Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pobudka o piątej, potem mordęga do jedenastej wieczorem. Tak wyglądało szkolenie Pierwszego Batalionu Gwardii Narodowej, zanim jednostka – złożona z ochotników, głównie z dawnej Samoobrony Majdanu – poszła na wojnę. Na front: pod Sławiańsk i Kramatorsk.
Poszedł także 44-letni Nikołaj Mikitienko. Jeszcze niedawno członek 19. Sotni Samoobrony Majdanu. A kiedyś, wcześniej, i teraz, znowu – sierżant rezerwy. – Zanim nas posłali, mieliśmy codziennie po 14 godzin zajęć: walka wręcz, strzelanie, trening wytrzymałościowy. Ale jestem wdzięczny, to się przydało – mówi dziś, gdy rozmawiamy na oddziale neurochirurgii szpitala wojskowego w Kijowie.
Nikołaj czeka, aż zrosną mu się kręgi szyjne. Lekarze próbują też uleczyć zakończenia nerwowe w ręce. Gdy go odwiedzam, akurat dzwoni do znajomego; prosi o przyrządy do ćwiczeń. – Muszę trenować dłoń. Teraz ledwo ścisnąłbym „narkomowską szklaneczkę” – uśmiecha się. W wojsku sowieckim, w którym kiedyś służył, na szklankę z wódką mówiło się „narkomskaja”, bo na wojnie za dostarczenie alkoholu przed natarciem odpowiadali komisarze; w skrócie: narkomy.
„Czeczeńcy nie tacy straszni”
Nikołaj został ranny 29 maja, gdy jego oddział wynosił spod ognia ciała kilkunastu żołnierzy, którzy zginęli w helikopterze zestrzelonym pod Sławiańskiem. W śmigłowcu zginął wtedy także generał Siergiej Kulczycki. Żołnierze go lubili: nie dowodził zza biurka, ciągle był na froncie. – Dla nas był jak ojciec – mówi Nikołaj.
Pluton Mikitienki miał odbić strącony helikopter. – Taszczyliśmy ciała – wspomina. Zabitych kolegów nie chcieli zostawić Rosjanom. – Swoich nie zostawiamy, to święta zasada. Separatystom płacą od zabitego, więc zabierają zwłoki naszych – mówi.
Gdy zaczęła się rosyjska agresja na Ukrainę, ogłoszono nabór do Gwardii Narodowej – tworzonej na miejsce wojsk wewnętrznych MSW. W Kijowie organizowano z nich Pierwszy Batalion Ochotniczy. Zgłosiło się do niego tysiąc osób, w różnym wieku. Po weryfikacji i szkoleniu zostało 280 (preferowano ludzi, którzy mieli już coś wspólnego z wojskiem).
I tak Pierwszy Batalion trafił na pierwszą linię: między dwoma miastami, będącymi ośrodkami rosyjskiej rebelii. Przed sobą mieli Sławiańsk, za plecami Kramatorsk. W tym czasie, przez pierwsze tygodnie, mieli tylko rannych. Żadnego „ładunku 200” – tak w wojskowym żargonie określa się zabitych (nazwa pochodzi jeszcze z czasów wojny w Afganistanie).
Nikołaj mówi, że to zasługa dowódców: – Podporządkowanie się rozkazom i koordynacja działań, tego nas uczyli. A kiedy może 30 gości ze słynnego batalionu „Wostok” chciało zablokować nam drogę, wystarczyło 20 minut, żeby przekonać się, że Czeczeńcy z „Wostoka” nie są tacy straszni, jak ich malują.
– Potem przerzucili nas do sąsiedniego obwodu dniepropietrowskiego. Pilnowaliśmy posterunków drogowych, żeby Rosjanie nie przenieśli rebelii do kolejnych regionów. A później znów zapakowali nas do helikopterów, znowu na front.
Za pieniądze „Rodziny”
Nikołaj mówi, że początkowo głównym problemem nie był wróg, lecz zaopatrzenie. Żołnierzom brakowało podstawowych rzeczy. Z pomocą przychodzili cywile.
A potem, gdy weszli do walki, powstał nowy problem: zaopatrzenie można było dostarczać na wysunięte placówki tylko helikopterami. Tymczasem wróg wciąż się zbroił. Gdy w jego szeregach pojawiły się przenośne przeciwlotnicze zestawy rakietowe, każda próba wysłania zaopatrzenia drogą powietrzną obarczona była ryzykiem. – Nasi piloci latają na wysokości kilkudziesięciu metrów z prędkością do 500 km na godzinę, żeby uniknąć ich rakiet. Wyczyniają w powietrzu cuda. Schumachery, cholera! – mówi Nikołaj.
To już nie tajemnica, że z Ukraińcami – z Gwardią Narodową, z armią, z komandosami – walczą nie tylko miejscowi separatyści, ale też instruktorzy przybyli z Rosji. Koledzy Nikołaja przekonali się o tym, gdy podsłuchali kiedyś wroga. Nikołaj: – Słuchaliśmy ich rozmów. Tam nikt nie mówił: »Stary, dawaj, biegniemy!«. To był język doświadczonych żołnierzy. Zwięzły, konkretny. Podawali dokładne koordynaty, rodzaj uzbrojenia itd.
Mikitienko twierdzi, że wielu spośród tych, z którymi walczył, to także niedawni członkowie lokalnego półświatka: – Taki Ponomariow czy Abwer przed wojną byli miejscowymi gangsterami. Dziś finansuje ich klan Janukowycza, z pieniędzy wywiezionych do Rosji.
„Abwer” to pseudonim jednego z lokalnych dowódców (od słowa „Abwehra”; tak nazywał się wywiad wojskowy w III Rzeszy). Z kolei Ponomariow był „ludowym merem” Sławiańska. Niedawno został aresztowany przez samych Rosjan. Eksperci twierdzą, że to wynik walki o władzę: dowództwo polityczne i wojskowe nad rosyjską rebelią w Donbasie przejmują dziś ludzie przybyli z Rosji, odsuwając na bok lokalnych liderów.
Pogląd, że wojnę w Donbasie współfinansuje tzw. „Rodzina” Janukowycza, jest powszechny: zanim uciekł, były prezydent miał wywieźć z kraju kilkadziesiąt, może kilkaset miliardów dolarów. Teraz żyje w ukryciu, w rosyjskim Rostowie, blisko granicy z Ukrainą.
„Oni nie dyskutują”
Nikołaj przekonuje, że separatyści zmuszają miejscowych do wstępowania do ich oddziałów. – Rozstrzeliwali za odmowę. Oni z nikim nie dyskutują – mówi. I wspomina, jak kiedyś, leżąc na posterunku za workami z piaskiem, obserwował cywilów, którzy chcieli wydostać się ze Sławiańska. To było małżeństwo z dzieckiem, w samochodzie. Separatyści chcieli ich zawrócić. Gdy mężczyzna wysiadł z auta i zaczął protestować, zastrzelili go. – Nic nie mogliśmy zrobić. Nie wolno nam było otwierać ognia do terrorystów, bo obok stali inni cywile – mówi Nikołaj, w którego opowieści przeciwnik to raz „terroryści”, to znów „separatyści”.
Wśród ukraińskich żołnierzy powszechne jest też przekonanie, że wielu ich wrogów walczy za pieniądze: mają dostawać po kilka tysięcy hrywien dziennie [tysiąc hrywien to ok. 300 zł – red.]. Poziom życia w Donbasie jest fatalny, sytuacja socjalna dramatyczna; tu nie pomaga powtarzanie, że „Donbas karmi Ukrainę”.
Nikołaj: – W tym całym bałaganie trzeba też uważać na agentów. Siedzi taki z okularami na nosie, jakby nigdy nic, a po cichu raportuje o naszych pozycjach. Złapaliśmy kiedyś faceta, który jeździł po polach na rowerze. Udawał rolnika, a wystawała mu antena. Miał urządzenie, za pomocą którego podsłuchiwał nasze rozmowy radiowe.
Mikitienko przyznaje, że wśród separatystów trafiają się też młodzi ludzie. Gdy transportowali go do szpitala, razem z nim do helikoptera trafiło trzech jeńców-separatystów i dziewczyna-łączniczka, 17-latka. Została wypuszczona.
Pojednanie ukraińsko-ukraińskie
Gwardię Narodową utworzono, gdy władzę w Kijowie objął nowy, prozachodni rząd. Ale nie powstała w próżni: większość jej członków to byli żołnierze rozwiązanych wojsk wewnętrznych MSW, a nawet niesławnego Berkutu, jednostki specjalnej milicji. Na froncie donieckim bywa więc tak, że majdanowcy-ochotnicy siedzą w jednym okopie z ludźmi, którzy niedawno stali naprzeciw nich, po drugiej stronie kijowskich barykad. A teraz też są żołnierzami Gwardii.
Także Nikołaj doświadczył tego ukraińsko-ukraińskiego pojednania w obliczu rosyjskiej agresji: – Walczyliśmy ramię w ramię z chłopakami z byłego Berkutu ze Lwowa i Iwano-Frankiwska. Tak, niektórzy z nich byli na Majdanie. Ale potrzebowaliśmy może jednego dnia, by znaleźć z nimi wspólny język. Machnęliśmy ręką na to, co nas dzieliło. Dziś mamy wspólnego wroga. A berkutowcy zobaczyli, że nie jesteśmy żadnymi mitycznymi banderowcami. Staliśmy ramię w ramię i będziemy stać – opowiada dawny bojownik Samoobrony Majdanu.
Wśród tych, którzy zginęli w helikopterze pod Sławiańskiem, było sześciu byłych berkutowców z Iwano-Frankiwska. W internecie można dziś zobaczyć film z pogrzebu w macierzystym mieście: trumny niosą ich koledzy, jeszcze w starych mundurach z napisem Berkut. Ktoś krzyczy: „Sława Ukrainie!”. Byli berkutowcy odpowiadają: „Herojam sława!”.
Tak samo, jak jeszcze niedawno ich przeciwnicy na Majdanie.
Na froncie Nikołaj spotkał też komandosów: jego posterunek obsadzali, obok jego gwardzistów, żołnierze z 25. Brygady Powietrzno-desantowej. Tej, której 40 żołnierzy zginęło niedawno w samolocie transportowym, zestrzelonym pod Łuhańskiem.
W Donbasie walczą też oddziały złożone z miejscowych Ukraińców: bataliony obrony terytorialnej, jak „Donbas” i „Azow”. Ich żołnierze-ochotnicy nie chcą się fotografować. Jeśli już, to w kominiarkach. Boją się o rodziny. Jeśli separatyści mogą zabić rolnika za pomaganie ukraińskim żołnierzom, to co może spotkać ich bliskich? – „Donbas” wytrzymał cztery godziny pod ogniem. Za to należy im się szacunek – mówi Nikołaj.
Nikołaj Mikitienko pozostanie w szpitalu przynajmniej przez pół roku. Potem, jak mówi, chciałby znów ubrać mundur i wrócić do kolegów. Na razie modli się, żeby lekarze nie dali mu kategorii inwalidzkiej.
MICHAIŁ SZTEKEL jest dziennikarzem ukraińskiej telewizji Espreso.tv.