Wolnością oddychamy wspólnie

MAREK PRAWDA, DYREKTOR PRZEDSTAWICIELSTWA KOMISJI EUROPEJSKIEJ W POLSCE: Około 80 proc. Polaków akceptuje Unię. Wiemy, że to Unia dała nam możliwość szybszego wzrostu; że zapewnia nam nie tylko pieniądze, ale i bezpieczeństwo.

03.04.2017

Czyta się kilka minut

MARCIN ŻYŁA: Widmo „exitów” krąży po Europie. Po Brexicie nawet podczas kampanii prezydenckiej we Francji słychać postulat opuszczenia Unii. Czy ten rok, z ważnymi wyborami także w Niemczech, będzie dla Unii decydujący?

MAREK PRAWDA: To, jak zagłosują Francuzi i Niemcy, zadecyduje w dużej mierze o sile argumentów na rzecz odnowy projektu europejskiego. Są jednak tacy, którzy chcą bronić Unii. We Francji jeden z kandydatów, Emmanuel Macron, zyskuje w sondażach dzięki proeuropejskości. Z kolei w Niemczech pojawienie się Martina Schulza pokazało, że kampania wyborcza będzie sporem toczonym w ramach demokracji liberalnej. Teraz pytanie brzmi: która z dwóch partii proeuropejskich zdobędzie większość w Bundestagu? Populistyczna Alternatywa dla Niemiec (AfD) wyraźnie straciła siły.

W jakim momencie dziejowym znajduje się teraz Unia?

To etap przesilenia. Od czasu początku zapaści gospodarczej w 2008 r. Unia pracuje w trybie zarządzania kryzysami, od jednego pożaru do drugiego: kryzys strefy euro, Ukraina, migracje, Brexit... Zapominamy jednak, że w tym samym czasie udało się załatwić wiele konkretnych spraw. Zażegnaliśmy kryzys finansowy. Powstały dwa etapy unii bankowej oraz narzędzia, które będą miały fundamentalne znaczenie dla powstrzymywania kryzysów w przyszłości. Kłopot w tym, że Unia nie miała czasu ani głowy do tego, żeby się tym wszystkim pochwalić. I zapobiec mylnemu wrażeniu, że nie rozwiązuje problemów, lecz je wręcz stwarza.

Chwalenie się jest takie ważne?

Owszem, ponieważ Europejczycy akceptują Unię wtedy, kiedy rozwiązuje konkretne problemy. Gdy nie ma okazji zaprezentowania swojego dorobku, Unia jest pozbawiona podstawowego narzędzia legitymizacji – szukania akceptacji u ludzi. Dlatego wszystko, co się w tej chwili dzieje w Brukseli, jest nakierowane na odzyskanie normalności. Na powrót do trybu zwykłego.

Wiosną 2019 r. Unię Europejską opuści Zjednoczone Królestwo. Dlaczego nie udało się zatrzymać Brytyjczyków?

Oni od początku źle się czuli z tym, że w 1973 r. z pewnym opóźnieniem dołączyli do projektu wymyślonego już wcześniej przez innych. Był to w dużej mierze problem psychologiczny. Najpierw nie do końca zaakceptowali kontynentalne myślenie o Europie. Potem przyszedł eurosceptycyzm.

Przez dwa lata poprzedzające ostatnie referendum Unia starała się wyjść Brytyjczykom naprzeciw, umożliwić im pozostanie. W Brukseli panuje poczucie, że zrobiono w tej sprawie wszystko. A także, że w kampanii przedreferendalnej nie zostało to dostatecznie wykorzystane. To znaczy, że źródła Brexitu są głębsze. Za daleko posunięto się w rozwiązywaniu wewnętrznych problemów politycznych poprzez krytykowanie Unii. Bruksela stała się wygodnym odgromnikiem, kozłem ofiarnym. Ponieważ taka retoryka była paliwem politycznym przez wiele lat, ci, którzy tuż przed referendum próbowali odwrócić ten trend, nie byli już dla głosujących wiarygodni.

Kryzys Unii zaczął się jednak wcześniej – w 2005 r., od referendów w sprawie konstytucji europejskiej we Francji i Holandii. Generalnie Unia przegrywa ostatnio referenda. Nie udało się jeszcze zbudować Europy obywateli. Kiedy dziś mówimy „jestem Europejczykiem”, dla wielu osób brzmi to bardziej jak deklaracja określonych poglądów politycznych niż przywiązania do wspólnoty wartości.

Przegrywamy referenda, ponieważ wyborcy, zwłaszcza młodzi, nie traktują głosowania jako wyboru egzystencjalnego. Nie mieści im się w głowie, że sprawy w Europie mogłyby potoczyć się naprawdę źle. Referenda są dla nich okazją do dania nauczki zadowolonym z siebie elitom.

Unię wymyśliły pokolenia, które miały pamięć o złej przeszłości. Historyk Timothy Garton Ash przekonuje jednak, że wspólna Europa nie może być tylko projektem starszych ludzi. Młodsi tej pamięci nie mają. Aby zrozumieć, że bez Unii może dojść do katastrofy, muszą zatrudnić wyobraźnię. I to jest pierwszy trop, którym trzeba pójść, aby ich przekonać do Unii: uświadomić, że nic nie jest dane raz na zawsze. A odpuszczając projekt europejski, mamy dużo do stracenia.

Drugi trop: Unia nie może być tylko projektem, którego głównym celem jest utrzymywanie w Europie pokoju przez współpracę. Powinniśmy przejść do Unii jako narzędzia rozwiązywania nowych problemów. Integracja europejska zachowa i odbuduje swoją reputację, jeśli będziemy umieli wykazać, że odpowiada na nowe zagrożenia.

A odpowiada na nie?

Współzależność, globalizacja i inne cechy współczesności przyniosły fantastyczny postęp. Ale także nowe zagrożenia, do obrony przed którymi Europa nie zawsze dysponuje odpowiednimi narzędziami. Owszem, mogę zacząć straszyć swoje dzieci wspomnieniami z czasów komunizmu. Albo tym, że ich dziadek pamięta wojnę. Na pewno dobrze jest sobie uświadomić, że możliwe są powroty do barbarzyństwa. Ale to nie wystarczy jako uzasadnienie sensu istnienia Unii.

Nawet w Polsce?

U nas skończyła się już opowieść o nadrabianiu dystansu, która dla mojego pokolenia była wystarczająca, wręcz święta. Teraz córka mówi mi: „Moje koleżanki studiowały w Berlinie, wróciły do kraju i zarabiają cztery razy mniej od swoich znajomych z Niemiec”. Żyje w świecie pozbawionym już protez z przeszłości i chce wiedzieć, dlaczego „jest tak źle, skoro jest tak dobrze”.
Około 80 proc. Polaków akceptuje Unię i nie chce słyszeć o żadnym Polexicie. Wiemy, że to Unia dała nam możliwość szybszego wzrostu; że zapewnia nam nie tylko pieniądze, ale i bezpieczeństwo; że dzięki niej musimy stosować standardy, które podnoszą jakość naszego życia. Polacy zaczynają jednak pytać: czy unijne przepisy, które pomagały nam, gdy goniliśmy bogatszych, pomagają nam także dzisiaj, kiedy coraz częściej z bogatszymi konkurujemy?

To jest m.in. dylemat polskich firm, które miały mało czasu, żeby się przygotować do konkurencji ze światem i oczekują od Komisji Europejskiej gwarantowania warunków uczciwej konkurencji. Z jednej strony to właśnie dzięki Unii wielu polskich przedsiębiorców mogło zaistnieć na globalnym rynku. Ale z drugiej strony, teraz wymagają już od Unii szybkiego i skutecznego reagowania na wszystkie nieprawidłowości.

Na przykład?

Niedawno Komisja Europejska wykryła zmowę producentów samochodów ciężarowych, która wyeliminowała z rynku wielu mniejszych konkurentów. Przez lata duzi gracze de facto stali się monopolistami, wymieniali się informacjami o rynkach, o zapotrzebowaniu. Efekt? Sprzedaż ciężarówek nie funkcjonowała na zasadzie konkurencji. Wszystko skończyło się drakońską karą 3 mld euro nałożoną na duże firmy przez Komisję Europejską.

Proszę mi wierzyć, w takich sytuacjach Bruksela jest bezlitosna. Między innymi właśnie dlatego obrażanie się na Komisję Europejską przez rządy narodowe nie ma wielkiego sensu. Podobnie jak cała ta narracja, że Bruksela jest koniem trojańskim wielkich korporacji, że słucha tylko wielkiego biznesu z największych państw.

Wróćmy do sytuacji na kontynencie. Wielka Brytania odchodzi z Unii. Południe w wielu kwestiach jest pozostawione same sobie. Europa Środkowa, w dużej mierze na własne życzenie, powoli powraca do statusu peryferyjnego. Wśród krajów tzw. starej Unii są zakusy tworzenia Europy dwóch prędkości.

Przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker przedstawił niedawno „Białą księgę” z pięcioma scenariuszami rozwoju Unii Europejskiej. Zawiera ona z grubsza wszystkie propozycje, które pojawiały się w ostatnich latach. To zaproszenie dla państw członkowskich, by włączyły się do debaty o przyszłości projektu integracyjnego. Pod koniec roku powinniśmy mieć pierwsze konkluzje.

Komisja Europejska niczego nie narzuca ani nie faworyzuje żadnego scenariusza. Jeżeli już wyraża jakąś preferencję, to jest nią zachowanie jedności w gronie 27 państw układających swoje relacje na nowo. Ale jest też faktem, że wiele państw chciałoby uniknąć sytuacji, w której tempo rozwoju narzucają najwolniejsi czy niechętni głębszej integracji. Stąd trzeba się liczyć z ożywieniem rozmów na temat dwóch lub wielu prędkości w Unii. Ale Komisja na pewno nie chciałaby dopuścić do „zacementowania się” grup państw o różnych wyobrażeniach na temat przyszłości integracji. Byłby to przepis na rozpad Unii.

Jakie to są grupy?

Po ubiegłorocznym referendum w Wielkiej Brytanii okazało się, że Europa jest głęboko podzielona. Na podział Północ–Południe w kryzysie finansowym nałożyły się napięcia Wschód–Zachód na tle kryzysu migracyjnego. Na zwieranie szeregów przez Grupę Wyszehradzką odpowiedziały państwa regionu Morza Śródziemnego, a szóstka państw założycieli podjęła rozmowy nad bardziej zintegrowaną Europą. Ze względu na duży rozrzut tych propozycji – od pogłębienia poprzez elastyczną integrację aż po tylko luźny związek państw – przewodniczący Juncker uznał, że nie da się na razie sformułować spójnej koncepcji, która mogłaby liczyć na poparcie większości. Dyskusję strategiczną zawieszono więc na pół roku. Juncker zaproponował powrót do konkretnych projektów i skupienie się na ich wdrażaniu. Po to, żeby pomóc Europejczykom uświadomić sobie, że Unia rozwiązuje jednak konkretne problemy.

Zidentyfikowano trzy źródła zagrożeń odczuwanych dzisiaj przez obywateli. Po pierwsze brak stałego wzrostu. Wychodzimy wprawdzie z kryzysu gospodarczego, ale inwestycje są wciąż nieproporcjonalnie małe w porównaniu z ilością płynnego pieniądza na rynkach. Dlatego podwojono kapitał tzw. funduszu Junckera, który ma wspierać projekty realizujące cele ponadnarodowe lub szczególnie ryzykowne, lecz niezbędne. Drugie zagrożenie to negatywne konsekwencje migracji. Stąd Unia zaangażowała się w ambitne projekty w Afryce, żeby walczyć ze źródłem problemu oraz pomagać w walce z przemytnikami ludzi. I po trzecie: polityka międzynarodowa, zagrożenie terroryzmem. Musimy stworzyć nowe formy współpracy, które wzmocnią poczucie bezpieczeństwa.

Słysząc Beatę Szydło czy Viktora Orbána mówiących o uchodźcach lub islamie, wierzy Pan wciąż w możliwość kompromisu?

Unia dojrzała do poszukiwania różnych form solidarności. Są kraje, które mogą się w większym stopniu zaangażować w akcje pomocowe na miejscu – w Afryce i na Bliskim Wschodzie; inne mogą wnieść swój wkład w ochronę granic zewnętrznych. W tym kierunku – „dywersyfikacji” pomocy wielu krajów – zmierzały między innymi wysiłki przewodniczącego Rady Europejskiej Donalda Tuska. Czym innym jest wybór formy pomocy, a czym innym całkowita odmowa udziału oraz język, w którym tę odmowę się wyraża. To bowiem buduje mury między społeczeństwami i państwami.

Kolejnym wyzwaniem – dość niespodziewanym – są teraz stosunki ze Stanami Zjednoczonymi.

Przede wszystkim trzeba zaznaczyć, że stosunki transatlantyckie powinny pozostać dobre, trwałe i odporne na wstrząsy. Ale wobec deklaracji nowego prezydenta, hasła „najpierw Ameryka”, Unia miała dwa wyjścia: mogła przyjąć warunki narzucane przez nową administrację albo trwać przy swoich wartościach i próbować udowodnić, że to dzięki nim może zachować swoją konkurencyjność. Model odmienny, który dziś nabrał pewnej aktualności, opiera się na podejściu bardziej transakcyjnym, zasadzie wąsko rozumianego pomnażania zysków i w gruncie rzeczy prawie silniejszego. To nie są wartości, na których zbudowana jest Unia Europejska. Naszym zdaniem wielkie wyzwania dzisiejszego świata są możliwe do pokonania wyłącznie wspólnie. Wierzymy w siłę współpracy. Przez setki lat świat szukał wyjścia z matni i nieuchronności wojen – znalazł je dopiero w organizacjach międzynarodowych.

Czuć w Polsce lęk o przyszłość Unii – o to, czy nie stracimy tego, co z mozołem budowano przez dekady. Psucie Europy dzieje się szybko. Naprawianie potrwa znacznie dłużej.

Jeżeli młodsze pokolenia będą w stanie bronić Unii w nowym języku, opowieść europejska nabierze aktualności. Potrzebujemy czegoś w rodzaju nowego zakorzenienia Europy w Polsce.

Prawdą jest jednak to, że w całej Europie doszło do niezrozumiałego dla mnie podziału na Brukselę i państwa członkowskie: ci w Brukseli są od tego, żeby Unię rozumieć i jej bronić, a ci w stolicach – żeby „ocalić” przed nią interes narodowy. To przepis na nieszczęście, ponieważ sytuuje po przeciwnych stronach barykady to, co jest immanentną częścią Unii – batalię o Europę trzeba przecież wygrywać przede wszystkim w stolicach, parlamentach, w swoich środowiskach. Tymczasem niektórzy politycy utrwalają wizję świata, w którym przywódcy po przyjeździe z Brukseli chwalą się w stolicach, że „nie dali się złamać”. Dłużej nie może to tak funkcjonować, bo nie sprzyja wypełnianiu zobowiązań, które się podejmuje w Brukseli we wspólnym interesie.

Przed dekadą, w 50. rocznicę podpisania traktatów rzymskich, uchwalono tzw. deklarację berlińską, w której zapisano słowa: „dziś żyjemy razem w sposób, jaki nigdy wcześniej nie był możliwy”. Co dziś powinno się znaleźć w takiej deklaracji?

We wstępie do „Białej księgi” Jean-Claude Juncker napisał: „Nawet nasz najmroczniejszy dzień w 2017 roku będzie nadal znacznie lepszy niż te spędzone przez naszych przodków na polach bitwy”. Natomiast w swoim orędziu z września 2016 r. przypomniał entuzjazm Polaków, którzy wstępując w 2004 r. do Unii Europejskiej, definiowali wolność jako możliwość wpływania na własny los. Juncker uznał, że warto to przypomnieć właśnie teraz, kiedy Brytyjczycy twierdzą, że aby mieć wpływ na swój los, muszą znaleźć się poza Unią.

Zbyt rzadko odwołujemy się do upadku żelaznej kurtyny. Hans-Dietrich Genscher, b. minister spraw zagranicznych Niemiec, powiedział kiedyś, że rok 1989 był najbardziej europejskim rokiem na naszym kontynencie od czasu Wiosny Ludów. Wtedy rodziła się więź ponad granicami, ludzie znaleźli się blisko siebie. Sądzę, że doświadczenie roku 1989 jest za mało przepracowane, szczególnie przez zachodnią Europę. Szkoda. Angela Merkel opowiadała mi o tym, jak w latach 80. całą noc podróżowała pociągiem do Gdańska, aby obejrzeć ze swoimi studentami „Człowieka z żelaza” Andrzeja Wajdy. „Przyjeżdżałam do was pooddychać wolnością” – mówiła. Z drugiej strony, kiedy we wrześniu 1989 r. zaczęły się spotkania opozycji w kościele św. Mikołaja w Lipsku, dla nas w Warszawie było to źródłem wielkiej nadziei. Trzymaliśmy za nich kciuki, bo wiedzieliśmy, że jeśli im się uda, to i nam będzie łatwiej. Przez Polskę uciekało wtedy na Zachód 6 tys. obywateli NRD. Zobaczyliśmy wtedy w Warszawie ludzi, którzy wówczas marzyli o życiu w wolnym kraju. Ich marzenie było częścią naszego. Odkrywanie czyichś marzeń jako części własnego jest być może najważniejszym „europejskim” doświadczeniem dla mojego pokolenia.

Roland Jahn, opozycjonista z NRD, jeździł rowerem z flagą Solidarności – i za to trafił do aresztu. Wspominał potem, że kiedy jesienią 1989 r. odbywały się pierwsze demonstracje, to symbolicznie „szła z nami Solidarność. Promieniowanie Solidarności było naszym skarbem i nadzieją.” Nie wykorzystaliśmy tego wystarczająco. Każdy zajął się swoją narodową opowieścią o 1989 r., zapominając o wspólnym doświadczeniu i emocjach, które powinny były utrwalić to, na brak czego dziś narzekamy – poczucie wspólnoty.

Jest jeszcze jeden ważny dla nas symbol, ważna emocja: list biskupów polskich do niemieckich z 1965 r.

Uważam, że jego inicjator, abp Bolesław Kominek, powinien być zaliczany do grona ojców założycieli Unii Europejskiej. Polscy biskupi podjęli wtedy wysiłek stworzenia pewnej zastępczej wspólnoty wartości – w świecie, który to wykluczał, wbrew wszystkiemu. Kiedy zawodzi polityka, jej miejsce może wypełnić kultura bądź religia. Nie ma piękniejszego przykładu takiej alternatywnej oferty niż pamiętny list biskupów polskich do ich „niemieckich braci w wierze”. Potem był – w swej istocie religijny – gest kanclerza Brandta w Warszawie. On sam mówił, że zdecydował się spontanicznie na gest religijny, kiedy polityka nie miała już ani słów, ani symboliki na to, co czuł, że powinien zrobić. Wiemy, jak wielkie to wywarło wrażenie i jaki miało wpływ.

25 marca w Rzymie spotkało się 27 przywódców państw Unii, aby uczcić rocznicę podpisania traktatów rzymskich. W obliczu wyzwań nie było jednak nastroju do świętowania…

To prawda – jest raczej nastrój do zadawania trudnych pytań. To się czuło podczas spotkania przywódców Unii w Rzymie. Może właśnie dlatego warto też odwoływać się do emocji. Mówi się, że demokracja liberalna jest z natury „zimna”. Dobre emocje są potrzebne – kilkadziesiąt lat temu właśnie od nich zaczęli budowę wspólnej Europy Francuzi i Niemcy. Chcieli przezwyciężyć tradycję odwiecznej wrogości i to napędzało współpracę w kolejnych dziedzinach.

Szczyt w Rzymie był manifestacją jedności, solidarności oraz gotowości do trwania przy zasadach. Unia zderzyła się ostatnio z wyzwaniem w postaci konkurencyjnych pomysłów na urządzenie świata – koncert mocarstw, protekcjonizm... Ogłoszoną podczas szczytu deklarację odbieram jako wyznanie wiary w skuteczną odpowiedź na te wyzwania. Nie odnosiła się do szczegółowych reform – trzeba ją czytać razem z „Białą księgą” Junckera. Wspomina się jednak w niej o gotowości do rozwiązywania problemów socjalnych, o zamiarze reform. Dostrzegam również poszukiwanie jakiejś zbiorowej emocji, która dałaby impuls do aktywnej obrony dorobku Unii.

Takiej, która kilkaset tysięcy Europejczyków nakłoniła kilka dni temu do udziału w prounijnych demonstracjach?

Łatwo obwiniać Unię za wszystkie nieszczęścia. Zwolennicy antyliberalnych pomysłów są dziś o wiele głośniejsi. Jednak Brexit i wynik ostatnich wyborów w Stanach Zjednoczonych spowodowały także mobilizację po drugiej stronie, tych wszystkich, którzy nie zgadzają się, aby zabierano im perspektywy i szanse oferowane przez Unię. Dlatego wyszli na ulice. ©℗

MAREK PRAWDA jest dyrektorem Przedstawicielstwa Komisji Europejskiej w Polsce. W latach 2012-16 pełnił funkcję stałego przedstawiciela RP przy Unii Europejskiej. Wcześniej był ambasadorem Polski w Szwecji i Niemczech.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2017