Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Temat lekcji religii w szkole wywołuje z pamięci wspomnienia lat szkolnych, bo przez całą szkołę było tam nauczanie religii. W latach 40., zaraz po wojnie, w szkole podstawowej religii uczyła nas siostra Falewicz, szara urszulanka. Nie pamiętam, czego nas uczyła (na pewno nie piosenek religijnych), ale pamiętam, że ogromnie ją lubiliśmy. Nie miała problemów z utrzymaniem spokoju i uwagi w bardzo licznej klasie.
Potem, w gimnazjum marianów na Bielanach, chociaż szkoła była katolicka, mieliśmy dwóch profesorów, którzy uporczywie i niegłupio podważali naszą wiarę i zaufanie do Kościoła. Tymczasem prefekt, ksiądz G.,
był typowym belfrem. Wymagał doskonałej znajomości materiału z podręcznika, a kiedy ktoś nie umiał - stawiał dwóje. Religia była jednym z przedmiotów do wkucia. O wywołanych przez tamtych dwóch rozterkach rozmawialiśmy nie z nim, ale z naszym wychowawcą, klerykiem zresztą, w internacie. Mieliśmy wrażenie, że prefekta to nie interesuje.
Po dwóch latach szkołę marianów zamknięto i uczęszczałem kolejno do dwóch warszawskich gimnazjów. W pierwszym (męskim!) religii uczyli jezuici - naszą klasę przez rok ojciec Głowa. Na niektórych lekcjach potrafiliśmy nie dopuścić nauczycieli do słowa. Byliśmy okropni, powojenni, przerośnięci, z doświadczeniami lat okupacji.
Ale lekcje ojca Głowy były fascynujące. Uczył nas etyki. Wisieliśmy - jak się to mówi - u jego ust. Inaczej niż na chemii czy rosyjskim, w absolutnej ciszy. O tych lekcjach rozmawiało się podczas przerw na korytarzach. Ojciec Głowa był precyzyjny, rzeczy nazywał po imieniu, argumenty trafiały nam do przekonania. Nie wiem, czy zrobił z nas dobrych katolików, wiem na pewno, że imponował nam i budził respekt. O uciszaniu klasy, ruganiu, nawet o stopniach nie było mowy. Przed Wielkanocą delegacja naszej klasy poszła do klasztoru jezuitów prosić przeora, żeby rekolekcji dla szkoły nie prowadził nikt inny, tylko ojciec Głowa.
Po nim przyszedł ojciec Kamiński - historyk. Program na ten rok przewidywał historię Kościoła. Podbił nas już na pierwszej lekcji. Po sprawdzeniu obecności (podczas którego chwilę się każdemu uważnie przyglądał) zapamiętał nasze nazwiska, a w klasie było wtedy chyba ze czterdziestu chłopa. Ojciec Kamiński też nie miał trudności z utrzymaniem dyscypliny. On się tym nawet nie zajmował. W wykładach pokazał taką klasę, że po prostu byłoby głupio się wygłupiać, zwłaszcza że traktował nas z szacunkiem i poważnie. Czasem dawał nam do czytania swoje artykuły, publikowane w "Przeglądzie Powszechnym". Czuliśmy się ważni, dowartościowani, a historia Kościoła okazała się niezmiernie interesująca.
Niestety, jezuici zmieniali prefektów co rok i po ojcu Kamińskim nastał ojciec P. (Panie, świeć nad jego duszą). Przepoczciwy. Zupełnie inaczej niż poprzednicy, zabiegał o to, żebyśmy go lubili. Godził się na każde odstępstwo od tematu lekcji i jeśli wymyśliliśmy jakiś przedmiot dyskusji, toczyła się ona przez całe 45 minut. W tych dyskusjach często był dość bezradny: jego wyjaśnienia, czasem nieco naiwne, do nas nie trafiały. Na lekcjach panował gwar, niektórzy odrabiali jakieś inne lekcje. Znacznie później się dowiedziałem, że ojciec P. był wybitnym, wieloletnim mistrzem nowicjatu i w ogóle dość wybitnym jezuitą. Tego niestety nie umieliśmy odkryć. Dziś myślę, że te lekcje - choć zawsze miał uśmiech na twarzy - musiały być dla niego prawdziwą torturą.
Ostatni katecheta, już w innej szkole, w klasie maturalnej, ks. P. (dziś także świętej pamięci) prowadził lekcje nudne jak flaki z olejem. Wszyscy odrabiali inne lekcje. Kiedy ruszał z katedry, by się przejść między ławkami, rozlegał się dosłownie trzepot chowanych pod pulpit zeszytów.
Te wspominki prowadzą ku prostej puencie. Skutecznie nauczać religii w szkole mogą tylko ludzie z wiedzą i talentem pedagoga. Błędne jest założenie, że podoła temu każdy ksiądz po seminarium (pani, która ukończyła kurs katechetyczny). Ratunek dla religii w szkole widzę w poważnej reformie przygotowywania katechetów. Zapewne także w rewizji programów nauczania.
Ignorancja religijna maturzystów często mnie zdumiewa. Szkoła jest po to, żeby zdobywać wiedzę. Lekcje religii, jeśli mają być traktowane poważnie, nie mogą od tej reguły być wyjątkiem. "Przetrwają najmocniejsi" - napisał o katechetach ks. Zbigniew P. Maciejewski - katecheta. Tylko że tych najmocniejszych trzeba przygotowywać. Jak najszybciej, bo sytuacja zaczyna być groźna.