Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wszyscy szukamy czegoś prawdziwego” – to zdanie wypowiedziane przez porucznik Joshi w „Blade Runnerze 2049” streszcza w krótkich żołnierskich słowach całe widowisko rozdęte do prawie trzech godzin. Film Denisa Villeneuve’a powtarza i przemiela wątki z pierwszego „Łowcy androidów”, pytając raz jeszcze o indywidualną tożsamość oraz granice człowieczeństwa w dobie coraz bardziej zaawansowanych eksperymentów z DNA i sztuczną inteligencją. Oczywiście zaprzęgniętych w globalną ekonomię i zmierzających do powszechnej kontroli. Tymczasem na nasze ekrany wchodzi „Człowiek z magicznym pudełkiem” – film, który też dałoby się sprowadzić do tych ważkich dla humanizmu kwestii, lecz porównania z amerykańską superprodukcją muszą się na tym zakończyć. Nie tylko dlatego, że polski film w reżyserii Bodo Koksa ma o wiele mniejsze ambicje, operuje znacznie skromniejszymi środkami i w jeszcze większym stopniu zapożycza się u innych twórców. Robi to po prostu z większym wdziękiem.
Warszawa Anno Domini 2030 to kolejna spełniona dystopia, z której chciałoby się uciec, bo za bardzo przypomina dzisiejszy świat. Szklane domy wielkich korporacji górują ponad zabieganym tłumem mieszkającym gdzieś po drugiej stronie rzeki. W jednym z takich wieżowców główny bohater Adam, grany przez Piotra Polaka, zatrudnia się w charakterze sprzątacza. Pozbawiony pamięci, zagubiony w zdehumanizowanej rzeczywistości, za sprawą fal radiowych pochodzących ze starego radioodbiornika przenosi się w czasie do stolicy z wczesnych lat 50. Czy jest bardziej uciekinierem z przyszłości, czy może raczej uchodźcą z przeszłości? W dobie androidów i chipów wszczepianych obywatelom przez totalitarny rząd to połączenie futurystycznej fantazji z klimatami retro, bliskie tradycji zarówno cyberpunka, jak i steampunka, wyraża tęsknotę za światem analogowym. Czytaj: bardziej ludzkim.
W „Człowieku z magicznym pudełkiem” Adam i jego ukochana, będąca funkcjonariuszką totalitarno-korporacyjnego systemu, sięgają desperacko po staroświeckie gesty i melodie, by uchronić łączące ich uczucie. By w świecie coraz bardziej wirtualnych bytów odnaleźć wreszcie coś prawdziwego. Sam reżyser w podobny sposób ucieka przed zimną stylistyką science fiction – w melodramat, czasami w komedię, to znów w film noir. Czy znajduje po drodze coś prawdziwego? Z pewnością efektem tych poszukiwań jest całkiem sympatyczna hybryda, niewstydząca się prostych wzruszeń i oszczędnie gospodarująca futurystycznymi gadżetami.
Czterdziestoletni reżyser trafił na ekrany ze swoim pierwszym filmem „Dziewczyna z szafy” wprost z kina niezależnego, i w tym przypadku też łatwo wyczuć offową beztroskę. Jego wizja przyszłości nie odlatuje na odległe galaktyki, odwołuje się do znanych motywów i szuka punktów wspólnych pomiędzy tym, co dziwne, a tym, co jak najbardziej swojskie. Efekt bywa czasem komiczny, czasem niepokojący. Firmowy schowek na szczotki prowadzi do hipernowoczesnego apartamentu. Wiekowa sąsiadka traktuje samosterujący odkurzacz niczym domowego pieska. Rzeczywistość i sen zamieniają się miejscami i nie dają się pochwycić. Zapewne opowieść o kochankach, którzy wędrują w czasie, zapętleni między dwoma systemami totalitarnymi, a zarazem na przekór nim trwający w swych uczuciach, grzeszy naiwnym romantyzmem. Więcej w niej jednak anarchistycznej zabawy niż artystycznej czy rynkowej kalkulacji.
Już samo sięgnięcie po gatunek SF należałoby uznać w polskim kinie za wydarzenie. W ojczyźnie Lema i Dukaja od lat daje się odczuć deficyt w tej dziedzinie i zapora w postaci budżetu koniecznego do wykreowania przekonującej wizji przyszłości nie jest zapewne jedynym powodem. Inna rzecz, że w historii naszej kinematografii tak zwana fantastyka naukowa bywała zazwyczaj traktowana niczym kostium służący politycznej metaforze – by wspomnieć tylko „Na srebrnym globie” Żuławskiego, „Seksmisję” Machulskiego czy filmy Szulkina. Kox do pewnego stopnia wpisuje się w ową tradycję, choć robiąc aluzje do bieżącej sytuacji w Polsce, paradoksalnie traci najwięcej. Nerwowy śmieszek wybuchający na widowni, gdy mowa o państwie narodowym, kredycie we frankach albo gdy na ekranie pojawia się wysoko postawiona urzędniczka z broszką w klapie, brzmi cokolwiek kabaretowo. Jak widać, polskie kino, nawet kiedy wreszcie odważa się popuścić wodze wyobraźni i wychynąć nieco w przyszłość, nie może uwolnić się ani od przeszłości, ani tym bardziej od dnia dzisiejszego. ©
CZŁOWIEK Z MAGICZNYM PUDEŁKIEM – reż. Bodo Kox. Prod. Polska 2017. Dystryb. Kino Świat. W kinach od 20 października.