Wieczna Miłość

W opublikowanej przed tygodniem pierwszej części eseju Krzysztof Michalski pisał, że milość to ślad wieczności w naszym życiu. Tu wieczność wychodzi na jaw: w tym bólu, innym niż wszystkie, w tej słodyczy, jakby nie z tego świata. W biciu serca, co mierzy czas - ale i z niego wyrywa. Jeśli tak, to wieczność jest pojęciem fizjologicznym. Metafizyczną choroba ciała.

17.10.2004

Czyta się kilka minut

 /
/

1. Ta choroba na wieczność - to choroba na śmierć.

To śmiertelna choroba. Nietzsche: “kochać i umierać: to rymuje się od niepamiętnych czasów. Gotowość do miłości to znaczy także: gotowość do śmierci".

Świadków związku miłości i śmierci było wielu. Na przykład Jarosław Iwaszkiewicz:

Czyż śmierci nie ma w uśmiechu miłości?

Czyż nie zawiera każdy pocałunek

Ziarna nicości?

Wystarczy popatrzeć na jedno i drugie, miłość i śmierć, żeby dostrzec podobieństwo. Czy może raczej: żeby nie zauważyć różnicy. Gadamer opisuje za Goethem scenę, w której ktoś (Pandora) pierwszy raz widzi akt miłosny - i na pytanie “co to jest?" dostaje odpowiedź: “to śmierć". To nie zwykła pomyłka: to może być i to, i to. Stan, w którym wszystko, co dotąd znałem, wszystko, co było mi dotąd oparciem, ucieka w nicość. Drgające ciała, zmagające się z czymś nieludzkim, obcym, nowym, tajemniczym, upragnionym. Konwulsje, krzyk. Ekstaza? Agonia? Kto to odróżni?

I miłość, i śmierć są przemocą: radykalnym, przełamującym wszelki opór gwałtem na tym, co dotąd było, na tym, co jest. “Każda śmierć, nawet najłagodniejsza, jest gwałtem" (Tertulian). Także każda miłość.

Inaczej mówiąc: śmierć, tak jak i miłość, jest doświadczeniem radykalnej granicy, radykalnej różnicy, całkowitej obcości.

Św. Augustyn próbował opisać tę obcość jako wyłamanie się spod kontroli, jako rewoltę wobec ludzkiej woli; w obu wypadkach - śmierci i cielesnej miłości - ludzka wola natrafia na granicę, której nie potrafi przekroczyć (przynajmniej, dodałby Augustyn, bez pomocy z zewnątrz). Gdy kochamy - tak, jak gdy umieramy - nasze ciała umykają naszej kontroli; erekcja, orgazm, agonia stawiają nam ten fakt przed oczyma (to przykład Augustyna, nie mój).

Podobnie jak śmierć, miłość odkrywa radykalną nieciągłość ludzkiego życia. W obu przypadkach opuszczam to, co swojskie, znane, moje - i idę do “kraju, w którym się nie urodziłem" (Lévinas), na obczyznę.

W konsekwencji gotowość do miłości jest także tożsama z gotowością do śmierci; miłość pozwala akceptować śmierć, żyć ze śmiercią; pozwala na integrację śmierci w moje życie. Miłość jest mocna jak śmierć. Nie chodzi mi tu o (stoicką) zgodę na nieunikniony fakt, że życie się skończy. Chodzi mi o to, że miłość - ten kataklizm zastanego życia, ta katastrofa, w której rozpada się wszystko, co sobie dotąd zbudowałem - to tym samym akceptacja radykalnej nieciągłości, zgoda na obcość nie do oswojenia, na rozstanie bez nadziei powrotu. A więc zgoda na życie, w które wpisana jest śmierć.

Integracja śmierci w życie - to zadanie, ten rezultat miłości - nie oznacza asymilacji; nie chodzi tu o dopasowanie nowego kawałka, zatkanie dziury, zaleczenie rany. Nie powstaje w ten sposób nowa, tym razem wszechobejmująca całość, niezakłócona tożsamość: spokojne, już bez trwogi życie. Śmierć nie jest żadnym “czymś", żadnym przedmiotem, który mamy włączyć w większą całość. Integracja śmierci w życie zakłóca jego tożsamość; pokazuje, że nie da się z niego zrobić żadnej “całości", że nie może ono być “tym" czy “tamtym". Wydobywa na jaw jego nieciągły, otwarty (na obce, nieznane) i w związku z tym bolesny charakter.

Miłość sprawia, że śmierć “wślizguje się w życie jak nóż w mięso" (Różewicz).

2. Tam, pod jabłonią - gdy kocham - śmierć znajduje swoje miejsce w życiu. Przestaje być biczem, mieczem Damoklesa, zewnętrzna groźba traci swe żądło. Bowiem tam, pod jabłonią, on i ona - i tym samym życie - odnajdują swoją niewinność.

W tym sensie miłość jest powrotem do raju. Tam - opowiada Księga Rodzaju - Adam i Ewa byli jeszcze niewinni; czas nie był jeszcze bolesnym, nieodwracalnym przemijaniem, nie prowadził do śmierci. Nie było czasu, jakim go znamy. Nie było więc miejsca na winę - ani na wstyd.

Wypędzenie z raju oznaczało upadek w czas, w którym przeszłość różni się od przeszłości, w czas, którego horyzontem jest śmierć. Pamięć tego, co było, stawała się w konsekwencji coraz cięższym ciężarem, niewinność diabli wzięli.

Miłość, o której opowiadam - wieczna miłość - odtwarza pierwotne warunki, o których mówi mit. Trawiący życie czas znika, a z nim różnica między “było" i “będzie". Przeszłość przestaje być ciężarem (co mnie obchodzi ten świat?), znów nie ma miejsca na winę i na wstyd.

Romeo i Julia, Abelard i Heloiza, Jadzia i ja, jesteśmy znów niewinni i bez wstydu, jak Adam i Ewa w raju.

Ale nie do końca. Wieczność i czas, niewinność i wina - o których Księga Rodzaju opowiada, jak się wydaje, jako o następujących po sobie wydarzeniach - są tu, w nas, w naszej miłości, nierozerwalnie ze sobą związane, są dwiema stronami tego samego. Nawet pod jabłonią. “Wina i niewinność są - pisze Kafka - jak dwie nierozerwalnie splecione ze sobą ręce. Trzeba by je przeciąć przez mięso. Krew i kości".

Dla nas niewinność możliwa jest tylko w horyzoncie czasu, tylko jako próba jego zniszczenia, wyrwania się, odlotu.

Daremna próba, jak wiemy. Stąd ból - i wstyd, co pojawia się znowu. Już nie wstyd miłości: co to za kochankowie, co się jej wstydzą? To wstyd, “że ta miłość nie jest doskonała, że istnieje jeszcze jakaś wroga siła, która przeszkadza w jej spełnieniu" (Hegel). To wstyd, że, choć z Tobą pod jabłonią, nadal jestem Krzysiem, a Ty Jadzią, że kiedyś urodziliśmy się i kiedyś umrzemy. Że miłość nie spala nas całkowicie - że coś z nas zostaje: popiół świata.

Jeśli tak - to miłość jest próbą powrotu do zagrzebanych głęboko źródeł naszej niewinności; one gdzieś tam są, zawsze póki żyjemy, bez względu na to, jak wiele byśmy nabroili. Biją gdzieś “tam, na dnie ludzkiego tygla, w tej paradoksalnej sferze, gdzie stopienie się dwóch istot, które rzeczywiście wybrały się nawzajem, wraca wszystkim rzeczom utracone kolory z początku czasu, spod innych słońc...". (André Breton).

Tylko nie zapominajcie, proszę, że ta niewinność, ten raj, są tu, nigdzie indziej. I że te inne słońca palą, że z tych ukrytych źródeł bije niszcząca wszystko lawa - że niewinność to dla życia wśród codziennych zobowiązań wroga siła. Że wieczność jest chorobą. Że miłość, także ta najszczęśliwsza, jest tragiczna.

Kochając, jesteśmy niewinni: jak dzieci. Wracamy do utraconej niewinności. W dawnych mitologiach - informuje nas Kerényi - boski wszechświat w momencie swego pierwszego pojawienia się przedstawiany był w postaci “boskiego dziecka". Najczęściej używanym imieniem tego dziecka był “Eros". Nic więc dziwnego, że najbliższym krewnym boskiego dziecka okazuje się inna boska postać, Dionizos. “Dionizos - pisze Kerényi - jest tak bliski boskiemu pra-dziecku jak najbliższy sąsiedni dźwięk obok podstawowego".

Jak widać, już dawno odkryto związek miłości z powrotem do niewinności, z powrotem do dzieciństwa.

Metafora dziecka-Erosa raz jeszcze, dobitnie, stawia nam przed oczy, że ów powrót do niewinności - że miłość - nie może być programem: ani intelektualnym, ani moralnym. Nie chodzi o to, żeby wyjść z jednego stanu (ignorancji, grzechu) - i znaleźć się w innym stanie (wiedzy, błogości). To prawda, miłość jest wysiłkiem oderwania się od przeszłości i przyszłości, jest próbą dystansu w stosunku do tego, co było, i do tego, co będzie - ale kto to potrafi? Kto może oderwać się od tego, co było, od bólu czy radości, że tamten moment nie wróci, od nadziei, że będzie inaczej, czy że będzie dalej tak samo? Czy można w ogóle czegoś takiego chcieć, czy można chcieć się znaleźć w takim stanie? Co tu może być przedmiotem wiedzy?

Powrót do niewinności to nie cel wiedzy, to nie program działania. Każdy z nas, także ten mądry i ten dobry, “cierpi i szuka" (Gadamer) - i przez to nie potrafi odrzucić ciężaru czasu, wzbić się do lotu. To dopiero “lekkość dziecka, łatwość, z jaką zapomina, jego brak poczucia czasu, jego zdolność do całkowitego utożsamienia się z tą właśnie chwilą, jego zabawa... której świat zewnętrzny nie jest potrzebny" stawia przed oczy niewinność, o którą tu chodzi. Bawiące się dziecko to metafora całkowitego wyzwolenia się z czasu - i wraz z nim uwolnienia się od wszystkich zobowiązań i oczekiwań, od bólu i od współczucia. Nietzsche nazywa takie wyzwolenie: amor fati.

Dopiero jak przemieni nas w niebiańskie dzieci i w ten sposób wybawi (od wszelkiej winy), wyzwoli z czasu, Zaratustra (opowiada Nietzsche) spełni swoją misję. To wyzwolenie to miejsce, gdzie “rwąca namiętność znajduje swój spokój". Gdy odnalazłem w sobie - w dowolnym momencie mojego życia - bawiące się dziecko. Gdy zrozumiałem, że życie, jakie żyję, to coś więcej niż wszelki możliwy przedmiot wiedzy, coś więcej niż wszelka moralność.

3. Miłość, napisałem wyżej, to stan zapalny choroby, która definiuje, wyróżnia człowieka. Choroby serca, krwi, ciała. Choroby bolesnej - ale i słodkiej. Choroby na wieczność. Na śmierć.

A więc jednocześnie stan zapalny choroby, która definiuje naszą cielesną obecność w świecie. Demonstruje, co znaczy “ciało".

Spróbujmy zreasumować, co dotychczasowa analiza pozwala nam powiedzieć o “ciele":

“Ciało" - to przede wszystkim nazwa na zmienność ludzkiego życia; na jego przemijalność, podatność na cierpienie, śmiertelność. Włosy wypadają, skóra się marszczy, mięśnie wiotczeją, to tu, to tam coś boli, coraz częściej - aż wreszcie wszystko to się rozpadnie i nie będzie już Krzysia Michalskiego, jakiego znacie: to “ciało".

Ale nie tylko to. “Ciało" znaczy także coś innego; cielesna obecność w świecie ma także inną, nieoddzielną od tej pierwszej, stronę. “Zmienność" nie musi oznaczać tylko rozpadu, degeneracji czy przemijalności. To może być także zdolność do transformacji, do przekształcenia się, ba - nawet nieograniczona taka zdolność. Już wczesne chrześcijaństwo oswoiło nas z tą myślą: ciała pustelników, świętych, ciała dziewic poddawane były dyscyplinie, która miała kierować je w innym kierunku niż rozpad i śmierć - w kierunku nieba. “Świętość to przekształcenie fizjologii - pisze Cioran - ... każda funkcja cielesna staje się ruchem w kierunku nieba".

Nietzsche wtóruje: “Ciało nie tylko jest, czym jest - ale także przekracza siebie...". Celem tego przekroczenia, tej transformacji, nie jest jakaś wyższa forma rozwoju; transformacja, jaką jest ciało, nie ma określonego celu. Jest bez granic: w każdym kolejnym jej kroku wszystko, czym jestem, każda dotychczasowa forma stawiana jest pod znakiem zapytania. Nasze ciała, pisze Nietzsche, są, ostatecznie, pomostem do tego, co wychodzi poza każdy sens człowieczeństwa, do tego, co zupełnie nieznane, obce: do ukrytego, drzemiącego w nas nadczłowieka.

W miłości - w tym, co się dzieje między panem a panią pod jabłonią - to znaczenie “ciała" wychodzi na jaw. Bo przecież właśnie wtedy, kochając, każde z nas wychodzi poza siebie i rzuca się w ciemność, bez względu na ryzyko, bez zabezpieczeń...

Jednym z pojęć radykalnej transformacji ciała jest pojęcie zmartwychwstania. Napotkaliśmy już jedną formę tego pojęcia, skorelowaną z pojęciem zmiany jako degeneracji: zmartwychwstanie jako powstrzymanie takiej zmiany, a więc powstrzymanie degeneracji, rozkładu, przemijania. Coś w rodzaju doskonałego zabalsamowania ciała (poprzedzonego w razie konieczności kilkoma udanymi operacjami plastycznymi czy wymianą paru organów). W wyniku tak rozumianego zmartwychwstania ciało ma stracić podatność na destrukcyjną siłę czasu, stać się jak nieskończenie twardy, całkowicie przejrzysty, niezniszczalny diament.

Tylko w jakim sensie taki diament może być jeszcze nazwany “ciałem"? Czy moje życie bez przemijania i związanego z nim bólu może być jeszcze nazwane “cielesną" obecnością w świecie?

Można jednak rozumieć zmartwychwstanie inaczej - nie tyle jako kontynuację życia, jakie jest, a raczej jako powtórne narodziny do nowego życia. Czy takie właśnie rozumienie nie było intencją chrześcijańskiej reinterpretacji platońskiej idei nieśmiertelności duszy? Narodziny do nowego życia - a więc “przejście granicy znanego świata, w świat nieznany" (D.H. Lawrence).

Gdzie leży ta granica, granica znanego świata? Gdzie jest ten nieznany świat, ten kraj, w którym się nie urodziłem?

W żadnym konkretnym “miejscu". W tym sensie nigdzie. A jednocześnie w każdym momencie mojego życia - o ile każdy moment mego życia zawiera w sobie nieuleczalną nieciągłość, odniesienie do radykalnej obcości, do tego, co całkowicie nieznane, do - w tym sensie - tajemnicy. O ile każdy moment życia kryje w sobie ranę, która czyni nas wrażliwymi na wieczność. Jeśli tak - to każdy moment mojego życia jest też zmartwychwstaniem, urodzinami w nowe życie, w życie o nieznanych dotąd, w “poprzednim" życiu, możliwościach.

Gdzie lepiej to widać, niż wtedy, kiedy ciała Julii i Romea wyprężają się w (daremnym) wysiłku, by ofiarować siebie temu drugiemu i osiągnąć tę niemożliwą jedność, co przerasta i jego, i ją, choć ich nie niszczy; by uchwycić to nowe, obce, dziwnie słodkie, co zapiera dech? Miłość to nowe narodziny; tu, w tej miłości, Romeo i Julia zrzucają cały balast swojej przeszłości, swoich win, zobowiązań, ubrań; stają się znów niewinni, nadzy, stają się znów dziećmi. W tym sensie miłość to “miejsce" (ten moment, choć nie sekunda, minuta, miesiąc) zmartwychwstania, “miejsce" nieśmiertelności, co kryje się, co rozsadza to, co jest.

Nasza “cielesność", co wychodzi na jaw, gdy kochamy, jest zatem wyrazem nieograniczenie twórczego charakteru ludzkiego życia. Wyrazem faktu, że nasze życie w każdym momencie gotowe jest urodzić coś, co je przerasta, co się w nim nie mieści, co się nie da wiedzieć.

Ciało - to zatem nie tylko wyraz przemijania naszego życia, to także widomy znak nowo-narodzenia i w tym sensie nieśmiertelności. Ciało - to nie jest rzecz, zniszczalna, w której jesteśmy zamknięci. To wysiłek wyjścia poza siebie, poza to, co jest. To wyciągnięcie ręki - jak najdalej, aż do bólu - ku wieczności.

W tym kontekście pojęcie bólu, pojęcie cierpienia nabiera nowego znaczenia: ból ludzkiego ciała to nie tylko ból rozpadu, niszczenia, ból rozstania. To także ból porodu; bolesny poród nowego.

4. Czy nie jest to, wbrew pozorom, pojęcie ciała bliskie chrześcijańskiemu?

Historia Jezusa, zapisana w Nowym Testamencie, ma nam opowiedzieć, kim jesteśmy: to historia o kondycji ludzkiej. Ludzka kondycja nie da się zrozumieć bez Boga, przekonuje nas ta historia: żeby pomóc nam w tym zrozumieniu, Bóg stał się człowiekiem.

To znaczy: ciałem.

“Dotknijcie mnie i przekonajcie się - mówi zmartwychwstały Chrystus do Apostołów - duch nie ma ani ciała, ani kości, jak widzicie, że ja mam".

Ciało - to coś, co łączy cielesnego człowieka i wcielonego Boga.

Wcielenie Boga to - opowiada Nowy Testament - przede wszystkim opowieść o miłości, co każe porzucić wszystko, co jest: “Żyd, co nazywał się Chrystus, był jak dotąd najlepszym kochankiem" (Nietzsche). To jednocześnie opowieść o cierpieniu większym niż wszelka wina, o bólu, co nie jest rezultatem własnej przeszłości, bólu, co otwiera nowy świat. To wreszcie opowieść o śmierci, co jest krokiem w ciemność i zarazem nowym początkiem, o śmierci zaakceptowanej, wintegrowanej w życie; śmierci, co pokazuje, czym życie naprawdę jest: “Nosimy nieustannie w ciele naszym konanie Jezusa, aby życie Jezusa objawiało się w naszym ciele" - pisze św. Paweł.

Opowieść o ucieleśnieniu Boga to historia dziecka: cierpiącego - ale bez winy; kochającego - ale obojętnego na wszystko, co nasze; umierającego - ale i wstającego z martwych, do nowego życia. Opowieść o dziecku w nas.

Różewicz:

myślę o małym

bogu krwawiącym

w białych

chustach dzieciństwa

o cierniu który rozdziera

nasze oczy usta

teraz

i w godzinie śmierci

5. A zatem: moja obecność w świecie, moje życie jest nieodwołalnie cielesne; “ciało" to rozpad i śmierć, ale jednocześnie wysiłek, wyciągnięcie ręki, aż do bólu, ku nieznanemu, ku nowemu, ku obcemu: ku wieczności. Stąd miłość - zespolenie dwojga ciał w ekstazie i bólu - to wyraz kondycji ludzkiej; tu wychodzi na jaw, kim jesteśmy.

Życie ludzkie jako bolesna transformacja. Życie brzemienne nowym, nieznanym; czy to dziwne, że w mojej relacji pojawia się (ponownie) kolejna figura metaforyczna: kobieta?

Gdzie tylko “ciało" staje się centrum uwagi - tam zaraz pojawia się “kobieta".

Cielesność ludzkiego życia wyraża się w tlącym się w każdej jego chwili bólu; bo w każdej chwili mojego życia, w każdym moim geście, w każdym ruchu, rodzi się dziecko, w którym świat zaczyna się od początku. Każdy moment życia jest miejscem narodzin czegoś, co nie mieści się w tym, co dotąd jest; to boli.

To ból swoistego rodzaju. Nie wynika z przeszłości, z dawnych win. Jest niezawiniony, brak mu uzasadnienia. To ból rodzenia. O tyle, o ile jest bolesne w ten sposób, życie jest “kobietą": kobietą-rodzicielką.

Nasze życie jest twórcze, radykalnie twórcze: w tym, co robię, za każdym razem może powstać nowy świat. “...ale twórczość wymaga cierpienia. Cierpienie oznacza przekształcanie się, każde urodziny kryją w sobie śmierć. By tworzyć, trzeba być nie tylko dzieckiem, trzeba być także rodzicielką" (Nietzsche).

6. To cierpienie porodu, ów “wielki ból (mówi Nietzsche)... zmusza nas... do zejścia do ostatecznej głębi naszego życia i... do porzucenia wszelkiej ufności. Wątpię, czy taki ból nas »polepsza« - ale wiem, że nas pogłębia... Rezultatem takiego bólu jest to, że... znika zaufanie do życia: samo życie staje się problemem. - Nie myślcie tylko, proszę, że coś takiego zrobi z nas koniecznie ponuraków! Nawet miłość do życia jest wówczas jeszcze możliwa - tyle że kocha się je wówczas inaczej. To miłość do kobiety, do kobiety, której nie jesteśmy pewni...".

“Życie to kobieta" także w tym sensie, że nie możemy być go pewni. Że jest ze swej istoty problematyczne, że jest tajemnicą, której nie da się zgłębić. Że nie możemy mieć do niego zaufania: każdy następny moment może sprawić, że wszystko, co dotąd było, straci swój ciężar, swoje znaczenie, swoją rzeczywistość.

Życie - jak kobieta: zmienna, zwodnicza, niepewna. Raz tak, raz inaczej. Kusząca. Woalki, spódniczki, halki (przed chwilą był Nietzsche, więc jestem jeszcze jedną nogą w dziewiętnastym wieku). Pozór - i za nim kolejny. Labirynt - i nie ma wyjścia.

“O tak, życie to kobieta!" (Nietzsche).

Nie myślcie, że potraficie - że ktokolwiek potrafi - zerwać te woalki, zasłony, przejrzeć te pozory i znaleźć się oko w oko z “nagą prawdą" o życiu: nie, to niemożliwe, przecież życie to właśnie te wszystkie halki i spódniczki, to ta zmienność, niepewność, brak ciągłości, labirynt bez wyjścia. “Prawda" o życiu wymyka się nieustannie, kryje w nieskończonym szeregu masek, w grze pozorów. Czy raczej: właśnie to wymykanie się, te maski, ta gra - to życie. To “prawda" życia; i prawda jest więc kobietą.

Także w Biblii mądrość jest kobietą (Księga Przysłów 9:1-5; cf. 1:20f; 8:1ff).

Życie jest cielesne: przez ból, którym jest nacechowane, ból rodzącej matki. To ciało w konwulsjach porodu, rodzące nowe. Ciało sięgające poza siebie, jak najdalej - przepojone pragnieniem, tęsknotą, co się nie da zaspokoić. Ów ból, konwulsje, tęsknota, podkopuje każdą pewność, podważa wszelką ufność, stawia pod znakiem zapytania wszystko, co jest: dzięki niej świat staje się różnorodny nieskończenie. Rozpada się na bezmiar barw, odcieni, znaczeń, fragmentów, które nigdy nie dadzą się ułożyć w jedną całość.

Życie jak kobieta: zmienna, kusząca, zwiastun nowego.

Miłość: życie par excellence.

Brodaci mnisi, pustelnicy, średniowieczni święci, nie byli więc bez racji: to prawda, o tyle, o ile życie ma coś wspólnego z ciałem, kobieta gra w nim jedną z głównych ról. To prawda, ciało kobiety to ogień: kuszący, by weń wejść, wskoczyć i spalić wszystko swoje, spalić siebie. To prawda, dzieło kobiety... to rodzenie i śmierć. Ale ten ogień, ta pokusa, to dzieło - to życie samo.

To nie jest więc zła nazwa na miłość - to imię, które nadał jej Plotyn: Afrodyta. Boska Afrodyta: miłość, w której wychodzi na jaw życie, jakie jest, to ciało rodzące w rozrywającym je bólu, coś, co się w nim nie mieści, co je przerasta, niszczy, rani. Wieczność.

7. W miłości wychodzi na jaw życie, jakie jest - pojęciom natomiast się wymyka; nie da się go “poznać", nie da się go “wiedzieć". Co to nam mówi o wiedzy, o pojęciach, jakie mamy o życiu i o sobie?

Przede wszystkim: nie mówię tu o dwóch rodzajach dostępu do istoty życia, nie mówię o “uczuciu" (miłości) w odróżnieniu od “rozumu" (pojęć). Nie wzywam Was, byście kochali - i porzucili szkiełko i oko. Mój cel jest inny: chciałbym, żeby dyskusja wokół pojęcia “wiecznej miłości" prowadziła do zrozumienia czegoś o naturze samych pojęć. Nie do rezygnacji z rozumu na rzecz miłości - lecz do pojęcia rozumu, który oddaje jej sprawiedliwość. Do pojęcia racjonalności, dla której miłość jest źródłem, nie opozycją.

Jakie wnioski wypływają w tym kontekście z przekonania, że miłość ujawnia chroniczną chorobę świata, jaką jest człowiek: chorobę na wieczność?

Człowiek jest chorobą na wieczność - to znaczy: źródło człowieczeństwa bije w swoistego rodzaju bólu; nasze człowieczeństwo konstytuuje się, tworzy w cierpieniu, w bólu, bólu przemijania i rodzenia. Jeśli tak, to ten ból jest ostatecznym trybunałem, przed którym nasze pojęcia muszą dać świadectwo swojej wagi i swojego dla nas znaczenia, swojej ludzkiej prawomocności. Ten ból jest ostatecznym kryterium prawdy naszych pojęć. “Jedyna ... autentyczna, nieodparta, niemożliwa do zakłócenia z zewnątrz ... prawda to cielesny ból" (Kafka).

Miłość, prawdziwa miłość, nie może unikać bólu.

“Nie jesteśmy myślącymi żabami - pisze Nie-tzsche - aparatami do obiektywizacji i rejestracji o zimnych wnętrznościach - musimy stale rodzić myśli z własnego bólu i zaopatrywać je, po matczynemu, we własną krew, własne serce, w żądze, w namiętności, w cierpienie..."

W rezultacie nasze pojęcia naznaczone są naszym bólem, z którego się biorą. Cierpienie - a zatem ciało - jest warunkiem możliwości naszej wiedzy. Nasze pojęcia kryją w sobie naszą krew, nasze żądze, nasze namiętności. Żyją. Są jeszcze - zawsze, choć czasem prawie niedostrzegalnie - ciepłe od ognia, od płomienia miłości, co pali się gdzieś tam w głębi naszego życia. Orygenes pisał, że nasza zdolność do orientacji wśród rzeczy i ludzi, nasza tożsamość (“dusza"), jest rezultatem ochłodzenia się pierwotnego ognia miłości. Wiedza: ochłodzona miłość.

Jeśli tak, to nasze - jeszcze ciepłe - pojęcia nigdy nie staną się gotowe, ostateczne. Nigdy nie ułożą się wszystkie we wzór, co wyjaśni, jak jest. Zawsze pozostaną płynne, kruche, tymczasowe.

O tyle, o ile nasze pojęcia biorą się z naszego bólu, wiedza nie ma końca.

“Wiedza - napisze Nietzsche - to żądza i pragnienie: wiedzieć to znaczy zapładniać. A to znaczy, że jako twórczość, wszelka wiedza jest także nie-wiedzą. Całkowite poznanie czegoś oznaczałoby śmierć, wstręt, zło".

Jeśli tak, to nie ma się co łudzić, że pojęcia, jakiekolwiek pojęcia, pozwolą nam usunąć ból naszego życia: że wyleczą nas z choroby na wieczność. Nie wyleczą. One same przecież noszą w sobie ślady tej choroby. Wiedza nie jest lekarstwem na ten ból. Nie da rzeczywistego pocieszenia. Żadna logika, żadna dialektyka nie jest na ten ból odpowiedzią.

Tylko miłość. Czy raczej: bez miłości nie da się żyć, nie da się rozumieć. Same pojęcia nie wystarczą. Nie ma od nich ucieczki - tak jak nie ma ucieczki od czasu, którego są wyrazem. Ale jest jeszcze ten gest, który stanowi o mnie, który stanowi sens mojego “ja" - poza wszystkim, co można o mnie powiedzieć, poza wszystkimi moimi cechami charakteru, rolami społecznymi, znakami szczególnymi. Ten gest wyjścia poza to wszystko, poza siebie, ta ofiara z siebie, jakim byłem dotąd; bez tego gestu moje życie jest nie do pojęcia. Bez gestu, który wychodzi na jaw w miłości: gdy stoję naprzeciw Ciebie, nagi, już nie Krzyś - gdy stoję naprzeciw Ciebie Ja, który jestem Ty, Ja w bolesnym i słodkim, obojętnym na wszystko inne wysiłku, żeby być Tobą.

Krzysztof Michalski (ur. 1948) jest rektorem Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu, profesorem filozofii na Uniwersytecie Warszawskim i Boston University. Publikowany esej wejdzie do książki o Fryderyku Nietzschem, która ukaże się nakładem wydawnctwa “Znak".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jeden z najbardziej rozpoznawanych dziennikarzy naukowych i popularyzatorów nauki w Polsce. Od wielu lat związany z Polskim Radiem, były dyrektor Programu Pierwszego i Prezes Zarządu Polskiego Radia S.A. Na antenie Jedynki prowadzi autorskie programy „Wieczór… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2004