Sygnał zetknięcia

Pięćdziesiąt lat temu człowiek po raz pierwszy stanął na Księżycu. To było najważniejsze zadanie całego programu Apollo. Choć nie jedyne.

16.07.2019

Czyta się kilka minut

Rakieta Apollo 11 na mobilnej platformie zmierza w kierunku miejsca startowego, Cape Canaveral, Floryda. 16 lipca 1969 r. / SCIENCE & SOCIETY PICTURE LIBRARY / GETTY IMAGE
Rakieta Apollo 11 na mobilnej platformie zmierza w kierunku miejsca startowego, Cape Canaveral, Floryda. 16 lipca 1969 r. / SCIENCE & SOCIETY PICTURE LIBRARY / GETTY IMAGE

Sześć lądowań, dziewięć lotów w sąsiedztwo Księżyca, lotów załogowych w programie jedenaście, a załogowych lotów na statkach Apollo aż piętnaście (doliczyć trzeba misje Skylab i Apollo-Sojuz). Do historii przeszedł Apollo 11, ale program Apollo ma swoją własną historię, od tragicznego pożaru Apolla 1 po doskonale bezawaryjny lot Apolla 17. Tych sześć lądowań też było zupełnie różnych: od Apolla 11, z jego krótkim i jednorazowym wyjściem na powierzchnię (Buzz Aldrin chodził po Księżycu niecałe dwie godziny), po Apollo 15, 16 i 17, które były całymi wyprawami geologicznymi, każda z nich z trzema pełnymi dniami roboczymi na powierzchni (astronauci Eugene Cernan i Harrison Schmitt z Apolla 17 spędzili w sumie 22 godziny i 4 minuty poza statkiem).

Bez systemu zapasowego

Jak właściwie do tego doszło? Jak to się udało? Najkrótsze streszczenie jest takie: Apollo był piramidą, drabiną, gdzie żaden krok nie jest możliwy bez tych poprzednich. Pozwólmy sobie na odrobinę poetyki encyklopedycznej. Apollo 7 to był dziewiczy lot statku Apollo, a Apollo 8 to pierwszy lot na Księżyc i wejście na orbitę wokół niego. Apollo 9 to ­dziewiczy lot ­lądownika, a Apollo 10 to połączenie ich wszystkich i próba generalna – lot statku razem z lądownikiem na orbitę Księżyca plus zejście z orbity aż do wysokości 14,4 km. Apollo 11, wiadomo, pierwsze lądowanie (ale też, co nie mniej istotne, pierwszy start z powierzchni Księżyca). Apollo 12 – pierwsze precyzyjne lądowanie (Charles Conrad i Alan Bean wylądowali tuż obok automatycznej sondy Surveyor 3), a Apollo 14 to pierwsze lądowanie poza płaskimi morzami księżycowymi. Apollo 15 to pierwsza misja w najbardziej ambitnej konfiguracji, z trzydniowym pobytem na powierzchni, z użyciem słynnego „łazika” do jazdy po niej, z poprawionymi parametrami statku i dodatkowym spacerem w głębokim kosmosie w drodze powrotnej. A także pierwszy raz, kiedy astronauci zdjęli skafandry, kładąc się na Księżycu do snu.

Z punktu widzenia planowania misji i psychologii decyzji najtrudniejszym krokiem programu był Apollo 8, pierwszy lot do Księżyca. To była, jak wspominali menedżerowie NASA, najtrudniejsza decyzja do podjęcia. Bo był to skok wiary w otchłań, i to całkiem dosłownie: to pierwszy raz, kiedy ludzka załoga opuściła niską orbitę okołoziemską, udając się w podróż tysiąc razy dalszą. Był to też pierwszy raz, kiedy załogowy statek wszedł na orbitę wokół Księżyca i pierwszy raz, kiedy ją opuścił. A wszystko to przy pomocy jednego tylko silnika rakietowego. Cały Apollo kręcił się wokół minimalizowania ciężaru, a rzecz tak wielka i ciężka jak silnik nie mogła mieć systemu zapasowego. Mógł być tylko jeden i on musiał zadziałać. Gdyby nie zadziałał lub zadziałał źle, załoga rozbiłaby się o Księżyc albo zostałaby uwięziona na jego orbicie na zawsze, bez żadnej, choćby teoretycznej, możliwości ratunku. Nic więc dziwnego, że choć silnik miał swoją nazwę – Service Propulsion System – i oczywiście zgrabny skrót SPS, to mówiono o nim po prostu: The Engine. Przez wielkie „T” i z głębokim szacunkiem w rodzajniku.

Seria pierwszych razów

Drugim najtrudniejszym krokiem – psychicznie i technologicznie – było oczywiście samo lądowanie. Był to cały bukiet „pierwszych razów”: pierwsze lądowanie na innym ciele niebieskim, ale również pierwsze podejście do lądowania, którego nie dało się wypróbować na Ziemi. Lądownik był stworzony do działań wyłącznie poza atmosferą ziemską i przy grawitacji księżycowej, więc jedyne, na co mogli liczyć Neil Armstrong i wspomniany już Conrad (dowódcy Apolla 11 i 12), to próbne loty na LLRV i LLTV, dziwacznych pojazdach nazywanych „latającymi ramami od łóżka”. Z czasem okazało się, że to całkiem dobre symulatory, a doświadczenie nabyte nad teksańskimi nieużytkami sprawdza się nad powierzchnią Księżyca.

Ale nie było tego wiadomo zawczasu. Natomiast było wiadomo, że w maju 1968 r. jeden LLRV się rozbił, a Armstrong katapultował się zeń w ostatniej chwili.

Apollo 11 to również pierwszy kontakt człowieka z gruntem księżycowym... ale nie tylko w tym historycznym, quasi-meta­fizycznym znaczeniu, że oto ­spełniono marzenie Konstantina Ciołkowskiego, podnosząc kamyk z powierzchni Srebrnego Globu. Dla inżynierów i planistów Apolla miało to znaczenie bardzo konkretne, namacalne. Co się właściwie stanie, gdy Armstrong i Aldrin wrócą do kabiny, napełnią ją tlenem i otworzą hełmy skafandrów? Czy nie zaatakują ich jakieś księżycowe mikroby? Co więcej, były obawy, że pył księżycowy na ich butach i skafandrach... się zapali. Dziś brzmi to absurdalnie, ale 50 lat temu była to niebezpodstawna obawa. Materiał zalegający powierzchnię Księżyca nie był przecież nigdy, przez całe miliardy lat, wystawiony na działanie tlenu. Jaka więc będzie reakcja? Na szczęście, jak wiemy, obyło się bez pożaru. I wiemy już, że powierzchnia Księżyca ma wyraźny, intensywny zapach, podobny do prochu strzelniczego.

A po tym wszystkim: start z powierzchni, kolejny z momentów krytycznych. Dwójka astronautów na powierzchni Księżyca, a więc na wysokości zero i przy zerowej prędkości, nie miała żadnego pola manewru. Jej życie zależało wyłącznie od kolejnego napędu – silnika stopnia wzlotowego. Gdyby nie zadziałał, gdyby nie zdołał unieść statku na orbitę księżycową, oznaczałoby to śmierć, bez taryfy ulgowej i wariantu pośredniego. Tu również nie było i nie mogło być silnika rezerwowego, nie było możliwości wysłania misji ratunkowej, nic z tych rzeczy. Wóz albo przewóz.

Silnik zadziałał bezbłędnie, przy każdym z sześciu startów z Księżyca.

Trzy ofiary

Ale wszystko zaczęło się od tragedii. 27 stycznia 1967 r. w pożarze statku Apollo 1 podczas próbnego odliczania na wyrzutni zginęli astronauci Virgil Grissom, Edward White i Roger Chaffee. Bezpośrednią przyczyną było przetarcie się izolacji na przewodach elektrycznych, przeskok iskry i auto da fé w czystym tlenie. Przy budowie statku starano się zapobiec pożarowi podczas lotu, a zaniedbano ryzyko pożaru na Ziemi. Co więcej – paradoksy zimnej wojny – w NASA nikt nie miał pojęcia, że w marcu 1961 r. dokładnie z tej samej przyczyny (pożar w atmosferze wysokotlenowej) spłonął w czasie testów kosmonauta Walentin Bondarenko.

Co było głębszą przyczyną? Dzisiaj w Polsce powiedzielibyśmy pewnie „tupolewizm”, ale wtedy mówiło się go fever (gorączka pośpiechu). Zbliżał się wyznaczony przez prezydenta ­Kennedy’ego termin końca dekady, Amerykanie chcieli prześcignąć Rosjan i wszystko to sprawiało, że procedowano zgodnie z planem, choć wiadomo było, że technika nie jest do końca dopracowana. Tragiczną ironią losu pozostaje, że Grissom, który w 1961 r. niemal utopił się przy wodowaniu swojego statku Mercury, bo z nieznanych przyczyn właz otworzył się samoczynnie, zginął przez właz Apolla, który był zabezpieczony jak szafa pancerna i nie dało się go szybko otworzyć, by uciec z płomieni.


Czytaj także: MIrosław Dworniczak: Wracamy na księżyc


Jeśli jednak za pożar odpowiadał „tupolewizm”, to NASA umiała go przezwyciężyć i wyjść na prostą. Choć, oczywiście, większe czy mniejsze problemy pojawiały się nadal – największe oczywiście w Apollo 13, ale przecież nie tylko wtedy. Samo przeprojektowywanie Apolla trwało długo, a dziewiczy lot Apolla 7 odbył się dopiero półtora roku po pożarze. Był on pełnym sukcesem od strony technicznej, pojawiły się za to konflikty na froncie ludzkim. Załoga protestowała przeciwko przeładowanemu grafikowi, stawiała opór kontrolerom, a do tego cała trójka (Walter Schirra, Donn Eisele, Walter Cunningham) się przeziębiła – i zbuntowała przeciwko obowiązkowi założenia hełmów do lądowania (chodziło o to, żeby móc wyrównywać ciśnienie w uszach). Pół roku później nieopatrzne przełączenie trybu nawigacyjnego sprawiło, że lądownik Apolla 10 wpadł w niekontrolowane obroty kilkanaście kilometrów nad powierzchnią Księżyca. Analizy wskazały, że brakowało sekund do ostatecznej utraty kontroli, a przekleństwo wypowiedziane wtedy przez Cernana stało się dla NASA sporym problemem PR-owym.

To, co działo się w czasie podejścia Apolla 11 do lądowania, jest opowieścią dość znaną. Jedenastokrotnie rozlegały się alarmy 1201 i 1202 o przeciążeniu pamięci operacyjnej komputera (o co nie było trudno – ten komputer miał pamięć mniejszą niż dzisiejszy kalkulator). Jak wiemy, udało się wylądować szczęśliwie. Apollo 12 również wylądował bez przeszkód, choć tym razem to start z Ziemi był dramatyczny. W drugiej minucie lotu w rakietę nośną uderzył piorun i wszystkie systemy statku padły. Wydawało się, że start musi zostać przerwany i że tym razem Apollo nigdzie nie doleci. Ale doleciał, bo John Aaron, 26‑latek z kontroli lotu w ciągu kilku krytycznych sekund wymyślił, że można przywrócić zasilanie mało komu znaną komendą „SCE to AUX”. I zadziałało.

Wyciek soku pomarańczowego

Niedoszłe trzecie lądowanie, czyli Apollo 13, to znów historia znana, z filmu z Tomem Hanksem oczywiście. Eksplozja zbiornika z tlenem w dwóch trzecich drogi do Księżyca wyłączyła z użytku główne moduły Apolla, a załoga przeżyła tylko dlatego, że schroniła się w lądowniku, który stał się jej „szalupą ratunkową”. Niecały rok później Apollo 14 miał przywrócić cały program na odpowiedni kurs, a społeczeństwu wiarę w podbój kosmosu. I to się udało, ale nie bez poważnych problemów. Najpierw, wkrótce po opuszczeniu orbity okołoziemskiej, załoga nie mogła połączyć się z lądownikiem i wyciągnąć go z „garażu” na szczycie rakiety Saturn. Połączenie udało się dopiero po szóstej próbie. Później okazało się, że w systemie lądownika uporczywie pojawia się błędny sygnał odejścia – trzeba było przeprogramować komputer, żeby „obejść” ten sygnał. Kolejny problem pojawił się już przy ­samym podejściu do lądowania: nie chciał się uruchomić radar podający wysokość nad powierzchnią Księżyca. Nie było jasne, czy Alan Shephard nie zdecyduje się na złamanie reguł i lądowanie bez radaru. Na szczęście ktoś w Houston zauważył, że radar jest włączony i działa, tylko jest nastawiony na nieskończoność – szybka rekalibracja uratowała sytuację i wszystko potoczyło się zgodnie z procedurą.

Chyba jedynym stuprocentowo bez­awaryjnym był ostatni lot, czyli Apollo 17. Apollo 16 miał bowiem zasadniczy problem na orbicie Księżyca: pojawiły się wątpliwości co do samego silnika SPS. Awaria oznaczałaby oczywiście odwołanie lądowania, ale skończyło się na jego opóźnieniu o sześć godzin. Bywały też problemy natury medycznej. Frank Borman w Apollu 8 dostał ostrych wymiotów i biegunki, co oczywiście było nieprzyjemne w nieważkości i maleńkiej kapsule bez urządzeń sanitarnych, ale też sprawiło, że w Houston zaczęto rozważać zawrócenie statku w pół drogi do Księżyca (czy to choroba lokomocyjna, promieniowanie kosmiczne, wirus? A co, jeśli zarazi się cała załoga?). Z kolei u astronautów Apolla 15 pojawiły się zaburzenia rytmu serca w czasie, gdy byli na Księżycu. Nic się złego nie stało (jak skomentował jeden z lekarzy: przebywają w zmniejszonej grawitacji, w czystym tlenie i pod stałą kontrolą – nic lepszego nie można rekomendować), za to ustalono, że to na skutek niedoboru potasu. Stąd też, w następnym locie, Apolla 16, zarządzono, że astronauci mają pić mnóstwo bogatego w potas soku pomarańczowego. Co miało reperkusje natury nieco humorystycznej, bo John Young, dowódca wyprawy, podczas pobytu na powierzchni Księżyca skarżył się na ciągłe puszczanie wiatrów, a podajnik tego soku w skafandrze Charlesa Duke’a był źle ustawiony, co sprawiło, że przez całe lądowanie sok na niego wyciekał. Nie było mu jednak do śmiechu, bo każdy problem ze skafandrem próżniowym oznaczał ryzyko.

Mechanizm z Antykithiry

Historia Apolla jest więc historią wielkiego powrotu. Najpierw Apollo zabił trzech astronautów, jeszcze zanim się oderwał od Ziemi, a ostatecznie stał się pewnym i wiarygodnym statkiem kosmicznym. Silnik SPS – The Engine – ośmiokrotnie wprowadzał Apolla na orbitę księżycową i ośmiokrotnie kierował go z powrotem ku Ziemi, zawsze bezbłędnie. Jeszcze wyraźniej to widać z lądownikiem. Ten kruchy, pokryty złotą folią stateczek, który jesienią 1968 r. opóźniał cały program, bo ciągle był niegotowy (przy jednej z prób ciśnieniowych rozleciało się okno, innym razem części, które w teorii miały idealnie do siebie pasować, w ogóle nie chciały się połączyć), stał się ostatecznie jego najsolidniejszym elementem i ani razu nie spowodował większego problemu. Ba, w locie Apolla 13 uratował życie załogi, wykonując cały szereg manewrów, do których w ogóle nie był przeznaczony.

Program Apollo jest dzisiaj legendą, a stał się nią, jeszcze zanim się skończył. Jest też anomalią, XX-wiecznym mechanizmem z Antykithiry, zjawiskiem, które nie pasuje do epoki. Był też bardzo krótki, o czym się rzadko dzisiaj pamięta. Prezydent Nixon, witając astronautów Apolla 11 na lotniskowcu Hornet, powiedział, że tydzień tego lotu to był najwspanialszy tydzień w historii świata, od czasu jego stworzenia. Dobrze napisane przemówienie, ale prawda była nieco inna. To było najwspanialsze dziewięć miesięcy. Zaledwie 9 miesięcy i 9 dni upłynęło między startem pierwszego Apolla z człowiekiem na pokładzie do chwili, gdy Armstrong i Aldrin wylądowali na Morzu Spokojnym. Czas trwania ludzkiej ciąży – zaledwie 282 dni!


Czytaj także: Widziane z księżyca - co pisali Jerzy Turowicz i ks. Michał Heller 50 lat temu


A jednak sukces programu Apollo nie przełożył się na projekty bardziej długofalowe. Od prawie pół wieku nikt nie był na Księżycu, o Marsie nie mówiąc. Nazwa Apollo pochodzi z mitologii i trochę wraca do mitu. Powoli umierają ostatni uczestnicy. Do dziś żyje tylko czterech „apollinów”, którzy chodzili po Księżycu – Aldrin ma 89 lat, Scott – 87, Duke 83, Schmitt 84. A my patrzymy wstecz i zastanawiamy się, czym właściwie był ten Apollo i skąd się wziął. Apollo, czyli transcendencja. Na miarę naszych czasów.

Szczypta patosu jest tu na miejscu. Człowiek podniósł kamyk z powierzchni Księżyca, tego samego, do którego wzdychały pokolenia zakochanych, który towarzyszył nam od zawsze, począwszy od afrykańskiej sawanny, kołysał się hen, nad drzewami. Był też symbolem czegoś absolutnie nieosiągalnego, nie z naszego świata. To widać do dzisiaj w języku, w takich frazach jak „urwać się z Księżyca”, „księżycowe żądania” czy to promise the moon (obiecywać niemożliwe, dosł. „obiecywać księżyc”). Pół wieku temu to się zmieniło – człowiek sięgnął po to, co nieosiągalne.

Między światami

Mówi się – przynajmniej w Stanach – że fajnie było żyć w latach 60., żeby oglądać to wszystko na własne oczy. Dzięki cudom fotografii, filmu i internetu również i my możemy dokładnie to śledzić. A nawet dokładniej. Na YouTube są nagrania z lądowania Apolla 11 zestawione z obrazami z Google Moon i nagranym komentarzem Armstronga. Użytkowniczka Amy Shira Teitel (polecam!) będzie prowadzić na Twitterze relację z pierwszego lądowania – wszystko z opóźnieniem równo 50 lat, co do minuty. To wszystko jest cały czas dostępne. I będzie dostępne.

Ale jedno doświadczenie powoli znika: za jakiś czas nie będziemy już wiedzieć, jak to było przejść ze świata, w którym Księżyc jest symbolem nieosiągalnego, do świata, w którym ludzie po nim chodzili. A to się przecież zmieniło w przeciągu jednego pokolenia! Dla młodych ślad stopy na Księżycu jest oczywistością.

O Apollu opowiada się z reguły przez pryzmat wyścigu USA z ZSRR, ale dziś coraz bardziej widać, że inny kontekst jest tu nie mniej istotny. Jeff Tiedrich ujął to tak: „Cześć dzieciaki! Jestem po sześćdziesiątce. Wy nigdy nie mieszkaliście w Ameryce, w której bogaci płacili na państwo tyle, ile powinni płacić. Ale ja żyłem. Pozwólcie, że wam powiem, jak to wyglądało. Zbudowaliśmy nowe szkoły i autostrady, było mniej biednych, byliśmy technologiczną awangardą świata. No i – do cholery – polecieliśmy na Księżyc”.

▪▪▪

Sama końcówka lądowania to moment krytyczny, bo nie ma już ani zapasu wysokości, ani czasu, żeby przerwać podejście. Na ostatnich metrach pozostaje już tylko bezpieczne lądowanie albo śmierć, bo silnik stopnia wzlotowego nie zdąży już awaryjnie poderwać statku na tyle szybko, żeby uchronić go przed rozbiciem.

„60 sekund” – Charles Duke nadaje przez radio z Houston. Pozostaje równo minuta do punktu „bingo”, regulaminowej granicy, po której trzeba posadzić statek w ciągu 20 sekund albo przerwać podejście. Ale to już naprawdę ostatnie metry. Przez okna widać już tuman pyłu, który podnoszą z powierzchni gazy wylotowe. Widać cień statku rzucany bezpośrednio na powierzchnię. „Podnosi się pył... Widać cień” – donosi Aldrin.

„Trzydzieści sekund” – lakonicznie informuje Duke. Chwilę później jedna z trzech sond umieszczonych na spodzie lądownika wchodzi w grunt. Zapala się kontrolka lunar contact.

„Sygnał zetknięcia” – słychać słowa Aldrina z Księżyca. Jest godzina 20:17:40 czasu Greenwich. 20 lipca 1969 r. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Filozof, pisarz, opublikował m.in. „Sztukę życia według stoików”, a ostatnio „21 polskich grzechów głównych”. Prowadzi blog myslnikstankiewicza.pl. Kontakt z autorem: mikolaj.piotr@gmail.com więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2019