Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wojny billboardowo-plakatowe nie są niczym nowym - nie byłoby warto się nimi zajmować, gdyby nie realny problem "podziemia aborcyjnego". Ustalenie liczby kobiet korzystających z nielegalnych usług (według jednych są to setki tysięcy, według innych kilkanaście tysięcy rocznie) jest ważne, ale nie najistotniejsze. Dziś nikt uczciwy nie neguje szkodliwości aborcji, nikt też nie twierdzi, że to tylko drobny zabieg. Zwolennicy liberalizacji prawa w tej materii uznają przerwanie ciąży za zło, ale niekiedy zło konieczne. Dlatego - powiadają - kobietom zdeterminowanym należy stworzyć możliwie bezpieczne warunki. Zepchnięcie niezgodnych z prawem zabiegów do szarej strefy niesie zagrożenie dla ich zdrowia i życia. A takie sytuacje są i póki będą, coś trzeba z nimi zrobić.
Spór o człowieczeństwo, toczony między zwolennikami średniowiecznego poglądu o uczłowieczeniu płodu w 40., 80. albo innym dniu od zapłodnienia a tymi, którzy widzą człowieka od chwili jego poczęcia, wydaje się beznadziejny. W efekcie mamy albo prawo liberalizujące przerywanie ciąży, albo prawo restrykcyjne, z ryzykiem podziemia i turystyką aborcyjną. Tu, jak i w innych dziedzinach życia, ustawa sprawy nie rozwiąże.
Przekonany o konieczności ochrony ludzkiego życia od poczęcia do naturalnej śmierci, chciałbym prawa mądrego i skutecznego, sądzę jednak, że skuteczne może być tylko trafienie do przekonania zainteresowanych (billboardami?) oraz pomoc w sytuacjach kryzysowych. Rzecz jednak w tym, co na brzuchu ma napisane dziewczyna z łódzkiego plakatu: mój wybór. Żeby jej wybór to był dobry wybór. I o to się toczy bitwa billboardowo-plakatowa.