Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
A więc kino z pewnością nieco staroświeckie, wręcz salonowe w zestawieniu z wielkim przegranym w obu konkurencjach, czyli
"The Social Network" Davida Finchera. Bo to przecież film o twórcy Facebooka, a nie o jąkającym się brytyjskim monarsze, powołał do życia prawdziwego bohatera naszych czasów - genialnego w swoim pomyślunku, acz upośledzonego w relacjach społecznych studenta, który nie wstając od komputera uruchomił zjawisko społeczne na niespotykaną dotąd skalę, budując przy okazji potężne imperium. Wirtualne i zarazem jak najbardziej materialne. W dodatku film o Zuckerbergu nakręcony został ręką zdecydowanie pewniejszą i płynniejszą w ruchach niż ten o Jerzym VI, łatwo więc przypisać amerykańskim akademikom sromotną pomyłkę. Warto jednak zastanowić się, jakie tęsknoty uruchamia w widzu kino w rodzaju "The King’s Speech". I nie chodzi tu wyłącznie o amerykańskie kompleksy wobec splendoru monarchii czy fascynację elegancko podaną frazą, z charakterystycznym angielskim akcentem.
"Jak zostać królem", ze swoim patosem, ale i humorem, przywraca na moment wiarę w tych, którzy sprawują władzę. Pokazuje ich arcyludzką twarz i arcyludzką słabość. W lekkiej konwencji przybliża żmudny proces dorastania do polityki, która winna być przede wszystkim odpowiedzialnością, a nie demonstracją władzy. Dziś, kiedy za sprawą medialnej rewolucji obserwujemy z bardzo bliska degenerację polityki (weźmy choćby niedawne afery z premierem Berlusconim w roli głównej), krzepiąca bajka o roztropnym królu wydaje się szczególnie potrzebna. Jak się okazuje, znacznie bardziej niż przewrotny wariant "amerykańskiego snu", który w krótkim czasie wywindował na szczyty postać dwuznaczną moralnie i wyzbytą jakiejkolwiek charyzmy. Nie dziwi więc główna decyzja Amerykańskiej Akademii Filmowej, znanej przecież nie od dziś ze swoich konserwatywnych gustów. Zdumiewa natomiast jej ewidentna ślepota podczas przyznawania statuetki za reżyserię, na którą nikt nie zasłużył w tym roku bardziej niż twórca
"The Social Network", uhonorowanego ostatecznie w mniej liczących się kategoriach: za muzykę, montaż i scenariusz adaptowany. Co jak co, ale warsztatowa biegłość zawsze liczyła się w oscarowych rozgrywkach, bardziej nawet niźli szlachetny wydźwięk filmu. Dyskredytując film Finchera, oscarowa Akademia zdyskredytowała trochę samą siebie, a tym samym i uhonorowany przez siebie film. "Jak zostać królem" to znakomite, rasowe kino i wcale nie tak proste, jak by się mogło wydawać. Zagarniając jednak więcej, niż mu się należało, film Hoopera przejdzie do historii jako ten, który uwiódł Amerykańską Akademię. Tak jak niegdyś Jerzy VI uwiódł tłumy swoją ćwiczoną z mozołem przemową. A wiemy przecież z historii, że wcale nie były to puste słowa.