Młodość i medycyna

Wybitny lekarz i humanista na krótko przed swoją przedwczesną śmiercią opowiedział Jerzemu Illgowi o szkolnych przyjaźniach z Mrożkiem i Polańskim, fascynacjach muzyką i sekcjami zwłok, ucieczce przed księżmi i zakochaniu w medycynie.

28.12.2013

Czyta się kilka minut

Andrzej Szczeklik (w środku) w czasach studenckich / Fot. Wydawnictwo ZNAK
Andrzej Szczeklik (w środku) w czasach studenckich / Fot. Wydawnictwo ZNAK

JERZY ILLG: Miałeś wspaniały dom. Ale poza tym, czym się nasiąka w domu – o czym się w domu rozmawia, kto w tym domu bywa – kształtuje nas także szkoła.
ANDRZEJ SZCZEKLIK: To prawda. O ile studia dały mi bardzo mało, szczerze mówiąc, o tyle gimnazjum i liceum – chodziłem do Nowodworka – wywarły olbrzymi wpływ na całe moje życie. To była szkoła z ogromną tradycją, ufundowana w drugiej połowie XVI wieku przez polskiego rycerza Bartłomieja Nowodworskiego, szlachcica, kawalera maltańskiego, który stracił rękę, broniąc Malty przed Turkami. Potem ufundował to gimnazjum i liceum, które było afiliowane przy Uniwersytecie Jagiellońskim. Ta szkoła wychowała wielkich Polaków, tam chodził Jan III Sobieski, jego bliska rodzina, zdaje się brat jego, Jakub, nie pamiętam. Ale, nie patrząc na chronologię, można wyliczać bez końca: Wojciech Bogusławski, Stanisław Wyspiański, Joseph Conrad, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Tadeusz Boy-Żeleński, Jan Matejko, Józef Mehoffer, Juliusz Osterwa, Gustaw Holoubek, Antoni Kępiński...
Czy masz wspomnienia jakichś dramatycznych licealnych rozrób?
Rozróby bywały, ku zaskoczeniu dyrekcji, która – to były lata 50. XX wieku – wiadomo, jak była nastawiona. Zwłaszcza że chodzili tam ludzie, którzy odważnie sobie poczynali – do Nowodworka chodził również Romek Polański, znacznie wyżej ode mnie, tak że wtedy patrzyliśmy na niego z respektem...
Pamiętasz go z lat szkolnych?
Tak! O ile się nie mylę, on albo sam przerwał naukę, albo wyleciał. Niemałe kłopoty miał też Sławomir Mrożek. Ja byłem wtedy w szóstej klasie, on już w jedenastej, czyli między nami była różnica pięciu lat szkolnych. Kiedyś zorganizowano takie zebranie, zgoniono nas do auli, czterystu chłopaków – to była dość duża szkoła, wtedy jeszcze nie koedukacyjna jak dzisiaj, tylko wyłącznie dla chłopców. Jakiś sekretarz od propagandy przyszedł tłumaczyć, jak jest fajnie, i w ogóle wszystko się dobrze kręci, jest klawo itd. I on tak śmiało mówił trzydzieści czy czterdzieści minut, sala milczała, wszyscy siedzieli, bo musieli siedzieć. „Są pytania?” – zwrócił się do nas sekretarz, koło którego siedział dyrektor szkoły. Wtedy podniósł rękę Mrożek, taka długa tyka z ostatniego rzędu, i spytał: „A skoro jest tak dobrze, to czemu mięsa ni ma?”. Słuchaj, co się zaczęło! Myśmy oczywiście się zerwali, zaczęli klaskać. Zawieszono zajęcia na trzy dni, rodzice musieli przychodzić z dzienniczkami, żeby uświadomili uczniów.
Tak było wtedy ze Sławomirem Mrożkiem, dużo starszym kolegą, na którego patrzyłem z wielką atencją – wtedy te różnice były ogromne. Spotkaliśmy się po wielu latach, został moim pacjentem.
Powiedziałeś rzecz dla mnie zaskakującą: że o ile gimnazjum i liceum Nowodworskiego wywarły olbrzymi wpływ na całe Twoje życie, to studia niewiele Ci dały. To dziwne wyznanie jak na profesora nauk medycznych. Medycyna to nie był wymarzony przez Ciebie kierunek studiów?
Nie, skądże. Kiedy zdawałem maturę, nie byłem zdecydowany, nie wiedziałem, na co iść. Z jednej strony z nauk ścisłych bardzo podobała mi się chemia, co mi zostało właściwie na całe życie. Z drugiej strony dostałem się do Wyższej Szkoły Muzycznej – muzyka bardzo mnie wtedy pociągała. Podobała mi się też polonistyka... To, że poszedłem na medycynę, to musiał być cichy wpływ mojego domu – jednak mój ojciec był lekarzem, profesorem medycyny, jego dwaj bracia też. Chociaż nigdy nie było u nas tak, żeby ojciec przychodził i opowiadał o ciekawych przypadkach – jak to często lekarze robią. W ogóle się o tym w domu nie mówiło.
Medycyna na początku wydawała mi się okropna, strasznie pamięciowa. Ciągnęło mnie na biochemię do koła naukowego. Chodziłem tam, myłem szkło, probówki, żeby mnie przyjęli. Wylali mnie za drzwi. Nie chcieli takich łapserdaków. Chemię studiowałem później, półtora semestru we Wrocławiu, na politechnice. Nie miałem ambicji, żeby dostać dyplom, ale pewne rzeczy mi się jednak przydały. Na trzecim roku medycyny mieliśmy anatomię patologiczną, to mnie wciągnęło. Wtedy jeszcze – to wiedziałem z domu – anatomia patologiczna miała olbrzymią wagę i znaczenie. Jeszcze przed wojną, ale także dziesiątki lat po wojnie, umożliwiała ostateczne ustalenie rozpoznania. Lekarz nie dysponował wtedy takimi narzędziami jak dzisiaj, więc to dopiero sekcja rozstrzygała. Narząd in situ można było zobaczyć, gdy się otworzyło powłoki ciała.
Mieliśmy doskonałą panią profesor, nadzwyczaj mądrą, nazywała się Janina Kowalczykowa. Wspaniale przeprowadzała sekcje. Więc ta anatomia patologiczna – dziś to się nazywa patomorfologia – to było jednak dla mnie coś niezwykłego. Pani profesor żądała, i słusznie, jak wszędzie na świecie w dobrych instytucjach, żeby – jeśli dochodziło do autopsji – był przy niej obecny lekarz, który leczył. I on też patrzył.
Zawał wtedy – to były pewne symptomy, było EKG, ale pozostawało dużo niewiadomych. Nikt nie robił żadnych cewnikowań, koronarografii itd. Bezcenne było to, że mogłem sam wziąć nożyczki i przejść przez te naczynia wieńcowe, nauczyć się, jak je otwierać, zobaczyć, co jest w środku... Ten mięsień, który powinien był obumrzeć, miał inną barwę – ona mówiła: „Weź skalpel, natnij, zobacz pod mikroskopem”.
Miałem kolegę, który potem został profesorem anatomii patologicznej, jego też to ciekawiło. Gdy przychodziły większe święta, Boże Narodzenie albo Wielkanoc, to myśmy przychodzili z kwaterką albo półlitrówką wódki do laboranta, który był niesłychanie biegły w tej sztuce, myślę, że mógł prowadzić sekcje niemalże jak profesor. I on za te pół litra, a często i za kwaterkę, pozwalał nam przychodzić wieczorami i robić sekcje. To było to, in articulo mortis, widzieliśmy pierwszy raz te wszystkie znamiona, stężenia pośmiertne. I tak potrafiliśmy kroić po parę godzin dziennie.
To była anatomia, która mnie bardzo wciągnęła. Dopiero później, kiedy zaczęły się zajęcia na klinice, sama medycyna zaczęła mnie ciekawić – a potem to już na nic bym jej nie zamienił.
Nikt mi niczego nie narzucał. Poszedłem wyjątkowo wcześnie na medycynę, nie miałem skończonych szesnastu lat – więc kompletny gówniarz. Miałem dwadzieścia dziewięć lat, kiedy się habilitowałem, a trzydzieści jeden, gdy objąłem kierownictwo kliniki, i byłem najmłodszym docentem (chyba że gdzieś był jeszcze jakiś matematyk, na przykład). Ale myślałem sobie: a może to dlatego, że tata, może trzeba było wybrać muzykę, może zabrakło mi odwagi? Nigdy nie wywierano na mnie żadnej presji, ale atmosfera domu chyba okazała się rozstrzygająca.
Wracając do Twoich studiów – to nie był chyba wyłącznie mozół polegający na wkuwaniu na pamięć. Chociaż lata tych studiów przypadły częściowo na czasy ponure, jakoś je chyba sobie urozmaicałeś?
Na szczęście miałem grupkę serdecznych kolegów, z którymi czasem pozwalaliśmy sobie na różne kawały. Było nas pięciu, graliśmy w karty, gadaliśmy o wszystkim i o niczym. Pamiętam, jak przygotowaliśmy szczegółowo akcję, którą określiliśmy kryptonimem „Motyl”. Dwóch z tych moich kolegów było bratankami księży kanoników mieszkających przy ulicy Kanoniczej, nazywali się Mazankowie. Oni opowiadali niesłychane historie o tym, jakie piwnice pełne win mają ci księża. To rozpalało naszą wyobraźnię.
Operacja „Motyl” przebiegła następująco: poszedłem do tych kanoników z Bogusiem Mazankiem, a trzech kolegów zostało na ulicy. Ja rozmawiałem z księżmi, grałem trochę na fisharmonii, a Boguś tymczasem dostał się do piwnic. Pożegnałem się i wyszedłem, staliśmy przy piwnicznym okienku, a ten koleżka na spuszczonej przez nas lince podawał nam butelkę za butelką, wyciągaliśmy je z tej piwniczki i ładowaliśmy do plecaków. Wszystko szło fantastycznie, według szczegółowo przez wiele tygodni przygotowywanego planu, i wszystko by się udało, gdyby nie to, że ten nasz serdeczny kolega zdecydował się jednak pokosztować tego wina – było oczywiste, jak to się skończy.
W tej ciemnej piwniczce na dole były rzeczywiście bardzo stare wina, które nie trafiały się w sklepach. Zaczął je kosztować i zalał się kompletnie. I tam, w piwniczce, zaczął śpiewać, a ci jego stryjkowie, o których mówiliśmy „Żuki” (wszystko było zaszyfrowane), zorientowali się, usłyszeli jakiś szum w tej piwnicy. Myśmy mu dali cynk, żeby zwiewał. On, rozochocony, wyniósł się stamtąd, ale tak niezgrabnie, że tamci się zorientowali. My z tymi ciężkimi plecakami zaczęliśmy nawiewać Kanoniczą w stronę Poselskiej, a oni za nami zupełnie pustą ulicą.
Na rogu Kanoniczej i Poselskiej mieściła się nieduża kawiarenka z bufetem, gdzie czasem ktoś grał w szachy czy warcaby, było cicho. Wpadliśmy tam, nie było nikogo, za bufetem stała pani, która to prowadziła, a my zawołaliśmy: „Niech nas pani ratuje, ubecja nas goni”. A ona: „Dzieci kochane!”. I buch, schowała nas za bufet. Za chwilę wpadło tych dwóch księży. Pytają: „Nie było tu takich paru gówniarzy?”. Ona odpowiada: „Skąd? Nikogo nie było”. Tamci popędzili dalej, a ona mówi: „No do czego to doszło? Żeby oni się za księży przebierali?!”. Odczekaliśmy spokojnie za bufetem i potem trafiliśmy do mnie. Dzień był tak wybrany, że moja mama pojechała do ojca do Wrocławia i dom był pusty. Była tylko starsza pani, lokatorka, bo wtedy trzeba było w większych mieszkaniach udostępniać pokoje sublokatorom. My nie mieliśmy żadnych planów, odnosiliśmy się wtedy z góry do dziewczyn, nie potrzebowaliśmy nikogo, chcieliśmy pogadać. I zaczęliśmy pić to wino w nieprawdopodobnych ilościach. Ścięło nas pokotem, spaliśmy, gdzie popadło. Jacek Spławiński, przetrzeźwiawszy nieco nad ranem, poleciał o szóstej do Mariackiego się wyspowiadać. I wszystko wyśpiewał księdzu, z nazwiskami.
Ale przecież jest tajemnica spowiedzi...
Niemniej to się rozeszło i mieliśmy krechę. Tak się zakończyła nasza operacja „Motyl”, którą planowaliśmy wiele tygodni i byliśmy z niej dumni na swój sposób. Nie wszystko się udało...
A dlaczego „Motyl”?
„Motyl” – bo mieliśmy rąbnąć te wina niezauważeni, cichutko... nawet szelestu skrzydełek motyla miało nie być słychać... Taki był plan.
Gdzież są dzisiaj takie piwniczki?
Właśnie. Tak też wyglądały moje studia. Może nie cały czas, ale jednak...
À propos wkuwania na pamięć i lęków przed egzaminami, na których trzeba było się wykazać ogromną liczbą wiadomości – przypomina mi się, jak na pierwszym roku studiów wizytowałem dom dla staruszków pod Krakowem. Gdy się kończył wykład, to nagle wyskakiwał taki kolega z naszego roku, zetempowiec i zarządzał: „Wstać! Teraz wszyscy śpiewają »Szyroka strana maja radnaja«!”... I ten rok ogłupiały wstawał, jakieś zapiewajły to podejmowały i śpiewały, reszta czekała i dopiero potem nas wypuszczano. Kiedyś tenże kolega przedstawił nam jakiegoś pana z Komitetu Wojewódzkiego. Zrobiło się zimno i cicho na sali. A tamten powiedział, że Komitet Wojewódzki zbiera teraz podpisy pod Apelem Sztokholmskim w sprawie obrony pokoju i szuka ludzi, którzy by pojechali w teren, niedaleko Krakowa, zbierać podpisy pod tym apelem. Oczywiście była to ostatnia rzecz, która by mnie interesowała, ale on powiedział, że koledzy, którzy ruszą w teren – a miała to być krótka wyprawa – będą mieli przesunięte o co najmniej trzy albo cztery tygodnie kolokwium z brzucha. Zobaczyłem ten olbrzymi brzuch, w którym się mieściło wszystko, co tylko mogło: wątroba, śledziona, kiszki, trzustka, żołądek... wyobraziłem sobie to kolokwium, które wisiało nade mną i przerażało mnie, bo nie umiałem tego. „Kto się zgłasza?” Zgłosiłem się z miejsca, było nas paru, i ten towarzysz dał nam po takim świstku (powinienem to był zachować), na którym było napisane, pamiętam to doskonale: Komitet Wojewódzki deleguje tow. ... na wyjazd służbowy do... No i wpisano towarzysza Andrzeja Szczeklika.

Chyba raz w życiu byłeś towarzyszem.

Tak, raz w życiu byłem towarzyszem. I to mi zajęło właściwie cały dzień, trzeba było wsiąść o szóstej rano do autobusu, padał deszcz, to były podkrakowskie tereny, zupełnie zapuszczone, wiochy zabite dechami, powiat proszowicki. Przyszło nas trzech czy czterech do tego autobusu PKS na placu Świętego Ducha. Autobus był pełny, ci biedni ludzie wszyscy stali. A myśmy musieli nim pojechać. Poszliśmy do kierowcy, pokazaliśmy ten papier, kierowca usunął część ludzi z autobusu, wszyscy patrzyli na nas, gówniarzy: towarzysze... I zabrali nas. Na miejscu rozdzieliliśmy się, ja poszedłem przez te błota, przez pola i doszedłem do jakiegoś sekretarza gminy, czy kim on tam był. Pierwszy raz zobaczyłem, że ktoś się mnie panicznie boi – gość, który był dwa albo trzy razy starszy ode mnie.

Ostatecznie przyjechał towarzysz Szczeklik, z Komitetu Wojewódzkiego...

On na wejściu, jak zobaczył tę pieczątkę, zrobił mi jajecznicę chyba z trzydziestu jaj, żeby mnie ugościć. Potem poszedł ze mną przez te pola po okropnym błocie – to była późna jesień, listopad może – brzuch był przed świętami w każdym razie. Kawałek od jego urzędu, kilometr czy dwa, stał w polu duży budynek. Nazywał się okropnie – „dom dla starców”. To było jak z Kafki, niewyobrażalne, taka umieralnia. Ci starzy ludzie może nie wszyscy byli chorzy – ja tego wtedy nie rozróżniałem. Gdy dostawali posiłki, to ich kubki były przykute do stołu, żeby ktoś nie podpieprzył tego kubka. A to były zwykłe blaszane kubki. Zgonili tych ludzi, którzy byli dla Komitetu Wojewódzkiego ważni, bo ich było trzystu czy czterystu, i mieli podpisać Apel Sztokholmski.
Zacząłem pleść jakieś trzy po trzy, bo co można było mówić. Żeby zechcieli, że mi jest miło... I wtedy ten sekretarz gminy stanął naprawdę na wysokości zadania. Wysłuchał grzecznie paru moich bełkotliwych zdań, które nie przyniosły żadnego efektu, oni nic nie zrozumieli. Wstał i zabrał głos krótko: „Tu jest towarzysz z Krakowa, z Komitetu, specjalnie do was przyjechał w tę okropną pogodę, trudził się, chociaż ma ważne zajęcia, musi ratować życie ludzkie. On zrobił to wszystko dla was. A wiecie dlaczego? Bo chodzi o pokój. A co to znaczy? Chodzi o to, żeby każdy z was miał swój pokój. Czy wy to rozumiecie?”. Trzysta czy czterysta podpisów wykonanych tymi drżącymi rękami było na liście – ja to wziąłem do swojej torby, wróciłem do Krakowa i odniosłem na św. Tomasza, do Komitetu, niedaleko domu, w którym teraz mieszkam. I miałem przesunięte kolokwium z brzucha o cztery tygodnie. Byłem przeszczęśliwy. No i z pełną odpowiedzialnością wywiązałem się z misji, którą zlecił mi Komitet Wojewódzki.

Odnajdywanie się w tamtej rzeczywistości, w której o wszystkim decydowała partia, musiało być trudne dla kogoś z takiego domu jak Twój, dla kogoś, kto miał wpojony głód wrażeń, sztuki, muzyki...

Z tamtych lat mam wiele wspomnień związanych z muzyką. Jeszcze w szkole muzycznej mieliśmy oczywiście orkiestrę, która była taka sobie. Ale to było i potrzebne, i wartościowe, bo grało się wspólnie, ludzie muzykowali. W tamtych latach gnano nas, żeby w ramach pracy społecznej grać dla budowniczych Nowej Huty. Był jakiś autobusik, no i jechaliśmy – czasem tramwajem – z tymi puzonami, fagotami. Wielka sala garaży Huty im. Lenina. Ja tam miałem jakiś fortepian czy pianino. Przychodzili ci biedni robotnicy i myśmy dla nich grali. W drugiej części koncertu oni przeważnie kładli się na tych ławach i wszystko spało. Ja ich rozumiem...

Kiedy rodzice zapisali Cię do szkoły muzycznej, nie broniłeś się, miałeś ochotę grać? Nie wolałeś grać w piłkę?

Oczywiście, najważniejsze było to, że grałem w piłkę – w ataku, na prawym łączniku. Nie było ważniejszej rzeczy niż mecz. Ale w domu przymuszano mnie do muzyki. Co prawda, mam słuch absolutny i muzyka trochę mnie ciągnęła, ale bez przesady. Miałem jednak w średniej szkole muzycznej panią, nazywała się Łapicka-Axel, była bardzo dobrą profesorką, ale choleryczka z niej była straszna. I przed popisami we Floriance w Krakowie – dziś się pewnie mówi: „przed występami uczniów” – pilnowała mnie strasznie. Potrafiła dwa, trzy razy dziennie dzwonić po południu do domu i sprawdzać, co ja robię. Ja oczywiście kopałem piłkę. Ona wtedy szalała, robiła matce awantury. Mieszkała przy placu Biskupim, w mansardzie na siódmym piętrze, gdzie nie było już innych mieszkań, kończyły się na szóstym.
Przed „popisami” chodziłem do niej na dodatkowe przesłuchania. Gdy nie była pewna jakiejś interpretacji, zabierała mnie i jeszcze innych uczniów do Haliny Czerny-Stefańskiej... One się sprzeczały, tamta coś krytykowała, ta stawała w naszej obronie, strasznie na tę Czerny-Stefańską krzyczała, niemal rzucała się na nią. Pewnie Czerny-Stefańska miała rację, krytykując moje nieudolne granie. Ale ona strasznie się tym przejmowała. Jeśli mi kiepsko szło przed takim popisem, gdy na przykład myliłem rytm, ona wpadała w prawdziwą furię...
Graliśmy na przykład Beethovena, który napisał 32 sonaty, każda z nich jest potężnym utworem, może poza paroma młodzieńczymi... Miała niemieckie, jeszcze przedwojenne wydania, oprawione w skórę, mocne, grube, solidne, złocone rogi. Ona, drobniutka, brała dwa ciężkie tomy tych sonat i z całej siły potrafiła pieprznąć je z tego siódmego piętra – leciały po schodach, a ja za nimi. Taka to była osoba.
Minęło pewnie ze dwadzieścia lat, może dwadzieścia pięć. Ona poważnie zachorowała. Zadzwoniła i mówi: „Andrzej, mam sprawę do ciebie. Chcę się położyć w klinice”. I zaraz pierwszego czy drugiego popołudnia powiedziała do lekarza dyżurnego – którego pierwszy raz w życiu widziała – to było bardzo w jej stylu: „Ten Andrzej, to on się zmarnował na tej medycynie. Powinien był iść na muzykę”. 

Tekst jest fragmentem książki „Słuch absolutny”, która ukaże się 15 stycznia, w drugą rocznicę śmierci prof. Szczeklika, nakładem wydawnictwa Znak.

ANDRZEJ SZCZEKLIK był lekarzem i eseistą. Urodził się w 1938 r. w Krakowie. Absolwent krakowskiej Akademii Medycznej, kontynuował studia w USA i Szwecji. W 1989 r. uzyskał tytuł profesora zwyczajnego. Wieloletni kierownik II Katedry Chorób Wewnętrznych CM UJ, laureat prestiżowych nagród naukowych, specjalizował się w chorobach serca i płuc. Autor książek eseistycznych „Katharsis”, „Kore” i „Nieśmiertelność” oraz słynnego podręcznika dla internistów. Leczył krakowskich artystów i pisarzy. Zmarł 3 lutego 2012 r., dwa dni po swojej ostatniej pacjentce – Wisławie Szymborskiej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2014