W złotej klatce

Fotograf Bronisława Komorowskiego: Prezydentura to samotność. Doradcy budują świat wirtualny. Opinie nie po linii – nie docierają.

19.07.2015

Czyta się kilka minut

Dzień przed „czarnym czwartkiem” na Majdanie / Fot. Wojciech Grzędziński
Dzień przed „czarnym czwartkiem” na Majdanie / Fot. Wojciech Grzędziński

PAWEŁ RESZKA: Wydaliście – z innymi fotografami z Pałacu – album opowiadający o prezydenturze Bronisława Komorowskiego. Mam wrażenie, że to opowieść o samotności. Często jest sam, nawet jeśli w tłumie.

WOJCIECH GRZĘDZIŃSKI: To chyba bardzo samotna funkcja. Wokół znajduje się bardzo wielu ludzi. Pracują na ciebie, przychodzą, odchodzą, ale w razie czego odpowiadasz jednoosobowo. Podejrzewam, że to ogromny ciężar.

Jest zdjęcie, o którym mi opowiadałeś, ale którego nie ma w książce. Prezydent właśnie skończył rozmawiać z Wiktorem Janukowyczem.

Drzwi uchyliły się na chwilę, tak że zrobiłem tylko dwa zdjęcia. To był luty 2014 r. i rozmowy z Kijowem były na porządku dziennym. Co dwa, trzy dni dochodziło do dłuższego kontaktu telefonicznego. Ale tym razem było jakoś inaczej. Ministrowie wchodzili do gabinetu, żeby poznać szczegóły, a ja patrzyłem na twarz prezydenta i wiedziałem, że coś poszło nie tak, że rozmowa nie skończyła się neutralnie.

Dlaczego?

Prezydent podpierał głowę ręką. Był ewidentnie przygnębiony. Jakby ciągle dźwigał tę rozmowę na ramionach. Następnego dnia wydarzył się „czarny czwartek” – siły specjalne otworzyły ogień do demonstrantów na Majdanie.

W takiej chwili nikt nie mógł mu pomóc.

No nie. To jest moment samotności.

Ale samotność to nie tylko ważne decyzje. Jak ci dobrze idzie, masz kolegów.

Gdy nadchodzi porażka albo słupki spadają – robi się pusto. Zawsze tak jest.

19 stycznia 2012 r. / Fot. Wojciech Grzędziński

Długo pracowałeś z prezydentem?

2 sierpnia minie cztery i pół roku.

Od świtu do zmierzchu?

Bez przesady, ale uczestniczyłem w większości imprez, w których i prezydent brał udział. Moje życie mocno się zmieniło. Zdarzało mi się pracować ciurkiem po 30 dni. Finał był taki, że miałem prawie pół roku urlopu do odebrania.

Rozumiem, że pracowaliście równolegle.

Tak, z tym że on uzbierałby dwa razy tyle wolnego, co ja.

Trudno się nie oderwać od rzeczywistości, gdy nie masz czasu wyskoczyć po kefir do spożywczaka.

Zgodnie z kodeksem pracy musiałem w zeszłym roku „odbierać” sobie urlop i te dni wolne. Wyszedłem na ulicę. Patrzę na ludzi: „Ale oni fajnie się ubierają…”. Zrozumiałem, że przez trzy lata prawie nie miałem czasu, żeby pospacerować bez celu albo wyskoczyć w piątek na piwo. W tym czasie „świat” się zmienił. Skoro dotyczy to mnie, to prezydenta dotyczy to znacznie bardziej.

Ciekawe.

Fascynujące z punktu widzenia psychologicznego. To życie w złotej klatce, poza rzeczywistością…

Żyjesz w złotej klatce, czy tego chcesz, czy nie?

W tym rzecz, że nie masz na to wpływu. Nawet, gdy bardzo chcesz, żeby wszystko pozostało jak dawniej, szanse masz niewielkie. Nie możesz wyjść na miasto tylko dlatego, że „masz ochotę”. Bo przecież ochrona, logistyka…

Prezydent nie buntował się?

Z moich obserwacji wynika, że walczył z tym bardzo długo – właściwie do samego końca. Jeździł na różne imprezy i starał się tego wcześniej nie anonsować. Ale przecież i tak przed nim na miejscu musiało dojechać rozpoznanie, pirotechnicy...

Taka sobie spontaniczność.

(śmiech) Sam widzisz, że możliwości były ograniczone.

Wiem, że lubił się urwać do Budy Ruskiej, gdzie ma dom, na nalewkę z sąsiadem.

W Budzie Ruskiej nie byłem. To miejsce prywatne. Granica prywatności była jasno postawiona, i z tego się cieszę.

Dlaczego?

Choćby dlatego, że mieliśmy szansę, aby chwilę odetchnąć. Może szkoda, bo powstałyby z tego ciekawe zdjęcia. Tyle że oddzielenie prywatności pozwoliło nam zachować zdrowy dystans.

Nie chciałeś się za bardzo zbliżać?

To nie był mój cel. Ja tam pracowałem jako fotograf, reporter. Miałem obserwować, dokumentować prezydenturę.

Sam sobie postawiłeś granicę: „Nie zbliżam się za bardzo, by nie stracić obiektywnego spojrzenia”?

Tak było.

Da się?

Należy się starać, chociaż jak patrzy się przez cztery i pół roku na jednego człowieka, to spojrzenie się zmienia. Poznajesz osobę: widzisz gest, zachowania, miny, odczytujesz emocje.

30 października 2012 r. / Fot. Wojciech Grzędziński

Jak zaczynał się standardowy dzień prezydenta?

Trudno mówić o standardowym dniu, ale spróbujmy. Prezydent zaczynał wcześnie rano od spotkań. Śniadanie z ministrami, omawianie wydarzeń dnia. My zaczynaliśmy później, ale oficjalne imprezy o ósmej nie były niczym nadzwyczajnym. Czasami były wydarzenia hardkorowe, np. wizyta na Kaukazie, kiedy dni zaczynały się o 8., a kończyły po 23.

Gruzja, Armenia, Azerbejdżan – trzy kraje w sześć dni.

Do tego to kraje kompletnie różne, skonfliktowane, w których mamy zupełnie inne interesy. Nakładamy na to czterdziestostopniowy upał. Tłumaczka mdleje. Wyobraź sobie skalę tego wysiłku. A prezydent nie jest już nastolatkiem i regeneruje się ciut dłużej.

Ile czasu musi tracić prezydent na sztampę?

Nie wyliczę tego, ale sztampy jest mnóstwo. Nominacje profesorskie, nominacje sędziowskie, ordery, podpisywanie papierów… Czasem następowała kumulacja i w tygodniu musiały zmieścić się trzy lub cztery imprezy, które polegały na tym, że prezydent stoi przez 40 minut, wpina medale w klapy albo podaje nominacje. A na tym się nie kończy, bo po części oficjalnej następuje nieoficjalna, czyli „zdjęcia z misiem”.

Słucham?

„Zdjęcia z misiem”, czyli z prezydentem – on sam to tak nazywał. Każdy, kto dostał order, chce mieć nie tylko oficjalny uścisk dłoni prezydenta, ale także luźniejsze zdjęcie. Na biurko, na pamiątkę. To jest dla tego kogoś szalenie ważne. Tak więc jest 40 minut oficjalnych uścisków dłoni, po których następuje 40 minut „misiów”. Maszynka: ludzie się zmieniają, a „miś” stoi na tle flag.

Fot. Wojciech Grzędziński

Wizyty zagraniczne?

Tu scenariusze są absolutnie powtarzalne. Przylot, oficjalne powitanie, kompania honorowa, przedstawienie delegacji, oficjalne śniadanie, oficjalny lunch czy obiad. Złożenie wieńców. No i spotkania: w cztery oczy, plenarne, oświadczenia dla mediów bądź konferencja prasowa. Mnie bawiło to, że czasem oficjalne śniadanie odbywało się o 14., zaś oficjalny obiad kończył o 23. A nazajutrz o świcie zaczynał się drugi dzień wizyty…

Zazdroszczono ci wyjazdów z prezydentem?

Często słyszę: „ale się najeździłeś, ale się nazwiedzałeś”. Problem w tym, że my jesteśmy jak ochrona: ciągle przy szefie. Zwiedzamy tak jak prezydent, czyli przez szybę samochodu. Tak np. widziałem Japonię.

Być może funkcja ma to do siebie, że oglądasz świat przez szybę.

Coś w tym jest. Pancerna limuzyna, ochrona.

O której kończył się dzień?

O 20. były ostatnie spotkania oficjalne, na których byłem potrzebny. Ale wiem, że i potem pracował.

Co było najfajniejsze?

Uwielbiałem wyjeżdżać w kraj. Zresztą widziałem, że te wyjazdy sprawiały i prezydentowi radość. Niby to były takie „gospodarskie wizyty”, ale…

Tak, tak. Dobry prezydent z uśmiechem przytula dzieci na prowincji. Widać to na wielu zdjęciach…

Chodzi o to, że w tych zdjęciach nie ma odrobiny fałszu. On to lubił i ludzie to lubili. Potrafili stać długie godziny w deszczu po to, żeby uścisnąć mu dłoń. Autentycznie się cieszyli: „Bo tu u nas, panie, to jeszcze prezydenta nie było. Ostatnio był król w tysiąc pięćset…”. Wyobrażasz sobie? W biurze, które organizowało wizyty krajowe, wisi mapa Polski. Cała w pinezkach, które oznaczają: „On tam był…”.

Nie bał się ludzi? Jest takie zdjęcie z nominacji sędziowskich, że synek łapie panią sędzię za nogę…

…a prezydent jak ryba w wodzie. Nie bał się ludzi. Aż dziwne, że w kampanii konkurentom udało się wykreować taki wizerunek.

26 kwietnia 2012 r. / Fot. Wojciech Grzędziński

W kampanii to się zmieniło, bo przez całą kadencję Bronisław Komorowski miał wizerunek „swojego chłopa”. To zrobił błąd ortograficzny, to się „o-ho-ho-ho” wywalił na nartach.

Starał się być normalny. Gafy popełniał i się nimi nie gryzł. To raczej jego otoczenie trzęsło się z ich powodu.

Prezydent mówił o takich rzeczach, jak demografia, emigracja, pułapka średniego dochodu, które będą kluczowe za kilkanaście lat. 

Tak. Były setki narad, konsultacji na takie tematy – tylko nie udawało się ich „sprzedać”, czyli opowiedzieć o nich ludziom. Na pewno planował, że zostanie na dwie kadencje. Wiele projektów było rozłożone na następne pięć lat.

Aż tu nagle…

…łubudu!

Kiedyś osoba z otoczenia prezydenta mówiła mi: „Kancelaria to rajska wyspa”. Wszyscy siedzą, piją drinki z parasolką i nie chcą dostrzegać, że tli się pożar, że zaraz wszystko może się skończyć.

Rajska wyspa… Być może wyglądało to jak rajska wyspa z poziomu wysokich urzędów. Jest taka zasada: „im wyżej siedzisz, tym mniej widzisz”. Umykają ci błędy, zaniechania.

Na przykład?

Jurata. Piękny ośrodek, prawda?

Chyba prawda.

Piękny, ale gdy jesteś sekretarzem stanu. Wtedy masz własny dom nad brzegiem morza, kelnera, własną plażę. Jest basen, widok. Super! A gdy jesteś tam w pracy jako zwykły urzędnik, to masz dwuosobowy ciasny pokój. Trzy razy dziennie micha. Do sklepu trzy kilometry. Swojego samochodu nie masz. Plaża? Nie bardzo wypada na nią iść, bo jest przecież dla prezydenta i ministra. Chcesz się wykąpać? Weź rower i skocz na publiczną. Miej nadzieję, że cię nie wezwą. Rozumiesz różnicę? Można być bardziej lub mniej w złotej klatce. Dlatego z dołu widać lepiej.

Fot. Wojciech Grzędziński

Prezydent nie wierzył, że hasłami w stylu „Polska w ruinie” można wygrać kampanię. Mówił to w „Polityce”. Dlaczego nikt mu nie powiedział?

To jest właśnie złota klatka. Jesteś otoczony przez doradców, urzędników, ministrów. Oni są twoim oknem na świat, dostarczają ci informacji, filtrują je – w końcu okazuje się, że budują świat wirtualny. Opinie, które są nie po linii, nie docierają do szefa.

Nie docierają, bo?

Może posłaniec boi się, że ściągnie na siebie gniew? Pytanie, na ile otoczenie zdawało sobie sprawę z powagi sytuacji. Ja tego nie wiem.

Przecież to obserwowałeś.

Tak, ale nie siedzę w głowach tych ludzi, nie uczestniczę w naradach. Ja jestem od robienia zdjęć.

To opisz obrazek. Przychodzisz do roboty po pierwszej turze i…

Kompletna cisza. Ludzie przemykają pod ścianami. Atmosfera jak z tytułu w tabloidzie: „Szok i niedowierzanie”.

To było w Pałacu?

Tak. Prezydent wcześniej zwołał konferencję w Belwederze. Ogłaszał referendum w sprawie JOW-ów i finansowania partii politycznych. I skoro pytasz o obrazki: konferencja się kończy, ale w Belwederze są jeszcze media. Reporterzy przesyłają materiały, gadają, generalnie zbierają się powoli. Nagle wchodzą „techniczni” i wynoszą flagi zza mównicy. Symboliczne. No a w Pałacu, jak ci mówiłem – cisza.

A jak już z kimś rozmawiałeś, to?

„Ale jak to?”, „To niemożliwe!”, „Ale dlaczego?”. Bo przecież miało być tak pięknie. Najciekawsze, że myśmy w zespole fotoreporterów nie byli szczególnie zdziwieni. Zakładaliśmy, że porażka może się zdarzyć. Nawet mieliśmy takie powiedzonko: „Odejdziemy i wiemy, kto po nas przyjdzie”. Koleżanka z innego biura przyszła i mówi: „Myślałam, że to taki żart. A wy mieliście rację”.

Dlaczego to wyczuliście?

Jesteśmy fotografami i nie patrzymy na rzeczywistość jak urzędnicy.
Opowiem ci scenę. Jedzie sobie Bronkobus, młodzi ludzie siedzący na pierwszym piętrze cały czas krzyczą: „W pierwszej turze, w pierwszej turze!”. Wysiadasz z Bronkobusu i widzisz uśmiechniętych ludzi na rynku jakiegoś miasteczka. Machają rękami. Łatwo ulegasz iluzji. Zapominasz, że ci z pierwszego piętra to tylko młodzieżówka partyjna. Nie zauważasz, że rynek jest właściwie pusty. „Normalni” ludzie siedzą w domach, a ci, co się uśmiechają i machają rękami, to aktywiści.

Jak Pałac wyglądał między turami?

Wiele osób uważało, że wszystko się odmieni. Zwłaszcza po debatach. Szczególnie pierwsza była mocno wygrana przez prezydenta. Wróciła wiara.

Wszyscy wierzyli?

Nie, byli ludzie – zresztą wierni prezydentowi, ale myślący realnie – którzy po cichu się pakowali.
Widziałem taką scenę. Urzędniczka do urzędniczki: „Co ty wyrabiasz, zaraz będziesz musiała się rozpakować”. Większość nie brała pod uwagę możliwości przegranej. Wierzyli, że wszystko jest ok. I taką wiedzę przekazywali dalej.

No i nie wiedzieć kiedy koledzy zmienili się w urzędników, a urzędnicy – w dwór.

Tak, to proces powtarzalny i charakteryzujący każdą władzę. Nie dzieje się od razu. Odbywa się metodą małych kroczków, jest rozłożony na dni, miesiące i lata. W rezultacie inni ludzie obejmują urzędy, a inni z nich odchodzą.
Kiedy się zmienili? Oni nie wiedzą i nikt nie wie – bo to się dzieje po troszeczku. Aż pewnego ranka budzisz się, a dookoła ciebie nie ma ani jednej osoby, która powie uczciwie: „Przepraszam, ale jest do d…”, a zamiast tego wszyscy mówią: „Jest świetnie, a będzie jeszcze lepiej. Jasne, że wygramy”.

Prezydent się zmienił? Dlaczego sam niczego nie dostrzegał? Dlaczego ufał nielicznym?

Myślisz, że po czterech latach takiego młyna można się nie zmienić?

Ciebie pytam.

Mogę najwyżej mówić o swojej intuicji. Wiesz, co się dzieje, gdy odnosisz sukces i zaczynasz żyć pod niesamowitą presją, na świeczniku?

Co?

Pamiętasz, jak byliśmy w Gruzji na wojnie w 2008 r.? Wróciłem i dostałem World Press Photo. Co to jest World Press Photo?

Dla fotoreportera najważniejsza nagroda, jak Oscar dla reżysera.

Tak, ale przedstawię ci to mniej romantycznie. Jeśli prezentujesz pewien poziom fotografii, to World Press Photo powinieneś kiedyś dostać. Bo skoro robisz dobre zdjęcia, to przecież wcześniej czy później znajdziesz się w miejscu i w czasie, w którym zrobisz klatkę zasługującą na nagrodę. Ale jedni dostają prędzej, inni później. Może też być tak, że to „później” się przesuwa tak bardzo, że nie starczy życia.
 

Wojciech Grzędziński w Kancelarii Prezydenta, 2013 r. / Fot. Eliza Radzikowska / KPRP

Ty miałeś 29 lat.

Tak, czyli dostałem dość wcześnie. I nagle obudziłem się w innej rzeczywistości. Wszyscy gratulują, klepią po plecach, mam mnóstwo kolegów. I myślę: „Cholera, jaki ja mam zrobić następny temat? Jak nie dać ciała?”. Ludzie na ciebie patrzą: „Naprawdę jest taki dobry?”. Nagle czujesz, że świat nie jest aż taki przyjazny, że nie czeka, kiedy dostaniesz tę nagrodę drugi raz WPF, ale kiedy się wywalisz. Przychodzi coraz więcej „interesantów”: „Obejrzysz fotki?”, „Powiedz mi…”, „A mógłbyś wystąpić…?”. Czujesz, że nie masz tyle pary, by pomóc wszystkim. Bo przecież ciągle chcesz robić świetne zdjęcia.

Zamykasz się więc w sobie, otaczasz wąskim kręgiem ludzi, przestajesz ufać innym, odpychasz ich, bo się boisz, że ktoś się zbliża tylko dlatego, że ma jakiś interes. Byłeś przyjacielski, otwarty na świat, niepostrzeżenie stałeś się kimś innym. Tak to już jest.

Opowiadasz mi o…

O sytuacji sukcesu i wielkiej presji zewnętrznej. Dwa lata po otrzymaniu WPP usłyszałem: „ostatnio twoja gwiazda gwałtownie zbladła”.

Jaki obraz utkwił Ci w pamięci z kampanii wyborczej?

Zrobiłem w zasadzie jedno zdjęcie w kampanii. Podczas drugiego wieczoru wyborczego, na którym się zresztą spotkaliśmy. Zdjęcie czarno-białe. Widać na nim szok współpracowników. Nagle coś się urwało! „I to już? Ale jak to?”. To będzie zdjęcie, którym zakończę opowieść o tym, co robiłem przez lata w Kancelarii.

Czy po przegranej na obliczu prezydenta zobaczyłeś ulgę: „To koniec, mogę wracać do normalnego życia”?
To było dla niego ciężkie wydarzenie.

Przecież tęsknił za polowaniem, lasem, Budą Ruską.

Pewnie tęsknił, ale przecież inaczej planował następne pięć lat życia. A teraz? Nagle musisz poszukać zajęcia, przeprowadzić się, ale wiesz, co jest najgorsze?

Co?

Że nagle z horyzontu znika ci cel. On miał przecież plan na kolejne pięć lat.

Było warto z Twojego punktu widzenia?

Nie będę się nadymał, ale też nie będę udawał skromnego. Robiliśmy dobrą fotografię i dobry dokument polityczny. Ja sam nie żałuję ani chwili. Robiłem zdjęcia polityczne w Sejmie jako zwykły fotoreporter, ale teraz rozumiem, że to było fotografowanie teatrzyku odgrywanego na użytek mediów. Prawdziwe rzeczy dzieją się gdzie indziej. Do tego pierwszy raz zarządzałem zespołem, planowałem wydarzenia, w których miały wziąć udział setki dziennikarzy, a pewnego razu, w co nie uwierzysz…

Tak?

…Kazałem przestawić w hangarze cztery F-16, żeby powstał lepszy kadr: „Panowie, ten w lewo, a ten w prawo”. I wyobraź sobie: przestawili (śmiech). ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, felietonista i bloger „Tygodnika Powszechnego” do stycznia 2017 r. W latach 2003-06 był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Moskwie. W latach 2006-09 szef działu śledczego „Dziennika”. W „Tygodniku Powszechnym” od lutego 2013 roku, wcześniej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2015