Wasze ręce, wasze oczy

To nie władza stwarza posłuszeństwo, lecz posłuszeństwo stwarza władzę. Kto czerpie przyjemność z tyranii?

13.07.2020

Czyta się kilka minut

Defilada z okazji 70. rocznicy założenia Korei Północnej.  Pjongczang, 9 września 2018 r. / ALEXANDER DEMIANCHUK / TASS / GETTY IMAGES
Defilada z okazji 70. rocznicy założenia Korei Północnej. Pjongczang, 9 września 2018 r. / ALEXANDER DEMIANCHUK / TASS / GETTY IMAGES

Kiedyś wpadłem na ten cytat w tekście o zbyt szczupłych modelkach, poddanych tyrańskiej władzy kreatorów mody. Później – w książce o kulisach kuchni w gwiazdkowych restauracjach zarządzanych przez szefów-zamordystów. Następnie w tekście z roku 2010 o letargu społeczeństw w dobie liberalizmu. O jego autorze na łamach „Tygodnika” wspominali w ostatnich latach Zygmunt Bauman, Grzegorz Jankowicz, Dariusz Kosiński i Tadeusz Sławek.

Oto ów tekst: „Chciałbym na tę chwilę to jedno choć pojąć: jak to się dzieje, że tyle wiosek, tyle miast i narodów, tylu ludzi znosi władztwo jednego tyrana, który nie ma innej mocy niż ta, co mu ją oni dają, który zadawać im szkody może dlatego tylko, że życzą sobie jej zaznać, i który nie mógłby żadnej im wyrządzić krzywdy, gdyby cierpieć nie woleli bardziej, niźli się sprzeciwiać. Kwestia to zadziwiająca – a przecież tak pospolita, że raczej niż nią się zdumiewać, powinno się nad nią ubolewać – że miliony ludzi tak nędznie się poddaje, wkłada głowę pod jarzmo nie dlatego, by zmuszała ich do tego siła wyższa, lecz dlatego, że pociąga ich i by tak rzec urzeka imię jednego człowieka, którego nie powinni się obawiać – skoro jest tylko jeden – ani kochać, skoro jest dla nich nieludzki i okrutny”.

Cytat należy już do obiegowych i przytacza się go intensywnie na lewo i prawo, zwłaszcza na blogach politycznych. Wyszedł spod ręki Étienne’a de La Boétiego (1530–1563), przyjaciela Michela de Montaigne’a. W podręcznikach szkolnych unieśmiertelniła La Boétiego fraza Montaigne’a wypowiedziana po jego przedwczesnej śmierci: „Bo to był on, bo to byłem ja”. Uznaje się ją za najpiękniejszą definicję przyjaźni.

La Boétie, osoba wzbudzająca od razu sympatię i czułość, co jakiś czas wynurza się z otchłani zapomnienia, by obsłużyć kolejne antyautorytarne uniesienie. Cytat pochodzi z książeczki, którą napisał gdzieś między 16. a 18. rokiem życia. Tekst jest obecnie często wznawiany, opiewany za swą „aktualność”, „nowoczesność”, „proroczą trafność” itp.

Ukazał się także u nas w roku 2008 w przekładzie i opracowaniu Krzysztofa Matuszewskiego pod tytułem: „Rozprawa o dobrowolnej niewoli”. W dawnych czasach równolegle lub jako dodatek funkcjonował tytuł „Przeciwko jednemu”; to jego używał Montaigne wiele lat po śmierci przyjaciela.

Resztę poproszę

W swoim krótkim życiu La Boétie zdążył jeszcze przetłumaczyć kilku pisarzy antycznych i wypowiedzieć się o kondycji tłumacza. Był też poetą, autorem 29 sonetów. Zajmował się czynną polityką, m.in. jako doradca parlamentu bordoskiego (mianowany dwa lata przed osiągnięciem wymaganego wieku) brał udział w negocjacjach między katolikami i protestantami podczas wojen religijnych nękających wówczas Francję. Umarł na gruźlicę lub dżumę, a od pierwszych symptomów do chwili śmierci upłynęło niewiele czasu; w ostatnim dniu zdążył napisać testament cedujący na ­Montaigne’a literacki dorobek. Wspomniany tekst ukazał się dopiero kilkanaście lat po jego napisaniu, w 1574 r., wcześniej – za życia La Boétiego i po jego śmierci – krążył w odpisach.

W roku 1960 Emil Cioran napisał esej „W szkole tyranów”. Zajmował się w nim przede wszystkim psychologią tyraństwa i strategiami tyranów jako głównym motorem dziejów, mniej interesował go obiekt ich władzy, czyli podwładni, lud. La Boétie, przeciwnie, skupia się w swych rozważaniach na poddanych, wychodząc od pytania, a raczej od zdumienia, które nie chce go opuścić: jak to jest możliwe, że ludzie z własnej woli ulegają władzy tyrańskiej, woli mocy jednego człowieka? Jak to się dzieje, że są niezłomnie gotowi, powiedzielibyśmy dzisiaj sławetną formułą, „popierać i nie przeszkadzać”? Jest to pytanie, które wielu z nas zadaje ostatnio sobie, innym, w ostateczności ptakom za oknem. „Boże mój, skąd to wszystko? Jak nazwać to nieszczęście? Czym jest ta przywara, okrutna przywara sprawiająca, że nieskończona ilość ludzi nie tylko jest posłuszna, lecz także gotowa służyć; nie jest rządzona, lecz podlega tyraństwu?”.

Cioran nie miał złudzeń: „»A lud?« – zapytają. Myśliciel albo historyk używający tego słowa bez ironii sam siebie dyskwalifikuje. Zbyt dobrze wiadomo, co pisane jest »ludowi«: znosić kolej rzeczy, znosić fantazje władców, służyć celom, które ranią go i gnębią. Każde doświadczenie polityczne, choćby najbardziej »postępowe«, przynosi mu szkodę, obraca się przeciw niemu: lud nosi, boskim lub diabelskim wyrokiem, stygmaty zniewolenia. Nie warto się nad nim użalać; znikąd dlań pomocy. Narody i cesarstwa powstają dzięki jego życzliwości dla krzywd, których pada ofiarą. Nie ma głowy państwa ani zdobywcy, który by nim nie gardził; lecz on przyzwala na tę pogardę i z niej żyje. Gdyby tylko przestał być bezwolną ofiarą, społeczeństwo by upadło, a wraz z nim całe dzieje. Nie bądźmy zanadto optymistami: nic w ludzie nie skłania do rozważenia tej pięknej ewentualności. Taki, jaki jest, lud stanowi zachętę do despotyzmu”.

W tej szarży streszczają się wstępne poglądy La ­Boétiego; właściwie Cioran je przepisuje, tyle że wyraża dosadniej. Ale poddanym tyrana poświęca ledwie jeden akapit; szkoda mu czasu na tę kwestię; dzieje powstają na tronach, a nie na zydlach. La Boétie nią zajmuje się przede wszystkim i, choć krytyczny, daje „ludowi” szansę.

Zaczyna od politycznego audytu, za którym stoi w pamięci pisarza despotyczna tradycja feudalna. Natrętnie pyta uciśnionych o przyczynę stanu rzeczy i od razu sam odpowiada na swoje przykre pytania: „Skąd wziął tyran tyle oczu, którymi was śledzi? Bo mu ich nie zawiązaliście”. A „skąd wziął tyle rąk, by was uderzać? Bo mu daliście własne”. I dalej nie daje spokoju: „Czyż stopy, którymi depcze miasta, nie są waszymi? Czy władza, którą ma nad wami, nie od was pochodzi? Czy gnębiłby was bez waszego przyzwolenia?”. „Czy nie jesteście zdrajcami siebie samych?”, „wspólnikami mordercy, który was zabija”?

Ten retoryczny i oskarżający tryb pytający coś przypomina. W czasach Montaigne’a żyło się o wiele krócej i szybciej się intelektualnie dojrzewało, lecz w końcu czytamy tekst bardzo młodego człowieka, kogoś, kto chce wykrzyczeć swoje oburzenie bezczelnością swego wieku, na nic się nie oglądając – jak dzisiaj Greta Thunberg. Tyle że ją w lektyce z milionów lajków niesie rozentuzjazmowany tłum, La Boétie zaś wypowiada swoje zgorszenie i zdumienie poza światłem reflektorów, w samotności i w ryzykownych warunkach politycznych, gdy sztuką przeżycia było lawirowanie.

Przez całą książkę daje obu tym uczuciom – zgorszeniu i zdumieniu – upust. Ci tyrani to przecież nikt prawie, ludzie jak wszyscy, z „jedną parą oczu i jedną parą rąk”, nieraz „tchórze, którzy nie powąchali prochu na polu bitewnym, nie wystąpili na arenach rycerskich turniejów”; osobnicy „zniewieściali”, niedający swoją cielesną obecnością powodów do podziwu i niekochający nikogo. Jak można tak im ulegać, ustępować, godzić się na wszystko, czego zechcą, nadstawiać za nich głowę, narażać w boju życie?

Skąd przyzwolenie na ich rządy, na współdziałanie w sprawowaniu przemocy? Na, mówiąc współcześniej, kolaborację? Skąd to głębokie, niepodważalne przyzwyczajenie do zastałej sytuacji, z którego ludzie przestali nawet zdawać sobie sprawę?

Nie wynika to, mówi La Boétie, z czystego tchórzostwa ani też wyłącznie z samych apanaży – choć oczywiście profity, dystrybuowane tak, by jednych poddanych przeciwstawiać drugim, odgrywają ważną rolę. Gdyby chodziło o niewielką grupę, można by mówić o zajęczym sercu, lecz chodzi przecież o ogół, „tysiąc miast, krain, ludzi”. Jaka jest zatem inna przywara, która tłumaczy takie bezgraniczne poddaństwo i taki współudział w jego wymuszaniu, ta inna „potworna wada, która nie zasługuje nawet na miano tchórzostwa, która nie może nawet znaleźć dla siebie wystarczająco brzydkiego imienia, którą natura odwodzi od czci, a język nie chce nazwać?”. Tą przeklętą wadą, tą wołającą o pomstę do nieba niecnotą, jest brak pragnienia. Ale pragnienia czego?

Człowiek umie przecież pragnąć, pożądać i nieraz uczyni wszystko, aby posiąść obiekty swego pożądania. Jednak jest coś wyjątkowego, czego nie ma siły prawdziwie pragnąć: nie umie pragnąć „dobra wielkiego i słodkiego”, czyli wolności. A kiedy wolności nie ma, pojawia się „wszelkie możliwe zło” i „wszystkie inne rzeczy, naznaczone zniewoleniem, tracą smak”.

Ludzie tak się przyzwyczaili do zniewolenia, do braku woli, że umiłowania wolności nie uznają już za coś naturalnego, że gardzą wolnością, bo gdyby jej pragnęli, toby ją mieli; zachowują się tak, jakby „nie chcieli się cieszyć tym cennym nabytkiem, gdyż zbyt łatwo wydaje się im osiągalny”. A przecież „wolność jest naturalna; nie tylko się z nią urodziliśmy, ale też urodziliśmy się z pasją jej obrony”.

Ograniczyć wolność można tylko z własnej woli w autentycznych relacjach przyjaźni i w harmonijnym życiu rodzinnym, które wymagają niekiedy wysłuchania i posłuszeństwa, lecz nie prowadzą do zniewolenia. Reszta powinna być protestem.

Recepta na krople

„Ucieczka od wolności” – tytuł i w dużej mierze temat swej najsłynniejszej książki z 1941 r. Erich Fromm mógłby wziąć bezpośrednio z rozprawy La Boétiego. Ucieczka od wolności jest przyczyną wszelkich politycznych i społecznych nieszczęść; głębokie uwewnętrznienie podległości prowadzi do wyostrzenia władzy autorytarnej i jej ekscesów.

Ale właśnie autorytarnej, nie tylko otwarcie dyktatorskiej. Również autorytarnej na sposób skryty, tak jak widzą ją krytycy kapitalistycznego globalizmu: władza turbokapitalistyczna zniewala, rozdając dobra przynoszące pocieszenie, trochę wygody. I dobra z czasem same stają się tyranem, produkowanym przez zniewolonych, wyobrażanym sobie przez zniewolonych, pożądanym przez zniewolonych i sprzedawanym oraz kupowanym przez zniewolonych.

I w tym przypadku sprawdza się lekcja La Boétiego: nie władza stwarza posłuszeństwo, lecz posłuszeństwo stwarza władzę. Współczesny eseista, odwołujący się do La Boétiego, gdy pisze o tyranii pieniądza, w taki – typowy dla krytyki kapitalistycznego rynku – sposób komentuje zdanie mówiące, że „pierwszą przyczyną dobrowolnego zniewolenia jest przyzwyczajenie”: „I tak reklamy nakłaniają nas bez przerwy do wypróbowania nowego produktu (w istocie identycznego z poprzednim), aby wywołać wrażenie zmiany, przeto i wolności”. Bo też wolność rynkowa nie ma nic wspólnego z wolnością ontologiczną i zbyt łatwo zdarza się konfuzja między tak ładnie – efektownym pleonazmem – nazwaną wolnością liberalną, wolnością liberalizmu a wolnością sensu stricto.

Trudno powstrzymać się przed taką czy inną pozahistoryczną, aktualizującą lekturą książki La Boétiego, tak bardzo jest ona gęsta i aż domagająca się westchnienia: „Już La ­Boétie mówił...”. Przywrócę ją jednak na chwilę kontekstowi historycznemu.

Nie ma pewności, czy nie została napisana jako wyraz protestu po jednym z brutalnie stłumionych powstań chłopskich w roku 1548, czy nie była przez autora jeszcze po latach poprawiana pod naciskiem aktualnych wydarzeń. Jakkolwiek było, i tak została politycznie udomowiona. Czy raczej przywłaszczona przez środowiska hugenockie, które w tekście La Boétiego, choć katolickiego deputowanego, dojrzały sympatyka ich sprawy. Zwłaszcza po rzezi hugenotów w noc św. Bartłomieja w roku 1572.

To protestanci doprowadzili do pierwszego wydania książkowego eseju i jego rozpowszechnienia, najpierw w anonimowych fragmentach włączonych w ich własne publikacje, a później, w roku 1577, w całości, choć jeszcze w ramach innego hugenockiego podziemnego druku, zwanego „Mémoires de Charles IX”. W tamtym czasie, dziesięć lat po śmierci La Boétiego, esej jego uchodził po prostu za pamflet protestancki.

Montaigne miał zamiar opublikować tekst przyjaciela w korpusie własnych „Prób” i nie uwzględnił go w wydaniu innych utworów La Boétiego, które przygotował. Tymczasem jednak wspomniany druk protestancki, który zdążył zyskać rozgłos, nakazem parlamentu bordoskiego uległ konfiskacie i symbolicznemu publicznemu spaleniu. Ostrożny Montaigne w ostatniej chwili wycofał esej przyjaciela z pierwszego wydania „Prób” (1580), zastępując go wzmianką o jego ­29 sonetach.

Montaigne podjął się właściwie tego, co czynili komentatorzy przez pięćset lat, aż do dzisiaj: wyrwania tekstu La ­Boétiego z kontekstu historycznego (a więc z protestanckiego przywłaszczenia), wpisania go w perspektywę egzystencjalną i filozoficzną, w refleksję o wolności i powszechnej kondycji człowieka, czyli w uniwersalne spojrzenie z lotu ptaka, jakiemu sam oddaje się w „Próbach”.

La Boétie, człowiek parlamentu z całego serca i ducha (dzisiaj powiedzielibyśmy: demokrata), był przeciwny silnym rządom jednostki i interwencjom militarnym, np. poskramianiu innowierców, co nie znaczy, że był zwolennikiem całkowitej tolerancji religijnej; Francja miała pozostać katolicka, bo tak się dzieje potoczyły, a z nimi się nie dyskutuje. Montaigne, aby odsunąć podejrzenia o sympatie prohugenockie, poczuł konieczność publicznego wyznania katolickiej wiary. I on, i La Boétie stali w zasadzie na straży państwa jednowyznaniowego, lecz obaj byli zwolennikami jak najdalej idących negocjacji.

Protestancka lektura tekstu La Boétiego była radykalna i za mocna wobec oryginału: sprzeciwić się autorytarnej władzy w imię wolności? No to już, nie czekać, do czynu, do broni! Tymczasem refleksja autora była innej, niegwałtownej, by tak rzec, natury. Jego koncepcja wolności nic nie mówiła o czynie do podjęcia. Do upadku lub osłabienia tyranii wystarczyło, by poczucie wolności wróciło w każdym z ludzi, w każdym z członków społeczności i zamieszkało w jego głowie. Wolność nie wiąże się u La Boétiego bezpośrednio z żadnym aktem politycznym, stanowi natomiast podstawę jestestwa, stan świadomości. Jeżeli osiągnie go większość, tyrania nie przetrwa w dotychczasowej postaci: wystarczy wola wolności, bo też „lud nie ma się wyzwolić, lecz tylko tego pragnąć”. A resztę, gdy tyrania osłabnie, da się wynegocjować.

Tak idealistycznie (i chyba nowocześnie z punktu widzenia filozoficznego liberalizmu) pojmowana wolność jest zarzewiem buntu, lecz nie zarzewiem akcji: „Nie chcę, byście ich wypchnęli i strącili z piedestału, lecz tylko ich nie popierajcie, a zobaczycie, jak ogromny kolos, któremu odebrano cokół, spadnie siłą swego ciężaru i się złamie”. Zamiast zbiorowego działania zaleca się więc jednostkową świadomość. Wolność indywidualna będzie tworzyła nas jako jednostki; w życiu publicznym możliwe są natomiast pertraktacje, przeciąganie liny, sprowadzenie nacisku władzy do właściwych proporcji. Autor wzywa do pewnej wspólnej postawy jednostek, lecz nie do jednorodnego buntu zorganizowanej grupy. Jednostek, z których każda osobiście musi odpowiedzieć sobie na pytania zadane zbiorowości. Na przykład: iść na wybory czy nie iść?

Do La Boétiego jako towarzysza drogi dobrać można przy tej okazji Henry’ego Davida Thoreau i jego „Obywatelskie nieposłuszeństwo” (1849). U Thoreau, podobnie jak u La ­Boétiego, człowiek bezgranicznie podporządkowany władzy jest „zwykłym cieniem, niejasnym odblaskiem ludzkości, wyblakłym jak żywy trup”. I, podobnie, ruchy masowe nie mają samoistnej wartości; zbiorowość ma wartość wtedy jedynie, gdy tworzą ją jednostki zindywidualizowane, świadome własnej wolności, a nie „umasowione”.

Koncepcję buntu u La Boétiego nazwałbym chętnie eseistyczną, przeciwną koncepcji rewolucyjnej czy, jak kto woli, ulicznej. Z pewnością jest mniej efektowna, obliczona na dłuższe trwanie i wymagająca, wysoce podmiotowa. Zwolennicy rewolucji zarzucą jej, że jest pięknoduchowska i nieskuteczna. Realistyczny La Boétie odpowiedziałby, że w sytuacji, jaka jest dana, przy takim układzie sił, jest najlepszą z możliwych: ta kropla wydrąży skałę.

Do Amora

Jak pisze Philippe Desan, autor nowej, głośnej biografii Montaigne’a, ów „przemienił swojego przyjaciela w poetę, podczas gdy kariera i reputacja tego ostatniego były z gruntu rzeczy polityczne”. Ambicje Montaigne’a mierzyły wysoko i „Próby” w swym pierwotnym założeniu miały służyć autorowi za trampolinę do kariery politycznej; przewidywał, że znaczną ich część zajmie komentarz do tekstu przyjaciela.

Esej La Boétiego, który uznawał i teoretycznie, i w imię przyjaźni, nie mógł jednak sprostać zapotrzebowaniom realnej polityki i miast służyć karierze Montaigne’a, mógł jej zaszkodzić. Stąd wysiłek odpolitycznienia dorobku przyjaciela i ostateczne przeniesienie go w dziedzinę czystej literatury. A że później Montaigne wycofał się z życia politycznego i zagłębił w kwestie pozapolityczne, czyste uduchowienie przyjaciela, którego dokonał, tym bardziej mogło mu odpowiadać.

Skoro tak, przypatrzmy się dwudziestemu dziewiątemu sonetowi La Boétiego, poświęconemu zgodnie z ówczesną tradycją literacką Amorowi. Opowiada w nim o całkowitym oddaniu się władzy Amora, który pochłonął wszystkie sprawy jego życia. I teraz prosi Amora o przebaczenie. Nie za to, że może coś przed nim ukrył, lecz za to, że nie chciał mu ulec, i że tak długo z nim się zmagał i tak hardo strzegł własnego serca. Amor winien to docenić, „dobry zwycięzca ceni tych, którzy podjęli się boju”.

Więc jednak: przeszkadzać, powalczyć. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2020