Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wprawdzie powinien mieć 44 czołgi, lecz brakuje części zamiennych. Tymczasem batalion ten należy do „szpicy”: zgrupowania jednostek z różnych krajów NATO, które w razie kryzysu ma być superszybko przerzucone do Polski i krajów bałtyckich („szpicę” wymyślił kiedyś Berlin jako alternatywę dla stałych baz NATO w Europie Środkowej).
Problem dotyczy nie tylko czołgów. Choć niemiecki budżet ma się świetnie, sytuacja Bundeswehry jest katastrofalna. Niesprawne są, prócz większości czołgów, także okręty podwodne (wszystkie sześć) i spora część samolotów. Braki dotyczą nawet wyposażenia osobistego: kamizelek kuloodpornych czy odzieży zimowej...
O tej fatalnej sytuacji w Bundeswehrze – czyli w naszej najważniejszej armii sojuszniczej (obok Amerykanów, których jednak jest w Polsce i w ogóle w Europie nadal niewielu) – napisał w minionym tygodniu dziennik „Die Welt”, powołując się na przeciek z berlińskiego MON.
Pewnie nieprzypadkowo ktoś podał mediom ów poufny dokument w tym momencie – tuż przed tym, jak do stolicy Bawarii zjechał tłum polityków i ekspertów z całego świata, by w minionym tygodniu dyskutować na tradycyjnej, odbywanej co roku w lutym, Munich Security Conference (konferencji nt. bezpieczeństwa). Wydarzenie to wyjątkowe nie tylko z racji obsady (nigdzie na świecie nie można spotkać naraz tylu byłych i obecnych przywódców, ministrów itd.), ale też charakteru: zwłaszcza w ostatnich latach – wobec dezintegracji struktur, formatów i kanałów komunikacyjnych tzw. ładu światowego – MSC traktowana jest jak barometr.
Co pokazuje on teraz? Nie będziemy oryginalni: polityczno-ideowy pesymizm kładzie się cieniem na krajach zachodnich. Ale nie tylko dlatego, że przybywa ognisk zapalnych: w „otulinie” Zachodu, w jego strukturach (Unia) i różnych krajach (gdzie wspólnym mianownikiem jest kryzys zachodniej liberalnej demokracji, objawiający się na wiele sposobów). I nie tylko dlatego, że takie kryzysy jak wojna w Syrii, terroryzm czy migracja trudno jest nie tylko rozwiązać, ale choćby w miarę kontrolować. Czasem trudno oprzeć się wrażeniu, że jakiś przypadek, umowny „strzał w Sarajewie”, może wyzwolić dynamikę, nad którą nikt już nie zapanuje (tym istotniejsze jest, by nie tylko batalion z Münster miał wszystkie sprawne czołgi).
Ale problemem są też ludzie. To nie przypadek, że najbardziej sensowną mowę – dającą nie tylko obraz zagrożeń, ale też podstawy do nadziei – wygłosił w Monachium emeryt: Joe Biden, były wiceprezydent USA (w 2015 r. rozważał start w prawyborach Partii Demokratycznej i dziś można tylko żałować, że się nie zdecydował).
Wobec kolejnych i coraz bardziej skomplikowanych kryzysów Zachód potrzebuje nie tylko silnych instytucji demokratycznych – jak są ważne, pokazuje przykład USA i to, jak Stany radzą sobie z Russiagate (więcej w Obrazie Tygodnia) – ale też współczesnego Churchilla (tak genialnie sportretowanego w filmie „Czas mroku”). Kogoś, kto łączyłby cechy lidera zadaniowego i wspólnotowego: pokazywał cel, sens oraz strategię, a zarazem jednoczył ludzi i struktury, poddane presji dezintegracyjnej – tak z zewnątrz (Rosja i jej wojny, klasyczne i hybrydowe), jak od wewnątrz. ©℗