Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wpadliśmy z moim przyjacielem Łukaszem Tischnerem do Trosly - do matecznika "Arki", wioski, w której mieszka i pracuje przeszło sto osób niepełnosprawnych intelektualnie, i gdzie ma swój skromny domek założyciel "Arki" - Jean Vanier. Owoce tej krótkiej, niespełna dwudniowej wyprawy czytelniczki i czytelnicy "Tygodnika" poznają na początku września. Teraz, na gorąco, chcę tylko napisać o niektórych swoich emocjach.
Wizyta w "La Foresti?re" - domu dla najciężej upośledzonych. Długa kolacja: my jemy sałatę i tosty z szynką, ale część mieszkańców może jeść tylko zmiksowane posiłki. Ja mam tosta, a Nicolas, który siedzi obok na wózku, jakąś papkę koloru masła orzechowego. "To też jest tost", tłumaczy mi Klotilde, która kolację zjada w przerwach między karmieniem Nicolasa. Naprzeciwko podobną papkę wsuwa samodzielnie 52-letni Loic. Ma wzrost ośmioletniego dziecka. Je, cały czas mrucząc, jakby posiłek sprawiał mu przykrość. Loic to człowiek legenda: jego rodzice zorganizowali w 1971 r. pielgrzymkę do Lourdes, w trakcie której narodził się ruch "Wiara i Światło". Jego mruczenie nie jest nieprzyjemne, tylko monotonne. "Czy Loic czasami się śmieje?", pytam Dana, asystenta. "Tak, ale tylko gdy gra muzyka". Rzeczywiście, po kolacji ktoś siada na chwilę do pianina i wtedy widzę wreszcie roześmianą twarz Loica.
Jean Vanier przyjmuje nas w pokoju zastawionym stosami książek, papierów, pamiątek. Siedzi na fotelu, gotowy do rozmowy. Tak jak ruchy, które stworzył, jest przedziwnym połączeniem siły i słabości. Mówi w sposób delikatny, ściszony, jakby nie chciał nikogo zranić. Ale to, co mówi, jest mocne. "Nie chodzi o to, żeby przyjść do człowieka, który cierpi, i powiedzieć mu: »Jezus cię kocha«. Chodzi o to, żeby przyjść i powiedzieć: »Ja cię kocham. W imię Jezusa - ale to ja cię kocham«. Dopiero wtedy będziemy naprawdę w sercu Ewangelii. Tu, w »Arce«, jest dużo cierpienia. Ale to cierpienie jest otoczone miłością".
Z lotniska odbiera nas i przywozi na miejsce Alina, która pracuje w "La Ferme" - domu, w którym przyjmuje się gości. Do Trosly można przyjechać na rekolekcje, na dni skupienia lub tak po prostu, żeby pobyć. Alina jest naszą przewodniczką. Znamy się od piętnastu minut i już jest tak, jakby to było dziesięć lat. "Zawdzięczam wam wolny dzień", śmieje się. I Alina, i Karol, u którego nocujemy (i który jest dyrektorem wspólnoty w Trosly), są ludźmi pełnymi pokoju. Codziennie o świcie Karol sam piecze chleb. Wiem, że ich życie jest wypełnione ciężką pracą, ale kiedy ich słucham, czuję maleńkie ukłucie zazdrości, że ktoś, może Bóg, wybrał im właśnie to miejsce.
O takich krótkich wizytach mówi się: wpadłeś jak po ogień. I rzeczywiście: wracam z Trosly z ogniem w duszy.