Z ust do ust

Ludzie myślą: zwolnił się i uciekł. Dziewczyna męczennica, a on teraz dopiero ponosi karę.

03.12.2012

Czyta się kilka minut

Gimnazjum w Trąbkach Wielkich / Fot. Agnieszka Tarnowska-Choduń
Gimnazjum w Trąbkach Wielkich / Fot. Agnieszka Tarnowska-Choduń

Zaczęło się na wiosnę, w kwietniu. Ktoś coś powiedział w sklepie, ktoś szepnął po Mszy, jeszcze inny rzucił słówko u fryzjera. Po kilku dniach gadała o tym cała wieś.

Że nauczyciel wuefu podobno z tą dziewczyną z gimnazjum... (tak mówili na początku).

Że on ponoć też inne dziewczynki zaczepiał... (tak trochę później).

Na dom nauczyciela zaczęły nocą spadać jajka. Kilka razy zdarzyło się, że rano koło furtki była kałuża wymiocin.

Wiadomo: zboczeńcowi można zrobić wszystko. Taki nigdzie nie pójdzie, nie poskarży się – bo niby gdzie? Dla niego nie ma już we wsi miejsca.

Ludzie gadali przez dwa-trzy miesiące, potem trochę się uspokoili, ale w listopadzie wszystko wróciło. Znów plotki (jeszcze gorsze niż na wiosnę), znów o dom wuefisty rozbijają się jajka, nawet więcej niż poprzednio.

Wszystko wróciło tego listopadowego ranka, gdy z domu gimnazjalistki wyniesiono jej martwe ciało.

***

Trąbki Wielkie (gmina nieopodal Gdańska), miejscowe gimnazjum. Dyrektor szkoły, magister Mariusz Paradecki, nie wie, czy rozmawiać, bo czemu taka rozmowa miałaby służyć? – To był potworny szok – wyznaje. – Jakby umarł ktoś z najbliższej rodziny, ktoś taki, z kim się wczoraj rozmawiało, a dzisiaj już nie żyje.

Paradecki dziwi się: w szkołę włożył tyle serca („Przyniosłem tu swój pierwszy telefon, książki. Dzieci mówiły mi, że tylko gimnazjum i gimnazjum, a dla nich czasu nie mam”), a do tej pory nikt się nie zainteresował, dlaczego ona wygląda, tak jak wygląda (istotnie: wszędzie czysto, nowocześnie; w głównym hallu olbrzymi fresk, na ścianach – rycerskie zbroje). – Czy facet, który tym rządzi, to może być ktoś, kto pieprznie drzwiami o trzeciej i poleci do domu?

No więc przez 15 lat psa z kulawą nogą to nie interesowało, a teraz nagle Trąbki Wielkie i tutejsze gimnazjum stały się ważne dla mediów w całym kraju. Dla dyrektora Paradeckiego to proste: dziennikarze próbują dorwać chwytny temat, nie patrząc na tragedię rodziny, szkoły, pedagogów.

Bo w mediach na ten temat przecież tylko same kłamstwa, np. przed dwoma dniami byli u niego ludzie z telewizji i już w progu mówią, że oni w sprawie tego samobójstwa w gimnazjum. No i że w internecie film widzieli – z tym nauczycielem, który się zwolnił z pracy.

„Jaki film?!” – pyta ich Paradecki.

„No ten z monitoringu, przez który ta dziewczyna się zabiła”.

Paradecki: – No k... mać! Po pierwsze – to nie stało się w gimnazjum, tylko w domu! Po drugie – nauczyciel zwolnił się z podstawówki, bo tam pracował (w szkole podstawowej nie ma sali gimnastycznej, dlatego zajęcia sportowe odbywają się w gimnazjum). A po trzecie – dlaczego coś, co wydarzyło się w kwietniu, ma mieć bezpośredni związek z samobójstwem dziewczyny w listopadzie? Dlaczego wszyscy robią tę zbitkę?

Nie, dyrektor tych dwóch zdarzeń w ogóle nie łączy. Nie, nie, i jeszcze raz nie! On ma pewne informacje, owszem, ale nie może zdradzać czegoś, co mogłoby zaszkodzić dobremu imieniu ucznia. – Prokurator też mówi (czytałem to w „Dzienniku Bałtyckim”), że nie ma żadnych przesłanek, żeby łączyć te dwie sprawy – dodaje.

A film? Taśma z nagraniem do dziś leży u Paradeckiego w kasie pancernej: – Powiedziałem, że nikomu jej nie dam i tak też zrobiłem.

Zakazał też swoim pracownikom jakichkolwiek rozmów z mediami (istotnie: ani pedagog, ani psycholog, ani wychowawca na żadne pytania nie udzielili odpowiedzi).

Z dziennikarzami kontaktuje się tylko on, dyrektor Mariusz Paradecki.

***

Co jest na taśmie z monitoringu – na to pytanie dyrektor Paradecki w żadnym wypadku nie odpowie. Nie może. Gdyby był zwykłym Kowalskim, owszem, to by powiedział, ale jako funkcjonariusza publicznego obowiązuje go tajemnica służbowa.

Z jego relacji wynika, że było tak: w którąś sobotę kierownik gospodarczy szkoły zgłasza mu, że widział, jak jedna z uczennic przebywała w pokoju nauczycielskim dla wuefistów (uczniowie nie mają prawa tam wchodzić). I przynosi taśmę z monitoringu.

Paradecki: – Zobaczyłem film i od razu za telefon. „Przemek, przyjeżdżaj natychmiast!”. Dyrektor szkoły podstawowej, Przemysław Sautycz, zdziwiony: „Ale po co?”. „Rzuć wszystko i przyjeżdżaj!”.

Gdy Sautycz obejrzał nagranie, Paradecki mówi do niego: „To twój pracownik, rób, co chcesz. Ale ja tego faceta nie chcę już więcej widzieć”.

Przemysław Sautycz potwierdza: tak, widział nagranie z monitoringu. Ale nie może o tym mówić – to sprawa dla komisji dyscyplinarnej. Czy także dla sądu? Tak daleko dyrektor Sautycz by nie szedł: pan Janusz J. (tak się nazywa wuefista) naruszył według niego godność zawodu nauczyciela.

– Nie miałem wyjścia – tłumaczy Sautycz. – Dałem mu wybór: albo stanie przed komisją dyscyplinarną, albo się zwolni. Pan Janusz wybrał tę drugą możliwość.

Dla dyrektora Paradeckiego sprawa była bardziej oczywista: w czerwcu zgłosił sprawę do sądu rejonowego Gdańsk-Południe. Bo to, co zobaczył na tej taśmie, nie dawało mu spokoju. – Nie incydent, tylko to, co zobaczyłem. Bo tylko to widziałem – podkreśla.

Postępowanie prokuratury zostało umorzone we wrześniu.

***

Oczy rozbiegane, nerwowe; zaszczute zwierzę. Januszowi J. (40 lat, choć wygląda młodziej, niski, wysportowany brunet) po prostu brak już na to wszystko słów. Wszyscy zostawili go samego i zrobili z niego kozła ofiarnego. A on de facto nie zrobił niczego złego ani pod względem moralnym, ani prawnym.

Z Olą (to imię dziewczynki) widział się w kwietniu tylko kilka razy. Zawsze na sali gimnastycznej, gdzie są inni nauczyciele, nie żeby w ukryciu. To była dla niego (przynajmniej na początku) zupełnie normalna sytuacja. Był lubianym nauczycielem, więc często zdarzało mu się, że uczniowie przychodzili pogadać na halę: „Co tam słychać? Jakie zajęcia w planach?”. Był do takich rozmów przyzwyczajony. Ale z tą Olą to wszystko szło jakoś za szybko. Dwa-trzy spotkania – i już zaczęła się mu zwierzać. – Mówiła o problemach z rodzicami, o jakiejś utraconej miłości – jak to nastolatka.

Zapytał ją, dlaczego nie porozmawia na ten temat z wychowawczynią, z innymi nauczycielami. Nie, mówiła, ona woli z nim, bo z nim może rozmawiać swobodniej.

Po dwóch-trzech tygodniach zaczęły pojawiać się plotki. „O co tu chodzi? Kto je rozpuszcza?”. Postanowił to wszystko ukrócić. W ten piątek skończył właśnie zajęcia, gdy na salę przyszła Ola. Rozmawiali najpierw w pokoju nauczycielskim. Mówili szeptem, bo wokół kręciły się sprzątaczki. Powiedział jej, że to się musi skończyć, że ona nie może się zwalniać z lekcji, żeby przyjść na salę gimnastyczną (faktycznie tak robiła); że to dziwne, że ona tak często przychodzi i tak wiele mówi mu o swoich osobistych rzeczach, choć praktycznie się nie znają. Ona na to: „Dobrze, już nie będę”.

Pamięta dokładnie: stali dość blisko. Z tyłu monitoring (wiedział, gdzie jest kamera). Dlatego się nie obawiał: niech się nagrywa, przecież nic złego nie robią. W pewnym momencie Ola powiedziała, że boli ją ręka. Obejrzał – niby nic, ale dzieci czasami tak mają. Więc na wszelki wypadek powiedział jej, żeby włożyła tę rękę pod zimną wodę. Weszli do pomieszczenia obok, gdzie był zlew i zamknęli za sobą drzwi. Tam ona moczyła tę rękę i dalej rozmawiali. Ile to mogło trwać: 3-4 minuty?

Tyle.

***

– Gdybym miał zły zamiar, to bym do tego pomieszczenia w ogóle nie wchodził – tłumaczy dziś. – Przecież wiedziałem, że jest monitoring. Ale nie miałem niczego złego na myśli, więc czego miałem się bać?

Plotki tak naprawdę zaczęły się z monitoringu. No i z tego, co potem zrobili obaj dyrektorzy. – Bo przecież gdyby od razu całą tę sytuację wyjaśnili, to by nie było sprawy. Ale nikt nie dał mi szansy, żebym mógł cokolwiek powiedzieć, obronić się – mówi Janusz J. – Chciałem skonfrontować się z rodzicami dziewczynki – nie mogłem. Chciałem rozmawiać z dyrektorem Paradeckim – nie mogłem.

– Dyrektor Sautycz już wszystko rozumiał i nie potrzebował już żadnych wyjaśnień – kontynuuje opowieść. – Przychodzę w poniedziałek do pracy, a on z krzykiem podsuwa mi pod nos pismo: „Zwalniasz się, tu, proszę, podpisuj!”. I grozi, że jeśli go nie podpiszę, to odda sprawę do komisji dyscyplinarnej. W piśmie były wymienione zarzuty wobec mnie: że zaniedbuję dzieci, że nie zapewniam im bezpieczeństwa, że postępuję nieetycznie i wiele innych.

„Ale przecież to nieprawda” – mówię.

„Nie wiem, to ty się będziesz tłumaczył. W komisji siedzą nauczyciele i oni będą wiedzieć, jak głosować. Tak czy inaczej karierę będziesz miał już skończoną”.

Janusz J.: – I co miałem zrobić? To się wszystko tak szybko działo, z dnia na dzień. Znikąd nie dostałem żadnej pomocy, żadnego wsparcia, nikt nie chciał mnie wysłuchać. Byłem w takim stanie psychicznym, że w tym momencie podpisałbym wszystko.

***

Po jego zwolnieniu plotka rosła i rosła. W różnych wersjach: że romansował z tą dziewczynką już od roku, że uprawiał z nią seks, że inne dzieci też zaczepiał. Gadano wszędzie: w sklepach, na poczcie, u fryzjera. Podobno właśnie na podstawie rozmów usłyszanych w zakładzie fryzjerskim kurator sądowy złożył we wrześniu kolejne zawiadomienie do prokuratury.

Prokuratur Teresa Rutkowska-Szmydyńska, szefowa prokuratury rejonowej w Pruszczu Gdańskim, potwierdza: – Tak, 3 października zostało wszczęte śledztwo na podstawie zawiadomienia kuratora sądowego w sprawie doprowadzenia do innych czynności seksualnych osób poniżej 15. roku życia przez nauczyciela szkoły podstawowej w Trąbkach Wielkich. Na razie trwają czynności zmierzające do ustalenia stanu faktycznego, ewentualnych osób pokrzywdzonych, przesłuchania ich i określenia roli osoby dorosłej wobec tych małoletnich.

Janusz J. – W ogóle pierwszy raz słyszę takie rzeczy. Boże kochany, jeśli były jakieś wątpliwości czy domysły, to zainteresowane osoby powinny to sobie od razu wyjaśnić. To idzie na zasadzie „Jedna pani drugiej pani”. Z ust do ust. Ktoś coś doda, następny wyolbrzymi: „ A tak, moja córka też coś miała z tym panem 10 lat temu”.

Kto te plotki jego zdaniem rozsiewa? – Nie mam pojęcia. Chyba faktycznie trzeba by zapytać panią fryzjerkę. I w ogóle we wsi popytać.

***

Sprawa pana J.? Nie, pani Ewa, właścicielka zakładu fryzjerskiego, nic na ten temat nie wie. Czy ktoś rozmawiał? To znaczy tak, były jakieś luźne rozmowy, ale bez żadnych konkretów. Że coś się wydarzyło, tylko nikt nie wie dokładnie, co. Ona jednym uchem coś wpuści, drugim wypuści. Gdyby to wszystko kodowała, to na pewno by się w tym wszystkim zagubiła.

Sklep ABC nieopodal gimnazjum. Sprawa tego wuefisty? Pani sprzedawczyni nic nie wie: ten nauczyciel mieszka na drugim końcu wsi. Czy jest na niego we wsi nagonka? Być może ludzie jakoś mu tam dokuczają. Ale ona nie stąd, po pracy prosto do domu, więc co może wiedzieć?

Pizzeria. Nie, pani kelnerka nic nie wie o tej sprawie (lekki uśmiech na twarzy).

Sklep spożywczy niedaleko domu Janusza J. Sprzedawczyni dobrze zna pana Janusza, jego żonę i dwóch synów: przychodzą tu na zakupy. Że ktoś obrzuca ich dom jajkami – nie może uwierzyć. Tu przecież wszyscy pana Janusza znają. To naprawdę porządny człowiek. I w szkołę taki zaangażowany – była na zakończeniu roku szkolnego (jej dziecko chodziło do podstawówki, w której uczył Janusz J.) i widziała, jak wszystkim się zajmował. Imię? A po co ona mówi swoje imię? No, dobrze, powie, może to jakoś pomoże panu Januszowi: „Renata jestem”.

Krystyna Wawrynowicz, mieszkanka wsi Kleszczewo (Janusz J. był wychowawcą jej córki): – Nigdy nie uwierzę w to, że on dopuścił się takiej rzeczy. Ja się wystrzegałam słuchania tego wszystkiego. Pracuję w przedszkolu i często słyszałam, jak nauczyciele między sobą rozmawiali. Straszne historie. Od synów moich znajomych, którzy chodzą do gimnazjum, słyszałam też, co też panie woźne w szkole opowiadały. Pytałam moją córkę, czy widziała, jak pan Janusz rozmawiał z tą dziewczynką. Powiedziała, że tak, że ona po prostu przychodziła na salę gimnastyczną, że to nie działo się w jakimś ukryciu. Jeśli pan dyrektor miał jakieś wątpliwości, to czemu wcześniej nie reagował? Nie tak to powinno wyglądać.

***

Nie, dyrektor Sautycz nie uważa, że rozwiązał całą sprawę w niewłaściwy sposób. Powinien postawić Janusza J. od razu przed komisją – to był jego błąd.

Mariusz Paradecki również nie sądzi, żeby (nawet działając w dobrej wierze) postąpił zbyt pochopnie: – Dla mnie Janusz J. to pedofil, koniec, kropka. I niech mnie omija z daleka, bo jak dostanie się w moje ręce, to go rozszarpię.

Przemysław Sautycz: – Ja nie twierdzę, że wobec pana Janusza powinny zostać postawione zarzuty prokuratorskie, ale z pewnością miało miejsce uchybienie godności zawodu nauczyciela. On nie był w ogóle uprawniony do udzielenia jakiejkolwiek pomocy obcej uczennicy.

Krystyna Wawrynowicz: – Skoro ta dziewczyna zwróciła się do niego, to go jakoś wybrała. On jest nauczycielem – obojętnie czy jej, czy nie – i co: miał odepchnąć ją w momencie, gdy potrzebowała pomocy? Jak by to wyglądało? To, że weszli do tego pomieszczenia – no weszli. Owszem, pan Janusz przekroczył jakąś granicę, ale przecież zrobił to w dobrej wierze, więc to nie jest żadne przestępstwo. Przecież wystarczyło mu powiedzieć: „Proszę tego więcej nie robić!” i sprawa byłaby załatwiona.

Czasami, uważa pani Krystyna, życie zmusza nas do różnych rzeczy. Sama miała ostatnio podobną sytuację. Wzięła w przedszkolu (jest nianią) pięcioletniego chłopca do łazienki, żeby go umyć. Zamknęła za sobą drzwi, po czym rozebrała go do połowy. Temu chłopcu to się wyraźnie nie podobało. – Gdyby ktoś zwolnił mnie na tej podstawie, to byłoby dla mnie po prostu straszne – mówi.

Przemysław Sautycz: – Janusz J. pracował 12 lat w mojej szkole i nikt nigdy nie zgłaszał wobec niego żadnych zastrzeżeń – miał u mnie zawsze najwyższą premię motywacyjną. Gdy we wrześniu przyszła do mnie pani kurator zasięgnąć informacji na jego temat, obdzwoniłem wszystkich dyrektorów okolicznych szkół, w których pracował: zero zarzutów.

Mariusz Paradecki: – Ja za to, że sprawę ujawniłem, medal powinienem dostać. Dlaczego? Bo nie wierzę, że takie zdarzenie miało miejsce w kwietniu, a przedtem nic nie było. Twierdzę, że inni widzieli, tylko się nie przyznają. Taka mentalność wiejskich nauczycieli.

***

Co dalej? Janusz J. rozkłada bezradnie ręce. Po śmierci Oli plotki znów wybuchły. Ludzie myślą: zwolnił się i uciekł. Dziewczyna męczennica, a on dopiero teraz ponosi karę.

Znów spuszczają głowy na jego widok (jego rodziny też), znów te spojrzenia jak wyrok.

Czy spotyka czasem dyrektorów szkół? Nie, on w ogóle ludzi unika. Pracuje od niedawna w jednej z pobliskich wsi. Popołudniami zamyka się z rodziną w domu. W weekendy najczęściej wyjeżdżają do rodziny.

Przemysław Sautycz: – Cóż, ja za plotki nie mogę być odpowiedzialny. Poczekajmy spokojnie na wyrok sądu i prokuratury w tej sprawie.

Mariusz Paradecki: – Chodzę regularnie do kościoła i zawsze modlę się do Boga, żebym nie był opętany nienawiścią, bo to najgorsza z możliwych cech dla człowieka. I staram się nikomu nie okazywać nienawiści.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz oraz tłumacz z języka niemieckiego i angielskiego. Absolwent Filologii Germańskiej na UAM w Poznaniu. Studiował również dziennikarstwo na UJ. Z Tygodnikiem Powszechnym związany od 2007 roku. Swoje teksty publikował ponadto w "Newsweeku" oraz "… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2012