Wszystkie smoki naszego życia

Śmierć oddaliliśmy o dziesięciolecia. Czas życia wydłużył się w ostatnim stuleciu o 25 lat. To droga ku nieśmiertelności, w nigdy niekończącą się starość. Dokąd nas ten mit prometejski, śniony przez medycynę, doprowadzi?

02.04.2012

Czyta się kilka minut

Jeśli wierzyć staroegipskim przekazom – pisze znakomity egiptolog Karol Myśliwiec – ludziom, których groby dziś odkrywamy, zależało na jednym – na nieśmiertelności”. Nieodzownym jej warunkiem było zachowanie ciała w stanie nienaruszonym. Jednakże już wcześniej istniały formy zastępcze utrwalania obecności zmarłego króla – poprzez posągi, stele i groby. Do nich też należały mastaby znaczące miejsca, gdzie ziemia kryła komory grobowe władców.

Najpierw były to niskie, prostokątne bloki, ale już za czasów Pierwszej Dynastii, czyli ok. 3000 r. przed Chr., zaczęły one rosnąć w okazałe budowle zdobione niszami, otoczone murem oraz ciągiem grobów towarzyszących. Coraz wystawniejsze stawały się też same komory grobowe. Przechodząc do krainy bogów, z których wszak się wywodzili, królowie stroili swoje ciała w kunsztownie kute, szczere złoto, bo „złoto jest ciałem bogów”.

Komora grobowa faraona Dżesera mieści się 28 m pod ziemią, na dnie szybu, a wejście do niej – okrągły otwór – zamykał kiedyś blok granitowy o wadze tony. Szyb grobowy otaczają galerie i korytarze, które naśladują układ architektoniczny pałacu królewskiego. Były wszak przeznaczone do użycia po śmierci. Podobnie jak cały okrąg grobowy, wraz z jego budowlami i dziedzińcami, gdzie deifikowany król celebrował te same uroczystości, jakie powierzano mu w życiu doczesnym, gdy wstępował na tron. I tak, rozległy kompleks grobowy stawał się nie tylko rezydencją królewską, lecz także utrwalonym w kamieniu obszarem transcendentnego Egiptu. Wysoki mur, z 15 bramami, z których 14 było pozornych, a tylko jedna prowadziła do wnętrza, chronił ten byt absolutny – istniejący poza rzeczywistością – przed chaosem nieuporządkowanego świata. Ukierunkowany był na północ, na bieg Nilu, „co włączało go w oś świata”, którego biegun stanowiła piramida z grobowcem królewskim, wiecznym pałacem.

Pierwszą piramidę, wzniesioną nad grobem faraona Dżesera, czcili i podziwiali Egipcjanie najbardziej. Zbudował ją ok. 2680 r. p.n.e. Imhotep – genialny lekarz i architekt królewski. Po śmierci uznano go za boga; wielbiły go wszystkie pokolenia antycznych Egipcjan, a kult jego trwał jeszcze przez tysiąclecie po schyłku tej najdłuższej w dziejach cywilizacji.

Początkowo Imhotep nie nosił się z zamiarem nadania nowemu nagrobkowi takiego właśnie kształtu. To miała być mastaba, tyle że większa. Kiedy się stoi przed piramidą Dżesera, najniższy stopień mastaby, ułożony z płaskich cegieł, jest doskonale widoczny. W trakcie budowy Imhotep wpadł na pomysł, by pociągnąć konstrukcję ku górze na blokach kamiennych i zwieńczyć ją piramidionem. Jakby chciał przybliżyć władcy zaświaty, jakby faraon po promieniach słonecznych, zastygłych w piramidzie, mógł odbyć swą ostatnią drogę do Ra – boga słońca. Pierwszą piramidę wielu uważa za największy przełom w dziejach architektury; użycie żadnego innego materiału nie okazało się w skutkach tak rewolucyjne. Imhotep pokazał, że można sięgnąć po to, co dalekie, i co wydaje się niemożliwe, by zapewnić nieśmiertelność.

I marzenie o nieśmiertelności zaszczepił medycynie.

Podobnie jak jego greckie alter ego – Asklepios, syn Apollona. To jemu dobry centaur Chejron odsłonił tajemnice lecznicze, ukryte w ziołach. Asklepios nabył wówczas takich umiejętności, że zaczął przywracać do życia zmarłych. Zeus, ratując porządek kosmosu, cisnął w niego piorunem. Nieśmiertelność – z ręki lekarza – przeszła w krainę mitu.

***

Odtąd już zawsze medycyna mierzy się z czasem. Terenem jej zmagań jest człowiek. Podejmuje walkę, której ostateczny wynik jest przesądzony. A przecież nie ustępuje. To z jej wytrwałości czerpią lekarze. I jeśli tylko przyswoją sobie te właśnie jej cząstki, te walory, jeśli wbudują je niejako w swój metabolizm duchowy, posiądą cechy dla lekarza najcenniejsze w codziennym stawianiu czoła chorobie.

Z chorobą wkracza w nas odmienność. Zdrowie jest stanem harmonii, choroba – jej zachwianiem. Prędzej czy później doświadczamy wtargnięcia obcego, wroga. Czujemy przemianę. Towarzyszą jej niepokój, lęk, trwoga. Nasi przodkowie, dysponując o wiele bogatszą niż my wyobraźnią, personalizowali lęk, nadając mu postać diabła, bestii, smoków.

Nasz opis choroby stracił na wyrazistości. Najczęściej to ból kieruje nas do lekarza. Ten, dla jego szybkiego skategoryzowania, podsuwa nam gotowe określenia. Pyta, czy ból jest: gniotący, kłujący, przeszywający, promieniujący, miażdżący... Kilkanaście wytartych przymiotników, które jednak oswajają niebezpieczną rzeczywistość i pozwalają na pierwszą próbę upchania jej w jedną ze znanych szufladek. Bardzo trudno oddać to, co naprawdę czujemy w chorobie, czym stajemy się, chorując.

Wisława Szymborska dodałaby, że język polski potęguje te trudności. Powiedziała mi kiedyś: „Już samo słowo c i a ł o takie jest ciapkowate, ciastowate, rozłażące się, trudne do pochwycenia. A są przecież języki, w których tak nie jest, jak choćby angielskie body, łacińskie corpus czy z niego francuski corps”. Ale nawet ci, którzy osiągnęli mistrzostwo w angielskim, uważali, że choroba jest niemal nieprzekazywalna, że wymaga innego języka, bardziej zmysłowego, bardziej wulgarnego. Nie znajdowali w swoim języku wsparcia dla zgłębienia tego „przejściowego stanu rozmycia i bezpostaciowości”.

Virginia Woolf sądziła, że poza Marcelem Proustem i Thomasem de Quinceyem mało kto potrafił opisać to wielkie doświadczenie, jakim jest choroba. I ona, której cierpienie nie opuszczało długie lata, pisała: „Literatura robi, co może, by przekonać nas, że jej dziedziną jest umysł, że ciało to czysta szklana tafla, zza której dusza wyziera jasno i bezpośrednio, a jeśli pominąć tych parę namiętności – pożądanie czy chciwość – jest ono nieważne, mistyczne i nieistniejące. Tymczasem prawda jest inna”.

Wielka Angielka tym bardziej bolała nad trudnością oddania choroby, iż uważała, że chory – „ten dezerter z armii wyprostowanych” (bo zdrowi gonią na swoje codzienne bitwy) – poprzez rozregulowanie zmysłów doświadcza stanu, w którym słowa zrywają się z uwięzi sensu, spod kurateli racjonalnej argumentacji, co nie znaczy, że rozsypują się bezładnie.

Chorowanie – pisała – pozwala zatem bez balastu wiedzy na niezapośredniczony, intymny i odkrywczy kontakt z arcydziełami. Najbardziej interesował ją więc chorujący czytelnik i patrzyła paradoksalnie na „chorobę jako wyzwolenie”.

Jeśli choroba jest nieprzekazywalna, to czy lekarz widzi tylko tapety, dotyka jedynie tynku, opukuje ściany? A ten opukiwany, ten w środku, nie może mu pomóc wyjść poza pozór rzeczy? Te pytania nie kłopoczą lekarza w codziennym rozwiązywaniu zagadek, jakimi są wszyscy chorzy, podobnie jak matematyk rozwiązuje swoje równania, nie bacząc na wątpliwości dotyczące podstaw swojej wiedzy, wysunięte i udowodnione przez Gödla.

Lekarz wykształcił język, którym porozumiewa się z chorym, i wyostrzył swoje zmysły tak, by sygnały słane przez ciało chorego nie ominęły go, lecz w niego trafiły, złożyły się w konstelacje, które on rozpozna i nazwie imieniem choroby. I tak, lekarz towarzyszy człowiekowi na wszystkich etapach jego życia. Odbiera go, gdy przychodzi na świat, chroni w chorobach dzieciństwa, jest na podorędziu, gdy młodzieniec wkracza do zaczarowanego ogrodu, gdzie „nawet cienie lśnią obietnicami”, przekracza z nim smugę cienia i staje się bardziej obecny, bardziej potrzebny, gdy czas przyspiesza i z każdym rokiem mniej pewnie bije serce. Widzi, jak zaczynają uciekać z pamięci nazwiska, jak człowiek „gubi swój ślad i cudze głosy mówią w nim”, jak „pragnienia są coraz skromniejsze i bardziej nieśmiałe, oczy słabną, a skargi wybrzmiewają głośniej”.

I w końcu widzi śmierć; zjawia się ona, nie bacząc na to, czy ten, po którego przychodzi, zdąży „oddać, co w nim było cennego, pozostałym”, zdąży nadać swojemu istnieniu sens. A przecież marzyłoby się nam, aby odejście pozbawione było grozy i męki, by stanowiło pogodne zamknięcie rozdziału księgi. Uczyły tego średniowieczne podręczniki „o dobrej śmierci” (de bene moriendi).

Wyobrażano sobie też, iż taka śmierć była udziałem Etrusków. Ze świata „tych wielkich niemowów, którym nie powiodło się w historii”, docierają do nas jedynie obrazy uczt, polowań i tańców. Wyrzeźbieni spoczywają w pozycji na pół leżącej, na swoich urnach – w zwiewnych chitonach, klejnotach, z łagodnym uśmiechem na twarzy. Dla wielu współczesnych pisarzy stali się „specjalistami od pogodnej śmierci, nauczycielami trudnej sztuki przemijania”, choć nie mamy pewności, czy słowa o Etruskach wędrujących pogodnie w zaświaty nie były raczej pragnieniem piszących te słowa, niż dotyczyły samych panów Toskanii.

***

Kiedy myślę o lekarzach towarzyszących człowiekowi na jego różnych drogach, uzmysławiam sobie, że i ja w życiu miałem rozstrzelone chwile, gdy mój los ocierał się o los człowieka, który mnie przyjął na świat. Był znakomitym położnikiem. Asystował przy moich narodzinach. Widząc mnożące się komplikacje, doszedł do wniosku, że jedynym ratunkiem dla mojej matki jest „wymóżdżenie płodu”. Mój ojciec, lekarz, nie zgodził się na to. No i udało się. 20 lat później, na studiach, zdawałem u niego końcowy egzamin z położnictwa i ginekologii. Minęło następne 20 lat i zacząłem leczyć jego żonę. Aż przeszło kolejne dwudziestolecie i żegnałem go na cmentarzu – jako urzędujący rektor uczelni. Był człowiekiem milczącym i poza pytaniami, które postawił mi na egzaminie, nie zamienił ze mną ani słowa. A przecież wtedy nad jego grobem wydało mi się przez chwilę, że oddala się jakaś cząstka tajemnicy mojego istnienia.

W niewielu zawodach wątpliwość stanowi chleb powszedni, tak jak w medycynie. Wszak każdy chory jest inny, każdy – odrębną zagadką, więc jakże patrzeć na niego przez przykładane szablony. Szczęście, gdy w młodości, kiedy nasza „skóra nie porosła jeszcze korą”, trafiamy na Mistrza. Ale o to trudno, mistrzowie nie rodzą się na kamieniu. Pomocną dłoń wyciągają algorytmy diagnostyczne, dostępne już nie tylko w podręcznikach, lecz na smartfonach. Wybór optymalnego leczenia podpowiadają wytyczne renomowanych towarzystw lekarskich – wciąż aktualizowane i oparte na zobiektywizowanych badaniach, obejmujących dziesiątki tysięcy chorych (evidence based medicine). Ale kiedy chcemy pewności, oczy nasze kierują się w stronę nauki. A sposób jej uprawiania gwałtownie począł się zmieniać.

W pierwszych dekadach drugiej połowy XX wieku badania naukowe w medycynie spoczywały na barkach lekarzy. Łączyli oni pracę kliniczną z naukową. Po zajęciach przy chorych schodziłem popołudniami do laboratorium, próbując – często we współpracy z biochemikiem lub farmakologiem – zrozumieć, co dzieje się w organizmach moich chorych.

Pod koniec XX w., z wybuchem medycyny molekularnej, ten model zaczął się zmieniać. Wyodrębniły się nauki biomedyczne (biomedical research), np. biotechnologia – jako osobne dyscypliny, z własnym kształceniem uniwersyteckim i metodami badawczymi. Rozeszły się drogi badań podstawowych i medycyny klinicznej, a rozziew ten nazwano emfatycznie „doliną śmierci”. Zaczęto mówić, iż czas na wdrażanie odkryć naukowych i wprowadzanie nowych leków niedopuszczalnie się wydłuża. Rzeczywiście, dziś przemysł farmaceutyczny wydaje się chwilami zagubiony z tymi tysiącami cząsteczek chemicznych, jakie podsuwają mu specjaliści od proteomiki, metabolomiki i innych.

To tsunami nowych molekuł, ciekawych, potencjalnie skutecznych, ale które z nich wybrać do badań klinicznych – kosztownych i wieloletnich? Gdzie szukać odpowiedzi? Odpowiedzią ma być medycyna translacyjna. Skupiając pod jednym dachem genetyków, biotechnologów, statystyków, klinicystów i innych specjalistów – także z przemysłu – ma ona udrożnić przepływ informacji między rozproszonymi kierunkami badań, przekroczyć ich granice, złączyć je w jeden wspólnie pracujący organizm, w którym obserwacje epidemiologiczne czy przy łóżku chorego będą inspiracją dla poszukiwań na poziomie podstawowym. To ogromne zamierzenie, dogłębna zmiana infrastruktury naukowej.

Jak grzyby po deszczu powstają potężne centra medycyny translacyjnej. Wpływowi entuzjaści nie chcą nawet słuchać rzadkich głosów sceptyków, iż to w zasadzie tylko przemianowanie centrów klinicznych, stawianych z rozmachem pod koniec XX w. Są przekonani, że medycyna translacyjna otworzy nowe drogi poznania i – co równie ważne – przyspieszy wprowadzanie do praktyki lekarskiej rewolucyjnych sposobów leczenia.

Można by więc wnosić, iż dotąd rzeczy toczyły się niespiesznie. Bo chyba nie ślamazarnie? Spójrzmy na choroby serca i układu krążenia. Osiągnęły one swoje apogeum w Europie i USA w latach 50.–60. ubiegłego wieku, stając się najczęstszą przyczyną śmierci. Co się zmieniło w minionym półwieczu?

Już na początku tego okresu przeprowadzono kilka szerokich badań epidemiologicznych (Framingham Heart Study, Seven Countries Study i innych), obejmujących tysiące ludzi, w których przez lata obserwacji szukano związku między cechami biologicznymi, sposobem życia i parametrami krwi a wystąpieniem choroby wieńcowej serca. W ten sposób określono czynniki ryzyka – zwiastuny choroby, wskazujące na zwiększone zagrożenie. Na czele uplasowały się: cholesterol we krwi, palenie papierosów, nadciśnienie tętnicze.

Wtedy wprowadzono do leczenia nowe leki skutecznie redukujące poziom cholesterolu we krwi (np. statyny), a także cały wachlarz leków przeciw nadciśnieniu. Szeroko dostępne w profilaktyce stały się leki hamujące nadmierne krzepnięcie krwi (na przykład aspiryna) i nowe – odciążające pracę serca (β-blokery). Zaniechano kładzenia chorych z zawałem na ogólne sale szpitalne; wyodrębniono dla nich oddziały intensywnej terapii, wyposażone po zęby w szybko rozwijającą się aparaturę medyczną (defibrylatory, kardiostymulatory, respiratory i inne), a w społeczeństwie rozpowszechniono zasady reanimacji.

Naczynia wieńcowe rozpoczęto poszerzać wprowadzonym do nich balonikiem, a do podtrzymania ich rozwarcia użyto podziurawionych rurek ze stali – czyli stentów – wciąż udoskonalanych (dziś uwalniają one leki); stały się one trwałym elementem anatomii wielu ludzi.

Zawrotnych, spektakularnych rzeczy dokonała chirurgia. Wydaje się, że wieki minęły od 1954 r., kiedy jeden z najśmielszych operatorów – Walton Lillehei z Minnesoty – połączył system krwionośny chorego 7-latka z systemem krwionośnym jego ojca, który w ten sposób stał się płuco-sercem swojego syna. To pozwoliło chirurgowi zatrzymać na 19 minut pracę serca dziecka i zaszyć w nim znaczną dziurę (otwór w przegrodzie między komorami). Mechaniczne płuco-serce pozwalające na przeprowadzenie operacji przy zatrzymanym krążeniu wprowadzono w następnych latach.

Kiedy w 1967 r. René Favaloro, kardiochirurg z kliniki w Cleveland (w stanie Ohio), przeszczepił fragment zdrowego naczynia z nogi pacjenta do jego serca – powyżej i poniżej zablokowanego odcinka tętnicy wieńcowej – narodził się nowy typ operacji: pomostowanie aortalno-wieńcowe, tzw. by-passy, obecnie najpopularniejszy zabieg kardiochirurgiczny. Tym zaiste zawrotnym dokonaniom medycyny klinicznej towarzyszył rozwój wiedzy o powstaniu miażdżycy, odkrycia mechanizmów obronnych ściany tętnic (prostacykliny, tlenku azotu); z nich często pączkowały pomysły syntezy nowych, skutecznych leków. To tylko garść przykładów tego, co wydarzyło się w kardiologii w minionym półwieczu.

Ale te wydarzenia mają swoje mocne przełożenie zdrowotne. W tym samym czasie w USA śmiertelność z powodu chorób układu krążenia zmniejszyła się o dwie trzecie! Podobne spadki odnotowano w innych krajach, z Polską włącznie. I jeszcze jedno: w 1960 r. 30 proc. chorych przyjętych do szpitala ze świeżym zawałem serca umierało; dziś odsetek ten nie przekracza 5 proc.

***

Od narodzin przez stulecia trwał niezmienny krąg istnienia. Wytyczony teren. Tych, którzy go przekraczali, pochłaniał ogień.

Powiększyliśmy granice istnienia. Poszerzyliśmy krąg. Śmierć oddaliliśmy o dziesięciolecia. Czas życia wydłużył się w ostatnim stuleciu o 25 lat. Każdemu z nas przydano ćwierć wieku życia. I ten naddatek, wbrew wstępnym prognozom demografów, rośnie.

Życia wciąż przybywa. W ciągu ostatnich 10 lat średni czas życia w krajach rozwiniętych przyrasta z szybkością ok. pięciu godzin dziennie. Pomyślmy o tym następująco: każdy z nas budzi się rano do dwudziestodziewięciogodzinnego dnia. Z tego 24 godziny zużyjemy teraz, 5 odłożymy na później.

Tak wydłuża się – w nas – nasze życie. A jeśli śmierć przyjdzie wcześniej, nie zawahamy się wyrwać jej ofiary, przywrócić istnienie.

Oczekujemy, że medycyna translacyjna przyspieszy postęp. A po niej przyjdą następne, o nowych nazwach, jeszcze skuteczniejsze w otwieraniu przestrzeni, które przecież tylko czekają, by je otworzyć. Ale czy to jest właściwe rozwiązanie? To droga ku nieśmiertelności, w nigdy niekończącą się starość. Ciągłe przedłużanie życia, bez zapewnienia urody i młodości, to los Sybilli kumańskiej czy Titonosa, umiłowanego Eos-Aurory, Jutrzenki. Oni, których to dosięgło, zamieniali się w malejących, zasuszonych staruszków, wołali w końcu jednym głosem: „Chcę umrzeć!”.

I dlatego sięgamy jeszcze dalej, wzorem tych, którzy próbowali tworzyć człowieka de novo, poza siłami natury – jako homunkulusa czy golema. Chcemy go stworzyć z jednej komórki, choć oczywiście do tego daleko i żadne prawo na to jeszcze nie pozwala.

Dokąd nas ten mit prometejski, śniony przez medycynę, doprowadzi? Do wynaturzenia? Niewykluczone. Czy też przeciwnie, może to, co czynimy, to creatio continua? Bo jeśli dzieło stworzenia nie zostało zakończone, jeżeli ono trwa? Każdy moment jest wtedy aktem stworzenia, „chwila nie jest kresem, lecz błyskiem, znakiem początku”.

A jeśli tak, to czyż nie jesteśmy – w jakimś sensie – kontynuatorami owego Boskiego Tchnienia (Ruah), którym Duch stwórczy przenika świat, tak jak go przenikał u jego początku? Uczestniczymy więc w niedokończonym tworzeniu świata i samych siebie? Każdy nasz dzień, każdy czyn, słowo i myśl „odciskają swój ślad w naczyniu, którym jesteśmy na stale obracającym się kole Garncarza”.

***

W codziennej pracy lekarskiej daleko jesteśmy od tych fascynacji. Staramy się zrozumieć chorego, rozwikłać problem choroby, uśmierzyć ból, rozproszyć lęk. Bo lęki są w nas, towarzyszą nam, jak pokoleniom, które nas poprzedzały. Choroba zawsze je wyzwala. I wtedy warto pamiętać, co o nich powiedział Rainer Maria Rilke. „Nie mamy żadnego powodu po temu – pisał – by żywić nieufność wobec naszego świata, bo nie zwraca się on przeciw nam. Jeśli są w nim strachy, to są to nasze strachy, jeśli są w nim otchłanie, to otchłanie te należą do nas, jeśli są tu niebezpieczeństwa, to musimy próbować je pokochać. I jeśli tylko urządzimy nasze życie podług owej zasady, która radzi nam, byśmy zawsze trzymali się tego, co trudne, wówczas to, co teraz wydaje się nam jeszcze całkiem obce, stanie się czymś jak najbliższym i najdroższym”.

I w olśniewającej paraboli Rilke konkludował: „Jakże moglibyśmy zapomnieć owe dawne mity stojące u zarania wszystkich ludów, mity o smokach, które niespodzianie przemieniają się w księżniczki; być może wszystkie smoki w naszym życiu są księżniczkami, które tylko na to czekają, by ujrzeć nasze piękno i śmiałość. Może wszystko, co straszne, jest w głębi bezbronne i oczekuje od nas pomocy”. 

Tekst jest rozdziałem książki pt. „Nieśmiertelność. Prometejski sen medycyny”, która ukaże się nakładem wydawnictwa Znak. Tytuł od redakcji „TP”.



O zmarłym 3 lutego prof. Andrzeju Szczekliku, wybitnym lekarzu, autorze książek „Katharsis” (2003) oraz „Kore” (2007), pisaliśmy w nr. 7 i 8/12. Przeczytaj w sieci: tygodnik.com.pl/siodmy-zmysl

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2012