W sprawie marnowania jedzenia posłowie marnują czas

2431. Zapamiętajcie tę liczbę, może wam się przydać po wakacjach, kiedy swoje stragany porozkładają sprzedawcy obietnic i dilerzy nadziei, żądni waszego głosu w wyborach.

08.07.2019

Czyta się kilka minut

 / Fot. PAWEŁ BRAVO
/ Fot. PAWEŁ BRAVO

Zapytacie wtedy jednego z drugim rycerza dobrej zmiany czy obrońcę demokracji, co zrobił sam albo czy naciskał na bezpośrednio zaangażowanych w sprawę „2431” kolegów. Ta liczba to numer druku sejmowego związanego z ustawą o „przeciwdziałaniu marnowaniu żywności”, która grzęźnie w legislacyjnych trybach od marca 2018 r., kiedy to jej projekt wydał z siebie Senat, głosujący z rzadką ponadpartyjną zgodą. Sejmowa Komisja Gospodarki i Rozwoju powołała potem specjalną podkomisję, która spotkała się aż trzy razy, pogmerała nieco w treści i zarekomendowała dalsze procedowanie. Jeśli komisja w ciągu tygodnia nie zbierze się, by prace podkomisji przyklepać, to nie ma szans, żeby projekt był przyjęty przez izbę w tej kadencji.

Ten Sejm potrafi w parę tygodni przerobić do spodu kodeks karny albo ustrój sądów tak, że potem komisarze w Brukseli spać po nocach nie mogą. Opozycja jest równie mocna, tyle że w gębie, budując ze strzelistych słów filary w kościele pod wezwaniem świętego Oburza. Jak trafia się czasami okazja, żeby wdrożyć wolne od ideologii i praktycznie wykonalne zmiany, to się nagle okazuje, że coś się musi zaciąć – jednym nagle opada sprawność w przepychaniu ustaw, drugim siada retoryczne dynamo. Wychodzi wtedy na jaw przykra prawda, że Polską nie rządzi tak naprawdę ani Nowogrodzka, ani tak zwany duopol, tylko specjaliści od komunikacji strategicznej, zwani kiedyś lobbystami. Cisi i skromni panowie potrafią ukręcić łeb każdej inicjatywie – większa ochrona zwierząt przed naszym okrucieństwem przeszkadzała np. oprawcom z branży futerkowej i myśliwym. A projekt obowiązkowego oddawania niesprzedanej żywności byłby niejakim kłopotem dla sieci sklepów.

Jedyne rzetelne dane dotyczące marnowania jedzenia w Polsce pochodzą sprzed dekady i mówią o 9 milionach ton rocznie (wychodzi ok. 230 kg na osobę). Nie ma powodów sądzić, żeby z biegiem czasu nasza cywilizacja coraz większej obfitości stała się bardziej oszczędna. Przez polskie banki żywności, zajmujące się jej przekazywaniem do organizacji bezpośrednio dożywiających ludzi zagrożonych głodem, przechodziło kilka lat temu zaledwie 65 tysięcy ton rocznie. Jest zatem sporo do zrobienia, żeby tę dysproporcję zniwelować chociaż o jeden rząd wielkości.

Ustawa „2431” miała wprowadzić prosty, ćwiczony z powodzeniem we Francji od trzech lat mechanizm – każdy większy sklep miałby obowiązek zawrzeć umowę z organizacją wyspecjalizowaną w dystrybucji i pomocy żywnościowej, która regularnie odbierałaby zapasy produktów o bliskim terminie ważności, które normalnie obecnie trafiają do tzw. utylizacji – co oznacza w pewnej części przerobienie na paszę dla zwierząt, a częściowo po prostu śmietnik.

Czy taki przymus dobroczynności ma sens? Po pierwsze, ujęcie tego w ramy prawne oznacza też uregulowanie różnych kwestii podatkowych (oddany towar dla sklepu to wszak pozycja w bilansie), sanitarnych i logistycznych, które powstają, gdy prosty odruch współczucia sprzedawcy owoców, który oddaje staruszce z sąsiedztwa siatkę przejrzałych jabłek, zamienia się w operację na wielką skalę, gdzie prawdopodobieństwo, że coś pójdzie nie tak i ktoś się zatruje, rośnie w postępie geometrycznym. Po drugie, w obliczu liczb obrazujących skalę naszego marnotrawstwa bledną wszelkie obiekcje, że państwo nie powinno się zanadto wtrącać. Może i nie powinno, ale skorośmy sami doszli na takie moralne dno, to zasługujemy, żeby nas etatystyczną pałką po głowie zdzielono. Przecież spora część tych dziewięciu czy więcej milionów ton to jedzenie, które gnije dla naszej przyjemności – sklepy świadomie zaopatrują się w znacznie więcej, niż realnie przewidują sprzedać, bo klienci lubią efekt obfitości. Tym bardziej w kraju, gdzie połowa mieszkańców pamięta wcale nie przysłowiowe, lecz dosłowne puste półki PRL-u.

Wracam do tego tematu uporczywie, bo prawo zajmowania się wszelkimi radościami jedzenia ma tylko ten, kto choć czasem kiwnie palcem, żeby bliźni z sąsiedztwa chodzili mniej głodni. Trudno mi sobie wyobrazić, że w październiku zagłosuję na posła, zanim się nie dowiem, co zrobił dla przyjęcia tej ustawy – albo co obiecuje zrobić, jeśli w końcu nie uda się jej przyjąć. ©℗

Na koniec sezonu truskawki stały się, dzięki ostremu słońcu, ściślejsze, suche, ale za to bardzo aromatyczne. Pożegnałem je robiąc risotto truskawkowe, które wyszło przepysznie, ale tak często opowiadam o risottach, że tym razem się powstrzymam. No i czereśnie wreszcie staniały do znośnego poziomu i są całkiem dobre, na ich przywitanie upiekłem zabawne w formie ciasto. Drylujemy 20 czereśni (nacinamy delikatnie nożykiem i wyciągamy pestkę), odkładamy do miseczki, dodajemy dwie łyżki cukru i skórkę z połówki cytryny. W misce mieszamy 250 g mąki, 100 g cukru pudru, 4 g proszku do pieczenia, skórkę z połowy cytryny, rozcieramy ze 125 g chłodnego masła, potem dodajemy 1 rozkłócone jajko, szybko wyrabiamy, aż się utworzy gładka masa, schładzamy w lodówce przez godzinę. Wałkujemy ciasto na placek 4 mm grubości. Wycinamy z niego kółka o średnicy ok. 7 cm. Na każde kółko kładziemy 1 czereśnię, zawijamy je tak, by utworzyć kulkę. Kulki układamy ściśle obok siebie w foremce ok. 20 cm średnicy wyłożonej papierem do pieczenia, polewamy sokiem, który został po macerowaniu czereśni (można dodać łyżkę słodkiego wina), posypujemy płatkami migdałów, pieczemy 30-40 min. w 180 stopniach.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 28/2019