Wołanie na korcie. Bohdan Tomaszewski (1921–2015)

Podstawowa lekcja Tomaszewskiego dotyczyła porażki. Jeśli przegrałeś, to także wygrałeś; wygrałeś radość przeciwnika i własny szacunek dla niego.

03.03.2015

Czyta się kilka minut

Podczas meczu tenisowego Pucharu Davisa Polska–Wielka Brytania, Warszawa, maj 1947 r. / Fot. PAP
Podczas meczu tenisowego Pucharu Davisa Polska–Wielka Brytania, Warszawa, maj 1947 r. / Fot. PAP

W tym przypadku trzeba zacząć od wymowy, wiadomo. Od lekkiej chrapliwości czy ciut niepewnego „r”, które od razu ustawiały ten głos na pograniczu swojskości i światowej elegancji. Zdawało się, że niektóre słowa – lekko drżące, wpadające w rezonans, jeszcze zanim zostały do końca przez niego wypowiedziane – należały do jakiegoś nowego esperanto, w którym łączą się dźwięki polszczyzny, angielszczyzny, francuszczyzny; polski zdawał się przez to bogatszy, obszerniejszy, wpuszczony w pudło rezonansowe.

Liczyły się też chwile ciszy, równie ważne w jego komentowaniu, co przerwy w partyturze. Najlepiej wychodziły podczas meczów tenisa, sportu królewskiego. Czas spotkania falował, to wzmagał, to zwalniał swoje przemijanie, z radia sączył się eteryczny likier, trwanie skupione do granic; to tam, w tym niewielkim prostokącie dwadzieścia cztery metry na osiem, działo się całe życie, niewidzialna piłka przecinała powietrze jak magiczna kometa.

Ale też te samogłoski, rozciągające słowa, ocierające się niemal o śpiewność, wedle klasycznej przedwojennej artykulacji, znanej nam jeszcze z filmów. Dzisiejsza polszczyzna coraz bardziej szeleści, czy też stała się oksymoronicznie zaśpiewem szelestu; akcent też w coraz większym stopniu wędruje, zrywa się z normatywnej uwięzi. Jeszcze niedawno, gdy oglądałem mecze piłkarskie w Polsacie, odnosiłem w pierwszej chwili wrażenie, że nowi komentatorzy są obcokrajowcami, który dobrze opanowali polski, ale nie dają sobie rady z intonacją; dopiero później stawało się jasne, że słyszę nową postać naszej mowy – ewoluującej jako twór żywy bez przerwy; teraz brzmiała jak spłaszczony szept szurającej szczotki.

Wspaniała klęska

Język zmarłego właśnie Bohdana Tomaszewskiego już od dawna jest naszym skansenem lingwistycznym; jeszcze za życia cała jego postać została złożona w gablocie jako dobro narodowe, monument przeszłości. Niemal do końca swoich dni komentował mecze tenisowe; słuchało się tego nadal z przyjemnością, w której smak chwili tu i teraz łączył się z nieodpartym i jeszcze mocniejszym smakiem nostalgii. Williams z pewnością grała lepiej niż Jędrzejewska, a Nadal lepiej niż Lacoste czy Hebda, lecz przy jego obecności, przy jego głosie z offu to nie było już to. No bo kto kiedyś rzucał – chociażby – przepocone koszulki w stronę publiczności, radośnie ofiarowywał gawiedzi swój wykwintny smród? Kto kiedyś po każdej wygranej piłce miażdżył symbolicznie w zaciśniętej pięści wroga-przeciwnika? Kto po przegranej od niechcenia podawał zwycięzcy rękę jak wstydliwy flak?

Zamykamy Tomaszewskiego w humanistycznych kliszach, na elizejskich trawach Wimbledonu, w wołaniu na korcie niczym na puszczy, bo wciąż czujemy fantomowy ból straty, dotkliwego braku czegoś, czego sami właściwie nie poznaliśmy. „To nie jest już to”: siłą rzeczy Bohdan Tomaszewski stał się w naszym imaginarium arką przymierza z dawnymi czasy; potrzebny jako czysty obraz czystych czasów, świadek tego dziwnego, przelotnego, kruchego bytu, jaką była Polska przedwojenna, której dwadzieścia ledwie lat istnienia rozrastało się w naszej wyobraźni do wymiarów rajskiej wieczności.

Dla mojego ojca (i pewnie dla wielu ojców moich rówieśników) Tomaszewski był wręcz alter ego idealnym. Pamiętam z niedzielnych wypraw na różne mecze, że ojciec wskazywał mi go na trybunie dziennikarskiej; wydaje mi się, że raz czy drugi udało mu się go zagadnąć. Warszawa, ich wspólne miasto, ten sam niemal wiek, podobne gimnazjum, podobne zainteresowania, wojna i Powstanie – w przypadku ego idealnego przeżyte o wiele bardziej heroicznie (na dodatek Tomaszewski mieszkał w tym samym domu, co Baczyński recytowany przez ojca z pamięci); a później, po wojnie, dość sprawna mimikra, pozwalająca dostosować się do nowych porządków, urządzić w nich własne miejsce i zachować przy tym nieskazitelny – w przypadku Tomaszewskiego – szyk, który opiera się skutecznie naciskom wiadomej niskiej rzeczywistości.

Do tego szyku należały wymowa, kindersztuba, dżentelmeński, lordowski wygląd („lord w każdym calu”, jak pisywał Jules Verne, i w każdym celu, dodajmy), utwierdzony posturą, włosy lekko zaczesane do tyłu (typowa polska fryzura tamtych lat), samo imię (Bohdan, a nie Bogdan), lecz przede wszystkim niepoślednie słowa, które estetyzowały sport i, za nim, nasze życie. Cały zestaw wyrażeń z podręcznika greckiej sztuki i literatury. Piękno gestu, piękno porażki, piękno walki, piękno bohaterskich zmagań. Dramatyczna chwila, tragedia samotnego biegacza, wspaniała klęska. Szlachetna postawa, szlachetny pojedynek, szlachetna rywalizacja. Abstrakcyjne pojęcia, słabo wchodzące do głów na lekcjach o Sofoklesie (kiedyś takie były), dostawały teraz prądu; nie kryję, że taką sentymentalno--humanistyczną ścieżką, wytyczoną w dużej mierze przez Tomaszewskiego, dotarłem w dzieciństwie do sportu jako dziedziny humanistyki stosowanej.

Jego podstawowa lekcja wpajana od dzieciństwa dotyczyła porażki. Jeśli przegrałeś, to także wygrałeś; wygrałeś radość przeciwnika, własny szacunek dla niego, wygrałeś chwilę, w której się spotkaliście we wspólnym wysiłku. Mam swój prywatny spadek po Tomaszewskim: kiedy przegram w ping-ponga, tak mocno ściskam dłoń zwycięzcy, jakbym chciał mu złamać kości.

Dystyngowani

W pamięci pozostanie w jednej drużynie ze Starszymi Panami, z Jerzym Waldorffem, Kazimierzem Rudzkim, czyli z przedpotową czy przedwojenną formacją Dystyngowanych, której był ostatnim Mohikaninem; wraz z jego śmiercią drzwi tamtego świata zatrzasnęły się na amen. Wszyscy oni, aż po każdy szczegół ubrania, byli zapięci na ostatni guzik. Ich publiczne pojawienie się miało coś z królewskiej łaski; wyglądali nieco inaczej, nobliwi dziwacy pośród szarej gawiedzi. Nie w pełni zidentyfikowane obiekty gadające w świecie zwykłych zdań, nieoczekiwane przypadki obcości w postępach społecznej urawniłowki, w obrotach „socjalistycznej demokracji”. Jeszcze z rozdania Piłsudskiego, jeszcze pamiętający Gombrowicza, sami trochę z „Opętanych”, powieści tenisowej: Tomaszewski w białych szortach, z rakietą w ręku, niemal sobowtór Gombra, tyle że wyższy o głowę.

Odpowiadali niejako na pytanie, jaka mogłaby być Polska, gdyby nie wojna i gdyby nie bolszewia. Jakże inaczej by wszystko wyglądało: byśmy szli po chleb do piekarni z różą w butonierce, i w tweedowej marynarce podążali eseistycznym krokiem (pewnym, lecz nieśpiesznym) do „Ziemiańskiej” czy na korty Legii, bo to pod względem towarzystwa, które się spotka, mniej więcej na jedno by wychodziło.

Dystyngowani zdobywali ostrogi pod koniec lat 50. i na początku lat 60., w siermiężnych, jak dziś mówimy, gomułkowskich czasach. Dla wzniosłości Tomaszewskiego – która później często będzie irytowała – był to złoty czas; polska lekkoatletyka, jego druga obok tenisa pasja i specjalność, stworzyła Wunderteam, kolejne olimpiady obfitowały w sukcesy. Sport przez pierwszych kilkanaście lat po wojnie niósł dodatkową, witalną energię odrodzenia, która nadrabiała wojenną zagładę. Kiedy czyta się na przykład „Kartki sportowe” Adolfa Rudnickiego (1952), no i późniejsze powieści Stanisława Dygata czy teksty Konwickiego chociażby, widać jak na dłoni, że bez względu na polityczne konteksty, na oficjalne zapotrzebowanie na tężyznę, sport wymykał się spod policyjnej kurateli, spod politycznej instrumentalizacji, wzbudzał powszechny entuzjazm, był powszechną szkołą egzystencji. No i nie zamykał się jeszcze w gettach specjalizacji, nie rodził w szkółkach-laboratoriach i w sztabach. Dzisiaj bez „ludzkich sztabów” niczego wielkiego w większości sportów się nie osiągnie.

Samotna przygoda

W komentarzach po śmierci Tomaszewskiego pojawia się nieodmiennie pytanie o dzieje sportu. A zatem był kiedyś taki, o jakim on marzył, jaki chciał widzieć: czysty, niewinny, braterski, szlachetny? Zapewne nie; takiego złotego wieku nigdy nie było. Ale istniał sport sprzed nastania liberalnej gospodarki i sport mimo totalitaryzmu, czyli w obu przypadkach sport bez zwycięstwa po trupach i za każdą cenę – i inaczej to wszystko wyglądało. Tomaszewskiego najbardziej interesował wysiłek jednostkowy, nieobstawiony jeszcze „sztabami”; indywidualna, samotna przygoda człowieka, który walczy o swą świetność. Pewnie dlatego gorzej komentował gry zespołowe; tu nie czuł się u siebie, nie całkiem umiał czytać grę, jego język nie miał się o co zahaczyć; gdy brał się za hokej, męczyliśmy się wszyscy. Ale tam, gdzie pojawiały się pojedyncze gesty, gdzie Fortuna „leciał, leciał i leciał”, gdzie Badeński czy Malinowski biegł, biegł i biegł, umiał od razu zagęścić nastrój, przenieść nas do tężni, gdzie tlen można kroić nożem.

Tak było z Wyścigiem Pokoju; można by mieć dzisiaj Tomaszewskiemu za złe, że zbyt świetnie rozprowadzał w naszych uszach tę szemraną imprezę, ale to by było tak, jakby mieć sobie za złe, że się żyło w PRL-u. To było nasze życie, koniec kropka. Co pół godziny cała Polska łączyła się z wozem transmisyjnym, zawisała na wargach Tomaszewskiego, widziała kolarzy i nic więcej przed oczyma duszy swojej. Mając zresztą nadzieję, że Królak, a później Szozda czy ktoś inny przyłoży Ruskiemu pompką, a przynajmniej wygra etap.

Z czasem zaczęło go być na antenie coraz mniej i nie tylko dlatego, że się starzał. Zmienił się – na dobre i na złe – sposób komentowania sportu. Nowe czasy zaczęły wymagać szybszego nawijania i histerycznych emocji; jego „angielska” flegma stawała się mniej atrakcyjna. Za mikrofony chwycili też specjaliści, najczęściej dawni gracze czy trenerzy; jego nadto ogólne komentarze, niekiedy górnolotne zaklęcia, opowieści o pięknie, wyszły z mody. Na ich miejsce pojawiło się gadanie bardziej lub mniej analityczne, to bardziej (w przypadku siatkówki i tenisa, dwóch dzisiaj najlepiej komentowanych dyscyplin), to mniej (w przypadku piłki nożnej) udane. Powszechny duch sportu miał wolne, metafory Tomaszewskiego nie miały tu czego szukać, bo jak coś do czegoś porównywać, jeśli ktoś obok mówi o „rekuperacji piłki”.

Elizejskie trawy Wimbledonu to również w niebie sportu wciąż najlepszy stadion. Żegnaj na ziemi, do usłyszenia w lipcu. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2015