Za czyje grzechy

Związek partnerski nie jest atakiem na tradycyjne małżeństwo ani na tradycyjną rodzinę.

28.01.2013

Czyta się kilka minut

Przyznam, że nie przekonuje mnie w ogóle argument zwolenników związków partnerskich dla osób tej samej płci, którzy chcąc je osłonić przed panującą w dzisiejszej polskiej klasie politycznej homofobią (jej przykładów debata sejmowa dostarczyła aż nadto) powtarzają, że większość związków partnerskich w Polsce byłaby heteroseksualna. W świeckim państwie (a na razie takie mamy, mimo coraz większych kłopotów naszej nowej prawicy z uznaniem zasady rozdziału Kościoła od państwa oraz ze zrozumieniem różnicy pomiędzy nauczaniem Kościoła a świeckim prawem) ślub cywilny nie jest procedurą nie do przejścia, podobnie zresztą jak cywilny rozwód. Zatem nie konkubinatu heteroseksualnego chciałbym tu bronić, ale związku partnerskiego jako prawa ludzi, którzy ślubu cywilnego zawrzeć nie mogą. Czyli par homoseksualnych.

Związek partnerski dla osób tej samej płci nie jest atakiem na tradycyjne małżeństwo, nie jest atakiem na tradycyjną rodzinę, ale nawet z punktu widzenia konserwatywnie rozumianych interesów społeczeństwa i państwa jest tradycyjnego małżeństwa i tradycyjnej rodziny poszerzeniem i uzupełnieniem. Jeśli uznajemy prawo lesbijek i gejów do istnienia, jeśli przyznajemy im prawo do posiadania swojej odrębnej – w wymiarze choćby preferencji seksualnej – tożsamości (a czyni tak nawet Kościół), wówczas odebranie im prawa do legalnych, opisanych ustawowo związków jest zarówno etycznym, jak też logicznym absurdem.

Jeśli zaś homoseksualizm ma być karaną albo przynajmniej wstydliwie ukrywaną przez społeczeństwo i państwo dewiacją, podobny los powinien spotkać związki homoseksualne. Jeśli jednak wycofaliśmy się z karania homoseksualizmu, a następnie także z wymuszania na homoseksualistach istnienia w ukryciu, po raz kolejny wypada powtórzyć, że błędem jest odmawianie im prawa do legalizacji ich związków. W przeciwnym razie spychamy ich do poziomu, który Arystoteles (ze swoją definicją człowieka jako „zwierzęcia społecznego”), a w ślad za nim Tomasz z Akwinu uważał w odniesieniu do ludzi za zezwierzęcenie (św. Tomasz mówił wręcz o „bestialstwie”).

Co ciekawe, tego samego zdania jest promotorka prac nad ustawą o związkach partnerskich, pełnomocniczka rządu ds. równego traktowania Agnieszka Kozłowska-Rajewicz. Konsekwentnie odmawia ona wchodzenia w konflikt z Kościołem, a jej argumenty są pragmatyczne, a nie ideologiczne. Tuż przed głosowaniem w Sejmie przypominała, że „każda formalizacja wydłuża czas trwania związku, gdyż energii i determinacji wymaga nie tylko zawarcie, ale i rozwiązanie związku. Ludzie tworzący trwałe związki pomagają sobie wzajemnie, wspierają się, rzadziej i później korzystają z opiekuńczych instytucji państwa...”.

POZA PRAWEM

Projekty, które „konserwatywna większość” wrzuciła do kosza, nie chcąc o nich nawet rozmawiać, np. w celu usunięcia „niezgodności z obowiązującym prawem” na poziomie komisji sejmowych, nie są w dodatku wyrazem żadnego „lewackiego entuzjazmu dla hedonizmu”. Wszystkie te projekty gwarantowały związkom partnerskim pewne prawa, ale wbijały je także w konserwatywny gorset obowiązków.

Prawa miały być nader skromne, związane przede wszystkim z możliwością bardziej realnej i bardziej efektywnej opieki nad partnerem. W tym z możliwością korzystania w przypadku ciężkiej choroby lub trwałego kalectwa partnerki albo partnera z zasiłku opiekuńczego. Ale proponowano też obowiązki: obowiązek alimentacyjny, obowiązek brania odpowiedzialności za długi partnera lub partnerki. Zatem jeszcze raz powtórzmy: legalizacja związków partnerskich oznaczałaby rozszerzenie moralnego i prawnego ładu społecznego poprzez objęcie nim tożsamości, zachowań i związków, które do tej pory były – a decyzją parlamentarzystów nadal pozostają – poza wszelką regulacją prawną. W konsekwencji znaczna liczba obywateli RP pozostała w najistotniejszym, społecznym wymiarze swojej tożsamości poza prawem, obrzucana w dodatku publicznie wyzwiskami przez posłów i posłanki Rzeczypospolitej.

Od przeciwników związków partnerskich usłyszeliśmy też argument o „równi pochyłej”: dzisiaj związki partnerskie, to jutro adopcja dzieci. Oczywiście, że żadna decyzja nie zamyka politycznego konfliktu. Geje i lesbijki wystąpią zapewne z bardziej radykalnymi postulatami, nawet w Polsce. Ale konfliktu politycznego nie zamyka też odmowa przyznania jakiejkolwiek grupie społecznej zupełnie podstawowych praw, choć taką nadzieję wydaje się mieć „konserwatywna” większość, która po raz kolejny, w kolejnej sprawie ujawniła się i zwyciężyła w obecnym Sejmie.

Używam słowa „konserwatywna” w cudzysłowie, bo moim zdaniem większością, która odmówiła choćby rozmowy o związkach partnerskich, kieruje lęk i zachowawczość, a nie konserwatyzm. Konserwatyzm w europejskiej tradycji kojarzy się z Burke’iem, Disraelim, Bismarckiem czy Adenauerem – ludźmi, którzy stawali na czele społecznych zmian, próbując nadać im moralny i prawny kształt, minimalizując towarzyszący każdej społecznej zmianie konflikt. Ani w Krystynie Pawłowicz od zawsze, ani w dzisiejszym Jarosławie Gowinie (nie zawsze był taki, jeszcze przed kilku laty to on wystąpił z propozycją wprowadzenia w polskim prawie „testamentu sumienia”) nie widzę zatem konserwatyzmu, choć dostrzegam u nich zachowawczość i lęk.

TERAPIA GOWINA

W kontekście rozstrzygnięć dokonanych przez Sejm padają pytania czysto polityczne – zwłaszcza dotyczące przyszłości Platformy Obywatelskiej, której 46 posłów zagłosowało wbrew swojemu przywódcy. Jeśli w tytule pytałem trochę retorycznie, za czyje grzechy płacą w Polsce lesbijki i geje, to dlatego, że moja odpowiedź brzmi: płacą za serię porażek odniesionych wcześniej przez Jarosława Gowina w świeckiej polityce, a nawet w jego świeckiej biografii, która jest zresztą w wielu momentach zgodna ze świecką biografią całego naszego pokolenia – przepełnioną porażkami przekładającymi się na gorycz wielu z nas.

Świecka klęska pierwszej „Solidarności”, świecka klęska lat 80., potem transformacja, która też miała swoje trudne, przemilczane aspekty... Wobec rozpadu wszelkich form świeckiego ładu społecznego w Polsce, spora część mojego pokolenia uciekła w polityczny katolicyzm jako ostatnią już bezpieczną przystań. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że tak rozumiany katolicyzm zamiast do pogłębiania własnej formacji duchowej służy niejednemu jako narzędzie w ostatniej próbie rewanżu za wcześniejsze klęski, jako ostatnie narzędzie, przy użyciu którego ma nadzieję „zwyciężyć”, zapanować nad innymi, innym „ustawiać” życie.

Jarosław Gowin uczestniczył we wszystkich świeckich porażkach naszego pokolenia, ale seria największych klęsk zaczęła się dla niego w 2006 r. Nie szedł przecież do polityki, żeby uczestniczyć w niszczeniu państwa, w likwidowaniu konsensusu osłaniającego polską politykę zagraniczną i europejską – czyli nie szedł do polityki po to, żeby uczestniczyć w wojnie PO–PiS. A jednak uczestniczył właśnie w niej, a nie w reformowaniu czy wzmacnianiu państwa. Ba: musiał przełknąć jeszcze bardziej gorzką pigułkę.

Obecny minister sprawiedliwości musiał patrzeć na wypchnięcie z partii Jana Rokity, swojego niemal przyjaciela – wypchnięcie dokonane przez Tuska metodami wyjątkowo brutalnymi. Zaakceptował to i w polityce pozostał, ale dziś „obmywa się” z tego swoim żarliwym politycznym katolicyzmem. Wierność nauczaniu Kościoła stała się ostatnim alibi dla całej jego kariery polityka świeckiego, będącej, jak powiedzieliśmy, serią bolesnych porażek – a jeśli awansów, to będących wyłącznie konsekwencją decyzji polityków bardziej sprawczych od niego.

Jako świecki polityk Jarosław Gowin był bowiem zawsze politykiem pozbawionym inicjatywy, oczekującym na decyzje innych i przyjmującym te decyzje jak zrządzenie losu. Jego bierność skazuje go na bycie ofiarą polityków sprawczych i obdarzonych inicjatywą. W tym przypadku, Gowin stanie się ofiarą Tuska. Jeśli bowiem zastosować naszą wiedzę o dotychczasowych zachowaniach premiera do przewidzenia tego, co wydarzy się między nim a Gowinem po ostatniej sejmowej debacie, można zaryzykować twierdzenie, że szef rządu już wydał polityczny wyrok śmierci na swojego ministra. Problem tylko w tym, że nie może go wykonać natychmiast, a głowa Gowina nie jest dla niego warta utraty władzy, obalenia rządu.

Aby wykonać wyrok, Tuskowi potrzebny jest pomysł – na poszerzenie koalicji, na znalezienie innego akceptowalnego lidera „konserwatywnej frakcji w PO”. W ostateczności wykonanie wyroku odroczy oczekiwanie na poprawę sytuacji gospodarczej albo na wynik wyborów parlamentarnych 2015 r.

***

Jeśli jednak Gowin bał się Donalda Tuska do tego stopnia, że całkowicie zaakceptował nie tylko usunięcie Jana Rokity z PO, ale przede wszystkim sposób tego usunięcia, to jest on dla Tuska ofiarą stosunkowo łatwą. Będzie czekał na wyrok tak samo pasywnie, jak wcześniej pasywnie był obecny w polskiej polityce świeckiej. Zanim w imię autorytetu już sakralnego nie postanowił pozbawić gejów i lesbijek praw przysługujących im jako obywatelom i obywatelkom RP.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2013