Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ile razy wraca w odzywkach publicznych hasło "wolności słowa", o którą podobno trzeba nie tylko szczególnie się dziś troszczyć, ale wręcz o nią drżeć i brać się do protestów, stają mi przed oczyma tamte dziesiątki lat w "Tygodniku", rytmicznie siekane na cotygodniowe komunikaty cenzury: czego tym razem nam nie wolno powiedzieć. Nazwiska, twarze na fotografiach, tytuły publikacji, daty, które mają być zapomniane albo po prostu przymiotniki nadające jakiemuś faktowi barwę albo znak oceny, a więc otwierające jakieś zabite drzwi do samodzielnego myślenia. Do prawdy.
Tuż koło nas egzystował cały świat ciągle odcięty i zakazany: świat wolnej myśli, wyobraźni, opinii... Teraz, słysząc okrzyki protestu w imię zagrożonej wolności słowa, nie trzeba nawet kwadransa, by zorientować się, że chodzi jedynie o wolność jak najbardziej soczystego wyrażania negatywnych emocji w domenie polityki, przede wszystkim o nieograniczoną możliwość mówienia negatywnie na tematy personalne. Zestawiam to ze sobą i jest mi nijako. Nie mogę uwierzyć, że mówiąc to samo, mamy na myśli tak bardzo różne sprawy.
Będę szczera: odrzucam niezgodę wielu szanownych dziennikarzy (a nawet autorytetów) na obecny zapis kodeksowy, zabraniający pod groźbą sankcji obrażania najwyższych władz mojego państwa. Ta niezgoda też jest pod sztandarem obrony "wolności słowa". I wydaje mi się czymś znacznie więcej niż nieporozumieniem. Wydaje mi się groźna.
Nie chodzi o sankcje - mogą one być całkowicie symboliczne. Sam zakaz jednak zakłada istnienie czegoś, czego nie mamy prawa się pozbywać, jeśli nie chcemy utracić kiedyś samych siebie jako wspólnoty świadomej i tożsamej. To szacunek dla symboli. Jeśli ktoś się upiera, że symbole nie obejmują osób, niech się odważy powiedzieć, że nie są mu potrzebne także takie "detale" jak przysięga, wraz z jej werbalnym ładunkiem, zasada wizualnych oznak czci, np. przez powstanie w czyjejś obecności, stylistyka słownych komunikatów i odniesień. Tak, ceremoniał. Gdy się rozrasta, trzeba mieć się na baczności. Gdyby miał wyparować bez śladu, warto chyba wcześniej zapytać o to, co wyparuje bez śladu razem z nim.
Dodam na koniec, że przecież wszyscy tak naprawdę wiemy, iż w tej fali obrony dzisiejszej "wolności słowa" istnieją odstępstwa od najbardziej nawet gromko podnoszonych protestów. I każdy znajdzie je pod ręką, gdy tylko doraźna potrzeba podsunie mu usprawiedliwienie.