Wizjoner globalnej rewolty

To nie tylko specjalny doradca i szef strategii w Białym Domu. Krytycy nazywają go „prezydentem Bannonem”. Kim jest człowiek, który ma wielki wpływ na decyzje Trumpa?

12.03.2017

Czyta się kilka minut

Stephen Bannon w Gabinecie Owalnym, 2 lutego 2017 r. / Fot. Carlos Barria / REUTERS / FORUM
Stephen Bannon w Gabinecie Owalnym, 2 lutego 2017 r. / Fot. Carlos Barria / REUTERS / FORUM

Jest zawsze obok Donalda Trumpa. Podczas gdy prezydent USA kończy pracę zwykle po godzinie szesnastej – aby następnie zamknąć się w sypialni, włączyć telewizor i odpalić Twittera – on pracuje nawet po siedemnaście godzin na dobę.

Podrzuca gospodarzowi Białego Domu przeróżne dekrety i memoranda, które ten, podobno, czasami podpisuje bez czytania. Przygotowując je, nie konsultuje się z konstytucyjnymi ministrami. W prezydenckiej kancelarii napuszcza na siebie ludzi z konkurencyjnych koterii, skutkiem czego co chwilę wypływają w mediach informacje o konfliktach. Do dziennikarzy powiedział ostatnio; „Shut your mouth”. Co się tłumaczy: „Zamknijcie ryja”.

Jest architektem nie tylko polityki, ale też ideowej doktryny prezydenta. W Waszyngtonie mówi się, że chce przejąć Partię Republikańską. W telewizyjnym kabarecie „Saturday Night Life” przedstawiany jest jako ponury żniwiarz.
Oto Stephen Bannon – specjalny doradca oraz szef strategii Białego Domu.

Z Norfolk w świat

Pomni chaosu panującego na politycznym zapleczu Trumpa, krytycy jego osoby i jego ogromnych wpływów nazywają go nawet „prezydentem Bannonem”. I postulują... jego impeachment. Ale zacznijmy od początku.

Stephen Bannon urodził się w 1953 r. w ubogiej rodzinie katolików pochodzenia irlandzkiego w Norfolk w stanie Wirginia. Jego ojciec kładł kable telefoniczne.

Steve, bo takim zdrobnieniem lubi być nazywany, był bardzo zdolnym uczniem. Obronił licencjat z urbanistyki na Virginia Tech, a potem skończył studia magisterskie na waszyngtońskim Uniwersytecie Georgetown. W 1976 r. zaciągnął się do Marynarki Wojennej USA (jego rodzinne Norfolk to największa i najważniejsza baza amerykańskiej floty wojennej). Kilka lat spędził na niszczycielu USS „Paul F. Foster”, potem pracował za biurkiem w Pentagonie. Dosłużył się stopnia porucznika.

Po przejściu do rezerwy kontynuował edukację, zdobywając z wyróżnieniem najbardziej pożądany w biznesie dyplom świata: MBA z Uniwersytetu Harvarda. Potem zarobił duże pieniądze, pracując w banku inwestycyjnym Goldman Sachs – za współpracę z którym Hillary Clinton dostała mocne cięgi w minionej kampanii wyborczej.

Następnie założył – firmowany własnym nazwiskiem – „butikowy” bank inwestycyjny, specjalizujący się w rynku mediów, po latach odsprzedany z dużym zyskiem bankowi Societe General. W 1993 r. został dyrektorem projektu Biosfera2, który dotychczas badał możliwość stworzenia osiedla na Marsie. Skupił się tam na badaniach nad globalnym ociepleniem i zanieczyszczeniem środowiska.

Pod koniec lat 90. XX wieku zamarzyła mu się kariera w Hollywood. Wyprodukował dobrze ocenioną produkcję na podstawie szekspirowskiego „Tytusa Andronikusa” z Anthonym Hopkinsem w tytułowej roli, szybko jednak porzucił fabułę na rzecz „dokumentów”.

Cudzysłów jest konieczny, gdyż większość filmów poświęcona była teoriom spiskowym – oraz, jak to się od nastania prezydenta Trumpa zaczęło mówić, faktom alternatywnym, czyli nieprawdzie.

Ten właśnie model wprowadził w portalu internetowym Breitbart.com, którym zarządzał po śmierci założyciela Andrew Breitbarta w 2012 r. To skrajnie prawicowy portal, gdzie miesza się rasizm, ksenofobia, szowinizm, seksizm i homofobia. Medium to było wielokrotnie krytykowane za rozpowszechnianie kłamstw i manipulacji, w tym modyfikacje nagrań i filmów mających uzasadniać stawiane przez wydawców portalu tezy.

Wkrótce też Bannon ogłosił się liderem ruchu alt-right, czyli tzw. alternatywnej prawicy, a Breitbart oficjalną jego tubą.

Główny strateg

Latem 2016 r. – po kolejnej serii przetasowań w swoim sztabie wyborczym – Donald Trump mianował Bannona szefem swej kampanii.

To był przełomowy moment dla ruchu. Biznesmen napisał swojemu szefowi słynne już przemówienie, wygłoszone w sierpniu w Palm Beach na Florydzie, w którym zręby ideologii altrightowców połączyły się z programem wyborczym Trumpa. I tak oto świat o nich usłyszał.

Jedną z pierwszych decyzji prezydenta elekta było mianowanie Bannona specjalnym doradcą Białego Domu. Dla niego też Trump utworzył nowe stanowisko: głównego stratega.

Chociaż trumpowski cień oficjalnie przestał zarządzać Breitbartem, to portal stał się tubą bannonowskiej frakcji w Białym Domu. Jej głównym wrogiem jest szef Kancelarii Prezydenta Reince Priebus – establishmentowy działacz Partii Republikańskiej, związany z głównymi politykami tej partii. To właśnie na stronie Breitbarta pojawił się niedawno artykuł podpisany przez Matthew Boyle’a, do lipca prawą rękę Bannona. Autor powołuje się na „swoje źródła w Białym Domu” i dosłownie wgniata Priebusa w podłogę, obwiniając go za wszystkie wpadki pierwszych tygodni prezydentury Trumpa.

A było ich wiele. Bezpodstawne oskarżenie Obamy o podsłuchiwanie obecnego prezydenta w czasie kampanii, dymisja szefa Rady Bezpieczeństwa Narodowego gen. Mike’a Flynna za samowolne dogadywanie się z rosyjskimi dyplomatami, niefortunne wypowiedzi drugiej głównej doradczyni Białego Domu Kellyanne Conway, fiasko pierwszej konferencji prasowej głowy państwa, poślizgi w przeprowadzaniu przez Senat kandydatur na konstytucyjnych ministrów...

Bannon podobno ostrzy sobie też już zęby na wiceprezydenta Mike’a Pence’a. Chociaż w amerykańskim systemie politycznym zajmuje niższe o kilka poziomów stanowisko od niego, to już publicznie licytuje się z konstytucyjnym „numerem dwa” na to, kto przedstawi światu oficjalną politykę rządu USA.

Podczas niedawnej wizyty w Europie wiceprezydent Pence zapewniał unijnych polityków o amerykańskiej lojalności nie tylko wobec NATO (to powtarza teraz również Trump), ale także wobec Unii Europejskiej.

Tymczasem tydzień wcześniej Bannon nazwał Unię „upadłą instytucją” i stwierdził w rozmowie z niemieckim ambasadorem w Waszyngtonie, że rząd Trumpa chce raczej umacniać bilateralne relacje z poszczególnymi państwami Europy.

Długie skutki 11 września

Idee głównego stratega w dużym stopniu opierają się na resentymencie. W minionej kampanii wyborczej, w ramach której Trump wypowiedział wojnę politycznej poprawności, słyszeliśmy wiele rasistowskich i ksenofobicznych haseł i powoli przywykliśmy do tego, że są one już nierozłączną częścią debaty publicznej.

Ale jednak przełomem jest to, że teraz wypowiada je człowiek, który jest prawą ręką urzędującego już prezydenta, a nie współpracownik kandydata na prezydenta. Dlatego na ideologię Bannona trzeba spojrzeć nie z perspektywy wartości tzw. alternatywnej prawicy, lecz poprzez to, jak od zamachów na World Trade Center w 2001 r. kształtował się język amerykańskiej debaty i koniec końców – władzy.

11 września był szokiem dla całego świata i wyznaczył cezurę w jego dziejach. Dotąd walka z dżihadystami – i innymi wojownikami zabijającymi z Bogiem na ustach – była postrzegana jako element walki ze zorganizowaną przestępczością, a nie jako byt samodzielny. Tymczasem prezydent George W. Bush wprowadził pojęcie „wojny z terroryzmem” (war on terror) – i tym samym, paradoksalnie, nadał organizacjom terrorystycznym podmiotowość równą niemal niepodległym państwom. Skutkiem ubocznym było to, że podmiotowość pomogła Al-Kaidzie rekrutować ludzi – ochotnicy czuli się dumni, że Ameryka wypowiedziała im wojnę.
Gdyby spojrzeć na ewolucję amerykańskiej debaty publicznej i języka po 11 września, to wypada powiedzieć, że Stephan Bannon zrobił milowy krok w radykalizm.

Uważa on, że nastał czas walki między chrześcijaństwem (czy szerzej: cywilizacją judeochrześcijańską) a całym islamem. Przy dwóch okazjach użył sformułowań „globalna wojna z muzułmańskim faszyzmem” oraz „wojna z ekspansywną islamską ideologią”. To nawet nie jest dla niego konfrontacja Zachodu z (islamskim) Bliskim Wschodem, bo zeświecczony Zachód też jest dla niego zagrożeniem dla cywilizacji.

Bannon chce w gruncie rzeczy, aby Ameryka stanęła na czele stricte religijnej wojny, nowej krucjaty. Chodzi mu o zwalczanie wszystkiego, co wiąże się z wiarą w Allaha. Liderzy tzw. Państwa Islamskiego mogą więc chyba zacierać ręce – bo skutek słów prezydenckiego doradcy może przecież spowodować i to, że ideologia dżihadystów zyska nieoczekiwane potwierdzenie.
To właśnie Bannon jest również autorem trumpowskiego dekretu zakazującego wjazdu na terytorium USA muzułmanom z siedmiu krajów Afryki i Azji. Na amerykańskich lotniskach wybuchł wtedy bezprecedensowy chaos. Do Ameryki nie wpuszczono tysięcy ludzi posiadających „zieloną kartę”, którzy zbudowali sobie w tym kraju całe życie. W końcu sądy federalne w dwóch instancjach zawiesiły owo rozporządzenie wykonawcze, uznając je za sprzeczne z konstytucją. Trump jednak nie rezygnuje – w minionym tygodniu wydał kolejny dekret w sprawie imigracji z krajów islamskich, choć w stosunku do poprzedniego znacznie złagodzony.

Globalna rewolucja czy ekonomiczny nacjonalizm?

Gdyby jednak przyjrzeć się bliżej zrębom Bannonowskiej krucjaty, jej religijny charakter może się okazać tylko fasadą. Bo przecież niechęć – by nie rzec: nienawiść – Bannon żywi także do Latynosów zza południowej granicy Stanów. Tymczasem są oni w większości katolikami, i to zwykle głęboko przywiązanymi do swojej wiary.

Wolno więc chyba zaryzykować tezę, że główny strateg jest po prostu rasistą.

Co nie przeszkadza mu uważać, że kryzys gospodarczy jest skutkiem kryzysu chrześcijańskich wartości w Ameryce i Europie. Gdy trzy lata temu uczestniczył przez Skype’a w zorganizowanej w Rzymie przez katolickich i protestanckich konserwatystów konferencji, powiedział wówczas: „Najważniejsi liderzy kapitalizmu, dzięki którym większość ludzkości dobrze prosperowała (...), byli czynnymi wiernymi w żydowskich i chrześcijańskich związkach wyznaniowych. (...) Upadek moralny ludzi z Wall Street zaczął się wraz z sekularyzacją”.

Przewidywał wtedy, że wkrótce nastanie ludowo-konserwatywna rewolucja. „Reaganowskie wartości wrócą z wielką mocą w polityce w USA, Ameryce Łacińskiej, a nawet w Indiach. Nadchodzi globalna rewolta”. Wprawdzie szczególnie w Indiach trudno sobie wyobrazić drogę do kapitalizmu i ekonomicznej wolności poprzez chrześcijaństwo, ale Bannonowi ten brak spójności nie przeszkadza.

Paradoks tej „globalnej rewolty” polega na tym, że jest ona wymierzona w globalizację. Występując na zjeździe tradycyjnych konserwatystów w Waszyngtonie pod koniec lutego, prezydencki doradca nazwał sam siebie wyznawcą „ekonomicznego nacjonalizmu”. Chodzi o kompletną deregulację wewnętrznego amerykańskiego rynku, przy jednoczesnym wybudowaniu niewidzialnych murów w międzynarodowych relacjach handlowych. Ameryka ma być samowystarczalna, mają ruszyć opustoszałe fabryki w motoryzacyjnym zagłębiu skupionym wokół Wielkich Jezior – i w ten sposób klasa średnia odzyska dobrobyt.

Pojawia się tylko pytanie, czy takie wycofanie się Stanów Zjednoczonych ze świata jest w ogóle możliwe?

W tamtym przemówieniu, skierowanym do zgromadzonych w Rzymie, Bannon powołał się parę razy na Juliusa Evolę – włoskiego filozofa zapatrzonego (z wzajemnością) w dyktatora Mussoliniego. Powoływał się także na obecnego prezydenta Rosji. „Putin to bardzo inteligentny i interesujący przywódca. Doskonale go sobie wyobrażam jako amerykańskiego polityka przemawiającego do ludzi o konserwatywnych poglądach w sprawach społecznych. Udało mu się wszak stworzyć nacjonalistyczne państwo oparte na religii” – mówił.

Bannon nie byłby pierwszym zachodnim konserwatystą, który dał się nabrać na rzekomy konserwatyzm Putina... Z kolei publicysta „Daily Beast” Ronald Radosh przypomina sobie, że obecny specjalny doradca nazwał się przed laty „leninistą” i miał powiedzieć, że jest zapatrzony w wodza bolszewickiej rewolucji. Mówi się, że skrajności się przyciągają...

Przy uchu prezydenta

O wyjątkowym statusie specjalnego doradcy w ekipie Trumpa świadczy dziś również i to, że prezydent mianował go także stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa Narodowego. W tym gremium Bannon zasiada obok m.in. wiceprezydenta Pence’a, ministra spraw zagranicznych Rexa Tillersona i szefa Pentagonu gen. Jima Mattisa. Jednocześnie statusu członków Rady pozbawiono szefa Połączonych Sztabów, czyli de facto najwyższego dowódcy w amerykańskich siłach zbrojnych oraz dyrektora Wywiadu Narodowego. Obaj mają być wzywani, zgodnie z komunikatem Białego Domu, „w razie potrzeby, kiedy temat obrad będzie ich dotyczył”.

Oznacza to, że dostęp dwóch ludzi, którzy odgrywają kluczową rolę dla bezpieczeństwa Stanów (a także ich sojuszników), do prezydenckiego ucha został ograniczony. Jeszcze większy dostęp uzyskał za to ten, którego krytycy zwą „prezydentem Bannonem”.

– To oznacza, że człowiek kompletnie pozbawiony doświadczenia i wiedzy, za to mocno przesiąknięty ideologią, będzie mieć większy wpływ na politykę bezpieczeństwa USA niż konstytucyjni ministrowie – twierdzi w rozmowie z „Tygodnikiem” dyplomata związany z ekipą prezydenta Obamy.

Dyplomata dodaje: – Tymczasem Bannon dał się już poznać jako ktoś, kto może chcieć poświęcić kruszejącą równowagę sił na świecie pod batutą Ameryki dla realizacji jakichś partykularnych celów w polityce wewnętrznej. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2017