W państwie jako-tako

Źródłem naszych nieszczęść jest zarzucenie idei służby cywilnej. W efekcie mamy brak profesjonalnego państwa i amatorską działalność polityków.

24.09.2012

Czyta się kilka minut

ANDRZEJ BRZEZIECKI, PIOTR KOSIEWSKI: Po ujawnieniu afery Amber Gold pytano o zachowanie w tej sprawie Donalda Tuska oraz najważniejszych organów władzy. Więcej: mówiono o kompromitacji państwa. Czy przy każdej takiej aferze musimy stawiać tak fundamentalne pytania? JERZY SZACKI: Musimy. Ale nie należy do nich w tym przypadku pytanie o domniemaną winę Donalda Tuska. Nie jest on, być może, dobrym premierem. Niczego jednak z afery Amber Gold się nie nauczymy, jeżeli nie skupimy się na sprawie funkcjonowania polskiego państwa jako instytucji, niezależnie od tego, kto stoi aktualnie na jego czele. Pytanie fundamentalne dotyczy tego, co zrobić, aby każdy rząd, jaki sobie wybierzemy, musiał dbać jednocześnie o wolność i bezpieczeństwo obywateli. Ponieważ wolność wiąże się z ryzykiem, bezpieczeństwo natomiast wymaga maksymalizacji kontroli, jest to zadanie trudne. Najlepszy rząd nie jest w stanie zagwarantować, że nikt nigdy nie zostanie oszukany, chybiona inwestycja nie doprowadzi do strat itd. I nie powinien się o to starać, bo prowadziłoby to jedynie do monstrualnego rozrostu aparatu kontrolnego. Chodzi nie o to, żeby państwa było jak najwięcej, ale o to, aby było sprawne w tym zakresie, w którym jest rzeczywiście niezbędne. Właśnie przykład Amber Gold ujawnia wielki ciąg nieodpowiedzialności istotnych organów państwa. Choćby urzędów skarbowych, prokuratury, Urzędu do Spraw Ochrony Konsumentów i wielu innych. Przy dziesiątkach takich okazji, często drobnych i niekoniecznie kryminalnych, ujawnia się niesprawność naszego państwa. Zarazem państwo bywa nad wyraz skuteczne w przypadku zwykłego obywatela. Urzędy skarbowe tropią drobne nieścisłości w pitach, organy państwa wyjaśniają małe przewinienia obywateli. Tak, bo w sprawach drobnych często państwo jest aż do przesady czujne i aktywne. Np. banalna przeprowadzka z dzielnicy do dzielnicy pociąga za sobą wielomiesięczną udrękę i niekończącą się korespondencję z urzędem skarbowym. Kiedy indziej państwa jak gdyby nie było, jak w sprawie, od której zaczęliśmy, co jest nie do pojęcia i nasuwa jak najgorsze podejrzenia, bo trudno zaiste uwierzyć, że chodziło tylko o niezdarność, lenistwo i naiwną wiarę w reklamę, w której świetle firma Amber Gold wyglądała poważnie. Choć i o takich uwarunkowaniach nie można zapominać: jej ogłoszenia pojawiały się we wszystkich gazetach, zakładała linie lotnicze, klienci byli najwidoczniej zadowoleni. Jakżeż prosty urzędnik miał iść na wojnę z taką instytucją? Czyli sprawa Amber Gold pokazała tylko problemy strukturalne obecne już wcześniej? Także wydarzenia 2010 r.: katastrofa smoleńska i wielka powódź, mimo doraźnej wielkiej mobilizacji, ujawniły zaniedbania narastające przez lata. Na pewno ujawnia się tu mechanizm – opisany np. przez nieżyjącego już socjologa Wojciecha Sitka – solidarność i sprawność okresu katastrofy wraz z powrotem do stanu normy przechodzi w niemożność i ogólne skłócenie. Nie lubię gadania o charakterze narodowym, ale na pewno istnieją pewne utrwalone nawyki społeczne. Zresztą każdy z nas bardziej się mobilizuje, gdy dzieje się coś strasznego, niż wtedy, gdy można się zadowolić rutyną. Nasze państwo sporo lat temu wykształciło swój tryb urzędowania, kontrolowania i kierowania. Państwo jest instytucją, w której pewne nawyki i umiejętności się dziedziczy i przekazuje z pokolenia na pokolenie. Styl pracy, np. skłonność do zajmowania się drobiazgami, mała elastyczność, troska przede wszystkim o własne bezpieczeństwo i nieryzykowanie, kształtował się przez dziesięciolecia. Takie nawyki trudno zmienić. Tym bardziej że w Polsce urzędnik w gruncie rzeczy odpowiada w jednym przypadku: jeżeli podejmie zbyt śmiałą decyzję, nie zaś wtedy, gdy podejmie decyzję głupią. Albo w ogóle jej nie podejmie. To jest najbezpieczniejsze. Jednocześnie słyszymy od polityków obietnice zerwania z tradycją rozbudowanej biurokracji i uproszczenia procedur. Nikomu to się jednak nie udało. Bo o tym przede wszystkim mówiono. Natomiast nie przypominam sobie, kto na serio i konsekwentnie to robił. Powstała swego czasu Komisja „Przyjazne Państwo” z Januszem Palikotem i Pawłem Poncyliuszem na czele. To, co proponowali, brzmiało rozsądnie, ale nic z tego nie wyszło. Nie dlatego przecież, że Palikot czy Poncyliusz nie są sprawni. Akurat, jak na polskich posłów, są to wyjątkowo sprawni ludzie. Nie jest to zresztą sprawa dla specjalnej komisji sejmowej, tylko codziennego egzekwowania odpowiedzialności na wszystkich szczeblach i jej wymuszania przez obywateli. Po Amber Gold pojawiły się dwie rozbieżne wizje państwa: jedna, formułowana przez osoby, które straciły swoje środki, ale też przez część opozycji: państwa powinno być więcej, państwo powinno wręcz wychowywać obywateli. Oraz druga, zaprezentowana przez Tuska: państwo nie może pouczać, państwo winno dawać obywatelom swobodę, także popełniania błędów. Chociaż i sam Tusk przy wielu innych okazjach występował w roli dobrego opiekuna... Ale to realny dylemat. I dobrze, że został jasno sformułowany, bo to naprawdę jeden z najważniejszych dylematów ustrojowych, z którymi musimy się uporać. Czy państwo ma odpowiadać za wszystko, cokolwiek obywatel zrobi, i dbać na każdym kroku o to, żeby nie doznał żadnej szkody, nawet wtedy, gdy sam o to nie dba i zachowuje się głupio? Czy przeciwnie, wtedy to obywatel ponosi ryzyko? To właśnie w systemie demokracji liberalnej wydawałoby się oczywiste. Chyba nie aż tak oczywiste, bo granice nieinterwencji państwa nie są łatwe do wyznaczenia. Nie można beztrosko powiedzieć: przeciętny obywatel w wolnorynkowej sytuacji ma wystarczająco wiele wiadomości, by odpowiedzialnie podejmować decyzje. W przypadku np. umów bankowych potrzebna jest spora wiedza. Są one istotnie trudne do zrozumienia, nie mówiąc już o potrzebie dobrego wzroku. W ogóle w Polsce jest dużo nadmiernie trudnych tekstów urzędowych i np. instrukcji (inaczej niż chociażby w USA). Obywatele czują się w takich sytuacjach bezradni. Wiem to z własnego doświadczenia i na wszelki wypadek nie podpisuję niczego, czego nie jestem w stanie przeczytać i zrozumieć. Czy jest szansa, aby ten wspomniany dylemat doprowadził do realnych i poważnych podziałów politycznych, które zastąpią te obecne, często ogniskujące się wokół spraw ideologicznych? Od tego dylematu nie uda się uciec, choć chodzi raczej o proporcje i metody niż o to, czy w ogólności ufać lub nie ufać, kontrolować lub nie kontrolować. Co więcej, tak czy inaczej, w grę wchodzi wychowywanie, ponieważ nie naprawi się państwa bez aktywnego udziału zwykłych obywateli identyfikujących się z państwem. Kłopot główny polega na tym, że nie ma gotowej instrukcji obsługi aparatu państwowego. Nigdy jej nie było, dziś jednak znaleźliśmy się w świecie, który jest absolutnie inny niż jeszcze ćwierć wieku temu. Operujemy dawną aparaturą pojęciową. Wszystkie sposoby dyskutowania o suwerenności itp. pochodzą z innej epoki! Jesteśmy skazani na to, by przedefiniować nieomal wszystko. Ani liberalizm, ani socjalizm, ani klasyczny konserwatyzm nie są dziś adekwatnymi pojęciami. Alternatywy dopiero się zarysowują. Na pewno jednak państwo ma robić znacznie mniej i – paradoksalnie – znacznie więcej, niż robi obecnie. Bo ma się ono zajmować nieprawdopodobną liczbą rzeczy, ale żeby to robić dobrze, to tych rzeczy musi być nieporównanie mniej. Należałoby zatem zacząć od głównego – być może – źródła naszych nieszczęść, jakim było stopniowe zarzucenie idei służby cywilnej. Zaczęto ją budować na początku lat 90., po czym stopniowo ten pomysł był rozmywany, a teraz w istocie został zarzucony. Mamy zatem to, co mamy: brak profesjonalnego państwa i amatorską działalność polityków, a politykami niekoniecznie zostają ludzie najsprawniejsi w każdej sferze działalności. Jednocześnie po raz pierwszy w krótkiej historii III RP już drugą kadencję rządzi jedna partia, która dodatkowo ma swojego prezydenta. To jest dla państwa nowe doświadczenie. Czy przebiega ono pomyślnie? System jednopartyjny na pewno jest fatalny, ale on raczej nam nie grozi. Nie uważałbym też za nieszczęście trwałej przewagi jednej partii. To w różnych krajach się zdarzało i nie było żadnego nieszczęścia tak długo, jak długo rząd nie pretendował do monopolu na reprezentowanie interesu ogólnospołecznego. Coś innego wydaje mi się u nas niepokojące: słabnięcie zdolności do rozmowy i dyskusji zarówno między partiami, jak i wewnątrz każdej z nich. Zwycięża leninowska zasada „centralizmu demokratycznego”: cokolwiek myśli się w partii, ma ona przemawiać jednym głosem. Toczą się w niej oczywiście jakieś spory, ale do zwykłego obywatela docierają głównie plotki i wiadomości o jakichś zmianach personalnych, niekoniecznie natomiast problemy, o które chodzi. Jeżeli, rzecz jasna, w ogóle chodzi o jakieś rzeczywiste problemy polityczne, co wcale nie zawsze jest takie pewne. Partia musi być zdolna do solidarnego działania, ale jej wyborca bywa ciekaw, jak ta solidarność się kształtuje i kto jest kim, a nie tylko, jaką partię reprezentuje. I może być ciekaw, co to znaczy, że ktoś przestaje ją reprezentować. Co np. oznaczało wypadnięcie z obiegu Jana Rokity? Nie tęsknię za nim jakoś szczególnie, ale była to przecież postać z pierwszego planu. Jakie racje o tym zadecydowały? Jeżeli wypada Rokita, a umacnia się bliski mu poglądowo Jarosław Gowin, to raczej można mówić o sporach personalnych, a nie ideowych. Owszem, ale czy w każdym przypadku? Grzegorz Schetyna nagle schodzi na drugi plan, a ktoś inny „się wzmacnia”. Czy za zmianami personalnymi stoją realne problemy polityczne, o których wyborca miałby chęć coś wiedzieć? Inaczej postawiony jest tylko wobec wyboru: kto jest dziś bardziej sympatyczny. Oczywiście, wyborca niezbyt starannie studiuje programy, ale chciałoby się chociaż trochę wiedzieć, jaki jest przedmiot sporu głównych partii (i w nich samych) o państwo. Bo tylko przy takich okazjach jak Amber Gold prześwituje jakaś koncepcja. A czy przypadkiem amorficzność ideowa PO nie przekłada się na sposób prowadzenia przez państwo polityki: Platforma rządzi tak, by nikogo bez potrzeby nie urazić? Oczywiście, że tak robi. Jeżeli chce się mieć większość, to nie można sobie w niczyich oczach zaszkodzić. Przy czym widać pewne ograniczenia. Dobrym przykładem jest sprawa in vitro. Ten temat został przecież zainicjowany przez PO. Nikt inny o tym nie mówił. I wyszło to, co wyszło. Partie w ogóle muszą uważać, by wyczuć nastrój społeczny. Wielkim osiągnięciem Platformy było, że gdy PiS mówił o katastrofie gospodarczej u naszych drzwi, a od SLD słyszało się o rozpaczliwej sytuacji klasy pracującej, to umiała ona odwołać się do poczucia: nie jest wprawdzie dobrze, mamy mnóstwo kłopotów, ale jakoś się żyje, nie jest gorzej, a nawet jest i będzie trochę lepiej. Umiejętność PO polegała na dostosowywaniu się do dominującego nastroju. I to cały czas jej główna siła. A jaka jest cena takiej polityki? W gruncie rzeczy PO jest partią konserwatywną. Partią status quo, której głównym celem jest, by było dalej jako tako, i tym samym – by nie przegrać kolejnych wyborów. Bycie partią status quo opłaca się do pewnego momentu. Wyrasta kolejne pokolenie, które nie jest zainteresowane konserwowaniem obecnego stanu. Te nowe pokolenia stają się siłą napędową jakichś ruchów. Nowe pokolenie, które jest coraz bardziej bez pracy, na pewno da o sobie znać. Naprawdę może zrobić się gorzej pod względem ekonomicznym, niekoniecznie z powodów wewnętrznych. Jest jednak jeszcze jeden czynnik konieczny, by władza partii rządzącej została zakwestionowana: wiara, że zmiana polityczna może być zmianą na lepsze. A tego w Polsce nie ma. Czyli opozycja nie jest problemem dla rządu? W każdym razie tak długo nie będzie, jak długo nie będzie wielkiej gospodarczej katastrofy i społecznej paniki prowadzącej do przekonania, że gorzej być nie może. Do tego jeszcze daleko, chociaż takiego obrotu rzeczy wykluczyć nie można. To zresztą na razie główna nadzieja opozycji, której pozytywny program wygląda dość mizernie, chociaż przynajmniej zaczyna ostatnio udawać, że go ma i zależy jej nie tylko na przepędzeniu Tuska, po którym wszystko zmieni się na lepsze z dnia na dzień. To udawanie to zresztą dobry znak, bo może zapowiadać wejście na drogę dyskusji o problemach, a nie tylko złorzeczenia przeciwnikom. Nie sądzę, aby opozycja w swej obecnej postaci była dla rządu wielkim problemem, co nie znaczy, że nie będzie on tracił na popularności. Jednak kto będzie zyskiwał, to się dopiero okaże. Tak czy inaczej, czeka nas polityczne ożywienie, a może nawet poważna debata, i być może rozstrzyganie wielkich dylematów. Pan Profesor odczuwa brak tych wielkich dylematów, podziałów, wizji? Jako człowiek starej daty jestem skłonny oczekiwać, że partie reprezentują jakieś grupy interesów albo jakieś poglądy na świat, jakieś systemy wartości itd. Wybór partii nie jest tylko wyborem tego, na kogo głosuję, ale też wyborem – szumnie mówiąc – świata, w którym chciałbym żyć. Dziś partie na całym świecie mają problemy z ideową tożsamością. Co np. zostało ze starej niemieckiej socjaldemokracji, co się stało z chadekami? Indywidualizacja poszła wszędzie bardzo daleko. W „Samotnej grze w kręgle” Robert Putman pokazuje, jak Ameryka imponująca niegdyś Tocqueville’owi tym, że wszyscy się zrzeszają, rozsypywała się stopniowo na coraz to mniejsze grupy i na jednostki. Putman jest ciągle optymistą, ale dzisiejsze społeczeństwa w ogóle tracą jak gdyby strukturę. Społeczeństwo coraz trudniej sobie wyobrazić jako system, gdzie wszystko ma swoje miejsce. I to jest jeden z tych czynników, który każe mi mówić o tej radykalnej nowości sytuacji i o konieczności zmiany aparatury pojęciowej. Więc tęsknię trochę do świata bardziej uporządkowanego i m.in. od polityków oczekuję jakiejś jego racjonalnej i spójnej wizji. Bo chciałbym wiedzieć, czego można się po nich spodziewać i co chcieliby osiągnąć poza popularnością. Co zrobią, jeżeli będą mogli spełnić swoje zapowiedzi. W Platformie nie przeszkadza mi, że za mało robi lub robi nie to, czego bym od niej oczekiwał. Problemem jest to, że nie wiem, czego ona tak naprawdę chce. Ale to w kręgu tego rządu powstały raporty Boniego Polska 2030 czy próba zastanowienia się, co należy zmieniać w różnych sferach. Pewne rzeczy robiono, ponieważ wypada. To był margines działań rządu. Zresztą to dłuższa historia, sięgająca rządu Belki. Plan Hausnera, sensowny, w wielu momentach nawet dziś aktualny – czy kiedykolwiek był tematem naprawdę merytorycznej dyskusji? Zarazem obserwujemy kryzys modelu demokracji przedstawicielskiej. Odpowiedziami na jej niedostatki są propozycje rządów technokratów bądź populizm. To już wyraźnie w tym kierunku idzie. Demokracja parlamentarna, której istotą jest poważna debata, to już odległa przeszłość. Coś takiego nigdzie już, niestety, nie istnieje. Formy demokracji ogromnie się zmieniły także w Europie. Inne są środki przekazywania informacji i mniejsza jest rola kontaktu bezpośredniego, rozmowy, dialogu polityka z wyborcą. Jednocześnie staliśmy się bardziej demokratyczni. Do czynnego życia politycznego weszły duże grupy społeczne, które do tej pory były w nim nieobecne. To dobrze, ale i źle, bo przynosi korzyści demagogom. Czy demokracja może tak spowszednieć, że stanie się passé? Ludzie o przekonaniach liberalno-demokratycznych, ze względu na swoją nieokreśloność, letniość emocji, staną się czymś archaicznym, a nowe pokolenie, niepamiętające poprzednich epok, będzie chciało czegoś nowego? Od pierwszej chwili absurdalna wydawała mi się, zarzucona już chyba zresztą, teza Fukuyamy, że historia się skończyła, a liberalna demokracja to kres dziejów. W świecie ludzkim nie ma nic wiecznego, a w dodatku kraje, które ją stworzyły, nie są pępkiem tego świata. Można mieć nadzieję, że pewne minimum praw człowieka i obywatela zostanie kiedyś wszędzie zagwarantowane, bo jakiś postęp pod tym względem ma mimo wszystko miejsce, ale nie podjąłbym się żadnych długofalowych przewidywań. Zbyt wiele zmiennych trzeba byłoby uwzględnić. A Pan Profesor się śmiał, gdy minister Rostowski przepowiadał wojnę? Nieszczególnie. To i owo jednak działo się nie tak dawno nawet w Europie.
JERZY SZACKI (ur. 1929) jest socjologiem i historykiem idei, emerytowanym profesorem Uniwersytetu Warszawskiego. Członek rzeczywisty Polskiej Akademii Nauk. Wydał m.in.: „Historia myśli socjologicznej” (1981), „Spotkania z utopią” (1980), „Liberalizm po komunizmie” (1994).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk sztuki, dziennikarz, redaktor, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Laureat Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy za 2013 rok.
Publicysta, dziennikarz, historyk, ekspert w tematyce wschodniej, redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej”. Wieloletni dziennikarz „Tygodnika”. Autor i współautor książek: „Przed Bogiem” (2005), „Białoruś - kartofle i dżinsy” (2007), „Ograbiony naród ‒… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2012