Wasz prezydent, nasz premier

Niech politycy spośród siebie wybiorą prezydenta, a obywatele - premiera.

22.09.2009

Czyta się kilka minut

Igor Janke, analizując przed tygodniem ( "TP" nr 38 ) strategie w przyszłorocznych wyborach prezydenckich, nie był w stanie ukryć, jak destrukcyjna dla polskiego życia politycznego i sposobu sprawowania władzy będzie ta kampania. Nie tyle nawet ostrzegał, co konstatował, że kampanii zostanie podporządkowana praca podległych premierowi i prezydentowi aparatów. Dopowiedzmy: podporządkowana walce jednego z drugim.

Ta konstatacja wpisuje się w pogląd o potrzebie zmiany ustawy zasadniczej, którą wcześniej ("TP" nr 37) zachwalał Roman Graczyk. Propozycja byłych prezesów Trybunału Konstytucyjnego, w jego opinii, jest kierunkiem, w którym ustawę zasadniczą trzeba zmieniać "doskonaląc konkretne rozwiązania prawne, ale respektując cały system, jaki Konstytucja tworzy". Jednak rezygnacja z bezpośrednich wyborów prezydenckich oraz de facto likwidacja prezydenckiego weta to sprowadzenie prezydenta do roli czysto reprezentacyjnej, żeby nie powiedzieć: fasadowej. To "doskonalenie" w takim sensie, w jakim kastracja jest drobną operacją chirurgiczną.

Jeśli więc zwolennicy obecnej Konstytucji dojrzeli do poparcia takiej zmiany, to znaczy, że z obowiązującym systemem nie wszystko jest w porządku. Warto w takim razie zapytać: jak taka zmiana miałaby się do realiów obecnej polskiej polityki i oczekiwań obywateli?

Opcja zerowa

Bardzo ciekawy scenariusz na przecięcie gordyjskiego węzła przyszłorocznych wyborów prezydenckich kilkanaście dni temu na łamach "Dziennika Polskiego" zaproponował prof. Aleksander Surdej. To swoiste political fiction prowadzi do rozwiązania, które można by nazwać "opcją zerową". Miało by to być porozumienie Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości, które zakładałoby rezygnację z bezpośrednich wyborów prezydenckich na rzecz powołania głowy państwa poprzez przedstawicieli narodu (Sejm, Senat).

Zdaniem Surdeja, takie rozwiązanie byłoby korzystne dla samych zainteresowanych, czyli dwóch głównych pretendentów do urzędu. Trzeba bowiem mieć świadomość, że z punktu widzenia Donalda Tuska, którego wygrana jest dzisiaj wielce prawdopodobna, będzie to zwycięstwo w walce o... własną degradację: obecny premier straci realny wpływ na losy kraju właśnie w momencie, gdy zdobędzie wszystko, co potrzebne, by nim sterować. W praktyce największą korzyścią, jaką uzyska, będzie satysfakcja, że lokatorem pałacu prezydenckiego nie jest już Lech Kaczyński. I odwrotnie: dla Kaczyńskiego, którego sprawowanie urzędu o wątpliwych kompetencjach nie wprawia w stan euforii, największą nagrodą będzie to, że premier Tusk nie zajmie jego miejsca.

Obydwa te marzenia można jednak spełnić równocześnie: wystarczy tylko tak zmienić konstytucję, by prezydentem został np. Bogdan Borusewicz, czyli ktoś, kto na pewno nie jest i nie będzie liderem żadnego obozu politycznego, a jednocześnie potrafi zachować niezależną od partyjnych nacisków postawę.

Korzyści dużych i małych

Poza zapewnieniem minimum satysfakcji obecnemu prezydentowi i premierowi, takie rozwiązanie gwarantuje też, że na pewno żaden z nich przyszłorocznych wyborów... nie przegra. I przeciwnie: nie ma za to wątpliwości, że przy obecnym stanie prawnym jeden z nich te wybory przegra, a wraz z nim popierający go obóz polityczny.

Porażka Donalda Tuska - czego przecież w warunkach kryzysu wykluczyć nie można - będzie oznaczała upadek rządu i utratę kluczowego stanowiska przed końcem kadencji (tak czy inaczej, Tusk jesienią przyszłego roku przestanie być premierem). Z kolei w przypadku PiS taka przegrana na progu samorządowej kampanii wyborczej może oznaczać ucieczkę działaczy w szeregi "bezpartyjnych" komitetów, a to z kolei może pogłębić porażkę w wyborach lokalnych. Trudno też sobie wyobrazić, by po przegranej Lecha Kaczyńskiego partię ku kolejnym ogólnokrajowym wyborom poprowadził jego brat.

Wiadomo też, że PO nie uniknie problemu walki o sukcesję po Tusku. I tu, podobnie jak w przypadku wyborów prezydenckich, niezależnie od tego, czy rywalizację wygra Grzegorz Schetyna, Bronisław Komorowski czy ktokolwiek inny, to ktoś z nich będzie przegranym, co może wystawić partię na poważną próbę. Tego wszystkiego można jednak uniknąć, pozostawiając Tuska na czele rządu aż do kolejnych wyborów parlamentarnych. Premierem można wszak być przez więcej niż dwie kadencje.

W przypadku przyjęcia "opcji zerowej" są i mniejsze korzyści. Np. Grzegorz Schetyna nie będzie musiał być bohaterem telewizyjnych debat, co nie jest ani jego marzeniem, ani najmocniejszą stroną. Takie rozwiązanie jest również na rękę mniejszym partiom, które nie dość, że będą mogły uczestniczyć w grze przy wybieraniu prezydenta przez parlament, to jeszcze nie będą musiały wystawiać w powszechnych wyborach z góry przegranych kandydatów.

Wybory premiera

Jak widać, problem z wyborami prezydenckimi można rozwiązać w sposób, który nie będzie sprzeczny z interesami poszczególnych podmiotów politycznych. Jeśli bowiem prezydent ma pełnić rolę rozjemcy i symbolu jedności narodowej, to nie może być wybierany za pomocą najbardziej konfrontacyjnej ze znanych metod wyłaniania przywództwa. Do tego z kolei, jak pokazują liczne przykłady, najlepiej nadaje się ciało przedstawicielskie, które kwalifikowaną większością głosów jest w stanie znaleźć kompromis i wybrać kompromisowego kandydata.

W tym miejscu pojawia się jednak inny problem, na który zwracają uwagę wszyscy zwolennicy zmiany ordynacji: Polacy są przywiązani do wybierania głowy państwa w wyborach powszechnych i odebranie im tego prawa może być potraktowane jako zamach na demokrację.

Problem ten jednak można rozwiązać, pozostawiając wszystkim obywatelom bezpośredni wybór faktycznej, a nie tytularnej głowy państwa - premiera. Tak jak to jest np. w Izraelu. Wtedy, z punktu widzenia obywateli, taka zmiana byłaby powtórzeniem starej oferty: "wasz prezydent, nasz premier". Wy, czyli politycy (w Sejmie, Senacie czy sejmikach), wybierzecie spośród siebie prezydenta, pozostawiając nam, czyli obywatelom, wybór premiera.

Pozbyć się hybrydy

Takie rozwiązanie ma swoje głębokie uzasadnienie: to premier, a nie prezydent, rządzi krajem, czyli to wybór premiera przesądza o kierunku polityki państwa i to on przede wszystkim powinien angażować obywateli. Dlaczego? Ponieważ wybór szefa rządu jest zwykle związany z konfrontacją dwóch wizji Polski. Tak to przynajmniej wyglądało we wszystkich dotychczasowych wyborach parlamentarnych: debaty telewizyjne odbywały się pomiędzy urzędującym premierem i pretendentem, a plakatami z ich twarzami była obwieszona Polska jak długa i szeroka.

Zamiana przyszłorocznej (a właściwie już obecnie prowadzonej) konfrontacji pomiędzy Lechem Kaczyńskim a Donaldem Tuskiem na pojedynek Tuska z Jarosławem Kaczyńskim w roku 2011 z pewnością bardziej odpowiadałaby realiom naszego życia politycznego. Nikt nie będzie musiał udawać, że w wyborach prezydenckich chodzi tak naprawdę o coś zupełnie innego: ani kandydaci, ani wyborcy.

Bezpośredni wybór premiera wzmacniałby system gabinetowy, nie pozbawiając wyborców praw, które już im przyznano. Jeśli bowiem nie da się wprowadzić w Polsce prawdziwego systemu prezydenckiego - a takiej realnej woli nie ma - to trzeba się pozbyć obecnej, czyniącej bolesne spustoszenia hybrydy. W tej sytuacji transakcja "wasz prezydent - nasz premier" jest na rękę wszystkim stronom.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2009