Walka wszystkich ze wszystkimi

Jak sprawdził się parytet, co można powiedzieć o okręgach jednomandatowych i czy powiodła się akcja "Stop jedynkom" - wybory przyniosły odpowiedzi na wiele ciekawych pytań.

18.10.2011

Czyta się kilka minut

Najpierw zwykle rozmawiamy o zmianie układu sił między partiami i o tym, kto z kim będzie tworzył rząd. Potem przychodzi czas wewnątrzpartyjnych rozliczeń. Ale są też inne kwestie, nad którymi warto się pochylić. Po części za sprawą zmienionego prawa wyborczego, po części ze wzrostu świadomości, jak w praktyce działa dotychczasowe.

Dom pogodnej jesieni

Największą zmianą był sposób wybierania senatorów. Wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych było spełnieniem podnoszonych od dawna postulatów: wielu widziało w tym środek na uzdrowienie polityki dzięki odejściu od logiki lojalności względem partii i postawieniu na osobowość kandydatów. Na fali takiego przekonania prezydenci największych miast podjęli inicjatywę stworzenia własnego komitetu. Miał to być pierwszy krok w stronę przekształcenia Senatu w izbę samorządową, a także demonstracja siły miejskich włodarzy, której potwierdzeniem były wyniki zeszłorocznych wyborów lokalnych. Przy okazji prezydenci mieli utrzeć nosa partiom, które próbowały im zagrozić.

Te przewidywania okazały się złudzeniami. Wynik wyborów wskazuje, że w Polsce obowiązują te same reguły co w ustabilizowanych demokracjach stosujących podobną ordynację. Wpływ identyfikacji partyjnej okazał się przemożny. Gdyby dla każdego ze stu okręgów policzyć bazowe poparcie na podstawie średniej wyników zeszłorocznych wyborów do sejmików i wyborów prezydenckich, okazałoby się, że przygotowana na tej podstawie prognoza myli się tylko o sześć mandatów: wynik 94 ze stu senatorów był zgodny z taką bazą partyjnego poparcia.

Sześć pozostałych przypadków jest jednak godnych zauważenia. Ruch "Obywatele do Senatu" zdobył mandat, należy jednak zaznaczyć, że teza o oderwaniu tego przypadku od podziałów partyjnych jest wątpliwa. Zwycięstwo wyborcze wiceprezydenta Wrocławia było możliwe dzięki temu, że ani lewica, ani PiS nie wystawiły w tym okręgu swoich kandydatów (PiS poparł postać zasłużoną, ale kontrowersyjną - Kornela Morawieckiego).

Podobnie wygląda sytuacja trójki zwycięzców zarejestrowanych jako niezależni, czyli Włodzimierza Cimoszewicza, Marka Borowskiego i Kazimierza Kutza. Zarówno PO, jak i SLD nie wystawiły dla nich konkurentów, a Platforma udzieliła im poparcia. Mandaty dla Borowskiego i Kutza nie były zaskoczeniem, skoro startowali w okręgach uznawanych za mateczniki Platformy. Natomiast zwycięstwo Cimoszewicza w okręgu, w którym partyjną przewagę ma PiS, jest, owszem, potwierdzeniem jego pozycji. Tyle że jest to pozycja uzyskana nie tyle przeciwko partiom, co za ich przyzwoleniem. "Niezależność" kandydata jest zależna od zgromadzonych wcześniej zasobów politycznego znaczenia. Trudno wszak za kandydatów "niezależnych" uważać kogoś, kto wcześniej był premierem, marszałkiem Sejmu lub nawet jednym i drugim. To raczej przejaw przejmowania przez Senat roli politycznego "domu pogodnej jesieni".

W kilku przypadkach doszło do przesunięć mandatów pomiędzy głównymi partiami, których nie da się wytłumaczyć zmianami poparcia w wyborach sejmowych. Dwóm senatorom PSL udało się wcisnąć pomiędzy kandydatów PO i PiS w Chełmie i Ostrowie Wielkopolskim - a są to akurat okręgi, w których poparcie dla dwóch głównych partii jest wyrównane.

Zmiany ordynacji, mimo że rozwiała złudzenia wielu jej zwolenników, nie należy z tego powodu przekreślać. Poparcie partii pozostaje najważniejszym zasobem. Ten system jest z pewnością lepszy od poprzedniego, który uruchamiał tak nieczytelną grę pomiędzy partiami, kandydatami i wyborcami, że lepiej już o niej nie wspominać.

Parytet nie pomógł

Drugą zmianą, po której wiele sobie obiecywano, było wprowadzenie parytetów. Liczba kobiet na listach wszystkich partii znacząco przekroczyła wymagane ustawą 35 proc., ale gorzej wyglądało to na miejscach mandatowych, czyli takich, które odpowiadały fotelom w parlamencie zdobywanym przez partię w danym okręgu. Pozycja miejsc mandatowych jest specyficzna - we wcześniejszych wyborach ośmiu na dziesięciu umieszczonych na nich kandydatów zdobywało mandat.

Podobnie było i tym razem, jednak ta reguła nie dotyczyła kobiet. Wśród kobiet umieszczonych na miejscach mandatowych porażki były znacząco częstsze. Nie dlatego, że były kobietami - dlatego, że umieszczenie na takim miejscu, tylko ze względu na jej płeć, osoby o mniejszych zasobach politycznych nie jest wystarczającym impulsem, by wygrać z kimś, kto jest na liście niżej, lecz ma takie zasoby większe.

Ostatecznie procent kobiet w Sejmie nieznacznie wzrósł. Wpływ na to miał m.in. fakt, że w zwycięskiej Platformie wśród tych, którzy zdobyli mandat z miejsc niemandatowych, była znacząca grupa kobiet. Natomiast w PiS wobec 14 kobiet, które przegrały wybory startując z miejsc mandatowych, Anna Sobecka zdobyła mandat z miejsca niemandatowego. Jak widać, w praktyce nic nie zastąpi wcześniejszego budowania pozycji politycznej. Także ogólnokrajowa kampania billboardowa i medialna, która była udziałem grupy młodych kandydatek PiS, nic nie gwarantuje. Nawet ta jedna, która była na miejscu mandatowym - Anna Schmidt z Jarosławia - została pokonana przez "zesłanego" na odległe 14. miejsce dotychczasowego posła z tej samej miejscowości. Tak więc również propozycje stosowania "suwaka" - ustawiania na listach mężczyzn i kobiet na zmianę - nie dają nadziei zwolennikom parytetów.

Istotną barierą jest też arytmetyka. Trzy małe partie, które w większości zdobywają mandat jedynie dzięki pierwszym miejscom, mają znacząco niższy procent kobiet na listach. W walce o pojedynczą nagrodę procent kobiet wśród zwycięzców jest z reguły znacząco niższy. Specjalnym przypadkiem jest Ruch Palikota, który sprawy takie jak parytet i rewolucja obyczajowa wziął na sztandary: wśród 40 posłów w tym klubie jest tylko pięć posłanek. Tak niski procent kobiet zdarzał się w Polsce dotąd tylko w PSL i LPR.

Znamienna jest również sytuacja ludowców, gdzie "jedynkami" były cztery kobiety, ale trzy przegrały z mężczyznami, którzy startowali z dalszych miejsc. Nie zmienia to faktu, że grono parlamentarzystek PSL zwiększyło się o 100 proc.: z... jednej do dwóch. Jedna była na pierwszym miejscu, druga startowała z miejsca niemandatowego i pokonała lidera listy.

Czy jednak wyrażanie takich zmian poprzez procenty ma w ogóle sens? Jeśli w zwycięskim klubie (jako jedynym) odsetek kobiet znacząco wzrósł i przekroczył dotychczasowy standard 20 proc., to nie za sprawą parytetu. Stało się tak za sprawą wzrostu liczby kobiet, które bez dodatkowych ułatwień radzą sobie w zdobywaniu społecznego poparcia. Trudno bowiem, w przypadku 12 kandydatek PO z miejsc niemandatowych, znaleźć wyjaśnienie, dlaczego akurat to, że na takich miejscach było 300, a nie 100 kobiet, miałoby im pomóc. Prof. Radosław Markowski przedstawił nawet tezę, że gdyby nie parytet, procent kobiet w Sejmie byłby większy. Niewykluczone, że głosy wyborców, którzy popierali kobiety, uległy rozproszeniu.

Tak więc potwierdziły się publikowane wcześniej, również na łamach "Tygodnika", przypuszczenia, że parytet jest narzędziem nieadekwatnym do obecnego systemu. Najwyższy udział kobiet był wśród przegranych kandydatów - sięgał 45 procent.

Wewnętrzny front

Rywalizacja w obrębie list dotyczy nie tylko "walki płci". Wewnętrzna walka wszystkich ze wszystkimi stała się w tej kampanii rzeczą zupełnie jawną - prowadzoną otwarcie i szeroko komentowaną w mediach. Z jednej strony dotyczyła "jedynek" - miejsc prestiżowych, dla których poparcie mogło przekroczyć sto tysięcy głosów, lecz także pozwalających przepchnąć do Sejmu osoby niezbyt dotąd popularne. Szczególne napięcie było też udziałem posłów, którzy popadli w niełaskę centrali lub swoich kolegów z regionu układających listy i zostali zepchnięci na dalekie miejsca w nadziei, że zostaną przez to wypchnięci z polityki.

We wszystkich prestiżowych pojedynkach w PO, gdzie dotychczasowa jedynka została zepchnięta na dalsze miejsce, "uzurpatorzy" zamiast spektakularnych zwycięstw doznali upokarzających porażek. Być może będzie to przestroga, która zniechęci do stosowania podobnych sztuczek w przyszłości.

Spośród grupy warszawskich i krakowskich profesorów, umieszczonych na pierwszych miejscach list PiS przez Jarosława Kaczyńskiego, tylko jeden nie zdobył mandatu. Ten jeden przypadek wyznacza granicę, gdzie kończy się władza lidera partii - jest ona duża, lecz nie absolutna.

Największą przestrogą jest jednak los Grzegorza Napieralskiego. Umieszczeni na szczytach list jego ludzie nie tylko doznali najbardziej bolesnych porażek - pozbawiani mandatów przez zepchniętych niżej kandydatów - lecz wewnętrzne tarcia przyczyniły się do frustrującego wyniku całej formacji, który pozbawił lewicę mandatów w okręgach, gdzie były dotąd pewne, jak Kraków, Radom czy Elbląg.

Procent posłów, którzy dostali się do Sejmu z miejsc niemandatowych, odpowiada standardom, które obowiązywały w poprzednich wyborach. Tylko w Ruchu Palikota żaden z posłów nie zmienił kolejności i nie dostał mandatu wbrew ustaleniom układających listy.

Próby pozbycia się kolegów przez zesłanie ich na dalekie miejsca generalnie kończyły się porażką: mandaty zdobyli wpuszczeni w ostatniej chwili na listy posłowie PO - Witold Pahl z 17., Łukasz Gibała z 19. i wreszcie Jacek Żalek z 27. miejsca. Kapitał wcześniejszej pozycji raz jeszcze okazał się ważniejszy od numeru na liście.

Efektem manewrów związanych z układaniem list jest to, że w tych wyborach w dwóch głównych partiach o jedną czwartą zmalał procent głosów oddawanych na jedynki. Można to odbierać jako sygnał od i dla obywateli. Partie muszą się z nimi liczyć bardziej - jednak tylko o tyle bardziej, o ile bardziej obywatele chcą, by się z nimi liczyć. Zmieniając prawo, można obywatelom próbować wysyłać impulsy, zachęcające do większego zaangażowania. Nie zawsze jednak - jak widać na przykładzie Senatu i parytetu - wystarczą same chęci ustawodawcy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2011