyscy mili, wszyscy mówią po angielsku.

Ta plastikowość jest przerażająca, z drugiej strony bardzo normalna. Nie za tym tęskniliśmy? Lotniska, latanie samolotem to oczywista strata czasu. Idę tak, jak pokazują tabliczki na ścianach, jem, kiedy każą, piję, kiedy przynoszą picie. Przeważnie czytam coś albo coś piszę.

Podróżując w tym rytmie nie zauważyłem, kiedy znalazłem się na lotnisku w Wiedniu. W każdym razie nie poczułem specjalnej różnicy. Może poza zdziwieniem, że do Lwowa z Warszawy taniej lecieć przez Wiedeń. Świadczy to o tym, że firma LOT bankrutuje całkowicie zasłużenie.

W BLOKACH STARTOWYCH

Lwów to kawałek pięknej, starej Europy. Składa się z maleńkich kafejek, zapomnianych zaułków, do których nie zdążyli dotrzeć turyści. Jest niewielki, dlatego po kilku wizytach zna się wszystkich, których poznać należy. Szybko można się tu poczuć domowo. Wiadomo, dokąd pójść, żeby spotkać znajomych, gdzie można dobrze i tanio zjeść, gdzie warto wpaść na kawę.

Moi znajomi, tutejsi wykładowcy uniwersytetu katolickiego, to ludzie o umiarkowanych poglądach i otwartych głowach. Mimo to zawsze, gdy tu jestem i rozmawiam z naukowcami i studentami, czuję dyskomfort. Kręcimy się zawsze wokół słowa „marazm”. Wokół poczucia, że oni najpewniej stracili swoją historyczną szansę na normalność: że dziś nasze kraje dzieli przepaść.

 Nie mają już nadziei na miliardy euro z Unii, ułatwiające modernizację dróg i umysłów. Utknęli w dziwnym bagnie państwa, które nie jest ani na Wschodzie, ani na Zachodzie. Z przerażeniem oglądają, jak deputowani ich parlamentu na sali posiedzeń okładają się po pyskach. Czytają o kolejnych skandalach korupcyjnych. Widzą bizantyjską władzę, która fałszuje wybory i wtrąca przeciwników politycznych do kryminału. Obawiają się sukcesów wyborczych nacjonalistów. Drżą, bo pogłębia się podział między wschodem a zachodem kraju. Obserwują starcie dwóch mitów narodowych – legendy o wyzwolicielskiej armii sowieckiej i o dzielnej, pozbawionej skaz partyzantce UPA. Podział jest realny.

Znajomy dziennikarz z Charkowa powiedział obrazowo: – Wschodnia Ukraina myśli, że we Lwowie banderowcy w metrze wypijają krew niemowląt.

– We Lwowie nie ma metra, poza tym wszystko się zgadza – usłyszał od lwowskiego dziennikarza w żartobliwej replice.

Ukraińcy chcieli się wyrwać z tej magmy rzutem na taśmę. Usiłowali uwieść obojętną Europę romantyką pomarańczowej rewolucji. Na próżno, bo ich elity pokpiły sprawę. Zostali na dziesięciolecia w blokach startowych.

Jak zawsze, długo rozmawialiśmy o tym, gdzie jest Ukraina. Doszliśmy do wniosku, że w jakimś niepojętym miejscu. Być może w ślepej uliczce.

***

Polacy lubią narzekać, ale w obecności Ukraińców narzekać byłoby wstydem. Jesteśmy w zupełnie innej rzeczywistości. Przez 24 lata udało nam się zrobić kosmiczny skok. Moi przyjaciele ze Lwowa bardzo nam tego zazdroszczą.

W Warszawie, w pociągu do centrum, znów trafiłem na nalepkę: „It all began in Poland”.

I to jest dobry powód do dumy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, felietonista i bloger „Tygodnika Powszechnego” do stycznia 2017 r. W latach 2003-06 był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Moskwie. W latach 2006-09 szef działu śledczego „Dziennika”. W „Tygodniku Powszechnym” od lutego 2013 roku, wcześniej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2013