Religia ze szkół może wyjść razem z uczniami. Bez zgody polityków i biskupów

Nowa władza może i namiesza w szkolnej katechezie, ale z publicznej oświaty jej nie wyrzuci. Anachroniczna, niespójna i nudnawa, będzie znikać sama.

29.11.2023

Czyta się kilka minut

Zakończenie roku szkolnego w Szkole Podstawowej nr 26. Poznań, 25 czerwca 2021 r. / Fot. Piotr Skórnicki / Agencja Wyborcza.pl
Zakończenie roku szkolnego w Szkole Podstawowej nr 26. Poznań, 25 czerwca 2021 r. / Fot. Piotr Skórnicki / Agencja Wyborcza.pl

Katarzyna Potempa-Baran, wieliczanka, matka dwójki synów; niewierząca: – Moje dzieci na religię nie chodzą, ale nauczanie jej w szkole mi nie przeszkadza. A nawet uważam, że katecheza w salkach byłaby poza kontrolą rodziców. Jestem zdecydowanie za ograniczeniem jej finansowania przez państwo. 

Maja Szwedzińska, ślązaczka mieszkająca niedaleko Warszawy, matka czworga dzieci; wierząca i praktykująca: – Niech religia będzie w szkole, albo i nie, ważniejsza jest jej jakość. Choć może ten drugi wariant byłby dla Kościoła sprawdzianem? Kto chce religii, a kto woli balet albo koszykówkę?

Ks. Damian Wyżkiewicz, Nauczyciel Roku 2019, przez lata katecheta na wszystkich etapach edukacji w Polsce, teraz uczący na Islandii, czyli w jednym z kilku europejskich krajów ze świecką szkołą [patrz: ramka na str. 16]: – Robimy religię to po domach kultury, to po wynajętych salach, to w domach uczniów. Tak, w domach uczniów! Jest ich np. w klasie sześcioro chodzących na katolicką religię, i umawiamy się, że tym razem gości nas X albo Y. Zdarza się też, że organizujemy lekcje w kruchcie, a rodzice uczniów przywożą stoły i krzesła. Nie chciałbym, żeby w Polsce stało się podobnie. Mamy swoją kulturową specyfikę. Wprowadzajmy zmiany ostrożnie.

Nie wiadomo jeszcze, czy nowa władza wprowadzi zmiany, i czy będą one ostrożne. Ale gdyby kierowała się nastrojami i postawami Polaków, odpowiedzi na te pytania byłyby twierdzące. Tak, wprowadzi zmiany. Owszem, będą raczej ostrożne.

Polak za, a nawet przeciw

Katarzyna: – Nasza decyzja była konsekwencją wcześniejszych wyborów życiowych. Nie mamy ślubu kościelnego, oddaliliśmy się od Kościoła dawno, uczciwe wobec siebie, ale również wyznawców religii było niechrzczenie dzieci, a tym samym wypisanie ich z religii w szkole. Mój starszy syn jest wśród siódemki niechodzących, młodszy wśród trójki. Ale o żadnym piętnowaniu z tego powodu nie ma mowy. Jestem świadoma, że to zasługa szkoły, bo dba o komfort dzieci nieuczestniczących. 

Maja: – Pochodzę z katolickiej rodziny. Sama czuję się częścią Kościoła, ale w znaczeniu jego wspólnoty, a nie uznania dla hierarchii. Pierwszą trójkę dzieci, po bożemu ochrzczonych, mam z moim pierwszym mężem, z którym się „nie po bożemu” rozwiodłam. Najstarszy syn, dziś już pełnoletni, chodził na religię przez całą swoją edukację. Dwoje młodszych zaczynało od religii, później przeszło na etykę. Najmłodszy nie chodzi ani na religię, ani na etykę. Nie został ochrzczony, co było wspólną decyzją – moją i mojego drugiego męża, który jest niewierzący. Sam w przyszłości dokona w tej sprawie wyboru.

Polska odwraca się od szkolnej religii, tak jak odwraca się od religii w ogóle? Nie do końca: odwraca się na „wyspach”, i to wcale nie tak licznych. Chodzi głównie o szkoły ponadpodstawowe, przede wszystkim o duże miasta i raczej zachód – ewentualnie centrum – Polski. Gdyby więc skupić wzrok na wielkomiejskich liceach z wyłączeniem ściany wschodniej, można by odtrąbić przejście – przynajmniej w oświacie – katolickiej Polski z większości w mniejszość. I to wątłą. Np. w warszawskich i poznańskich szkołach ponadpodstawowych na religię chodzi nieco ponad 20 proc. uczniów, a we Wrocławiu 15 proc.

Ale ogłaszanie ogólnopolskiej rewolucji to – delikatnie mówiąc – przesada. Tak, frekwencja na tych lekcjach wyraźnie na przestrzeni lat spada, ale spada znacznie wolniej niż inne wskaźniki pokazujące odwrót Polaków od Kościoła, jak choćby odsetek uczestniczących regularnie w mszach (tzw. dominicantes), pikujący przecież od początku lat 90. z ok. 50 proc. do obecnych 28,3 proc.

Tymczasem na religię we wszystkich typach szkół jeszcze w roku szkolnym 2022/23 (to najświeższe ogólnopolskie dane podane przez Kościół) chodziło nadal 82,4 proc. uczniów. Przy czym istnieją diecezje, gdzie odsetek ten przekracza 90 proc., a nawet (to przypadek łomżyńskiej, rzeszowskiej, przemyskiej czy rekordowej pod tym względem tarnowskiej) jest wyższy niż 95 proc.

Znacznie wyraźniej spadało deklaratywne poparcie dla katechezy w szkołach. W lutym 2019 r. Ipsos po raz pierwszy pytał na zlecenie OKO.press, „Gdzie Pana/Pani zdaniem powinna być nauczana religia?”. Wtedy szkołę wskazało 44 proc. ankietowanych, parafię zaś 52 proc. Ale już półtora roku później – m.in. po emisji głośnego filmu braci Sekielskich „Tylko nie mów nikomu” – pierwszy ze wskaźników spadł do 27 proc., drugi zaś wzrósł do 66 proc. Dwa miesiące temu sondaż na ten sam temat przeprowadził na zlecenie RMF FM i „Rzeczpospolitej” IBRiS. Niemal połowa ankietowanych (48,4 proc.) uznała, że religia powinna być w parafiach. Co ciekawe, zmian chcą rodzice: o ile wśród posiadaczy jednego dziecka poparcie dla takiej rewolucji jest na poziomie 47 proc., o tyle w gronie opiekunów dwójki bądź więcej potomstwa rośnie do aż 65-66 proc.

Deklaracje jednak, jak widać, nie przekładają się na życie. Ale tu ważny jest kontekst: nie wiemy, jak wyglądałyby wskaźniki, gdyby wszystkie polskie szkoły umieszczały katechezę na początku lub na końcu dnia zajęć – jak przystało na przedmiot nieobowiązkowy. Dziś bardzo często uczestnictwo w katechezie to po prostu efekt braku realnego wyboru.

Tak czy inaczej, o masowym odwrocie polskich dzieci i ich rodziców od religii w szkole nie ma mowy. Gdy więc typowana do niedawna na ministrę edukacji posłanka Lewicy Agnieszka Dziemianowicz-Bąk mówi, że „religia ze szkół wychodzi sama, wyprowadzają ją uczniowie, którzy masowo wypisują się z tej lekcji” (wypowiedź dla programu „Onet Rano”) – to przedstawia bardziej życzeniową wersję rzeczywistości niż samą rzeczywistość. Polska laicyzacja pustoszy kościoły, zmienia poglądy – szkole wymierza relatywnie niski wymiar kary.

Co planują politycy nowej koalicji? Wszystkie jej ugrupowania zgadzają się co do jednego: status religii musi się zmienić. Po raz pierwszy od ponad trzech dekad, gdy katecheza wyprowadziła się z salek do sal.  

Peregrynacja obrazu i relikwi św. Stanisława Kostki podczas lekcji religii w szkole podstawowej w Makowie Mazowieckim. 17 kwietnia 2018 r. / Sławomir Olzacki / Forum

Nowy rozdział? Nie tak szybko 

Katarzyna: – Mam z tamtego czasu złe wspomnienia. I w związku z religią uczoną w salkach, i w szkole. Raz ksiądz zaprosił nas do siebie na plebanię, gdzie puścił na kasecie VHS film z zabiegu aborcji. Bez cenzury. Do dziś nie wiem, czemu to miało służyć.

Maja: – Lata 80., dobudówka przy kościelnym chórze, drewno w ciemnym brązie, krzesła obite skajem. I świetna katechetka, siostra Dulcissima. Mam z salek dobre wspomnienia, bo to był świat integrujący, więziotwórczy. W dodatku trochę w kontrze do szkoły. Wiadomo było, że nie o wszystkim się w niej mówi, a w tej salce można było np. powiedzieć, że rodzice dorabiają w Niemczech. Myśmy na tę nieobowiązkową przecież religię chodzili na 6.50 rano! Nie wiem, co by się musiało dzisiaj dziać, by dzieci szły na nią tak chętnie.

Ta historia zaczyna się w 1990 r. Od decyzji, której tryb wdrożenia dziś mógłby wywołać burzę: religia wraca do szkół na mocy... instrukcji ministra edukacji narodowej w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, prof. Henryka Samsonowicza (dopiero później przedmiot ten trafi do ustawy, a w 1993 r. do konkordatu). Przeciw temu trybowi protestuje ówczesna rzeczniczka praw obywatelskich Ewa Łętowska, wnosząc skargę do Trybunału Konstytucyjnego. Bezskutecznie.

– Decyzja rządu Mazowieckiego nie budziła większych światopoglądowych kontrowersji, bo Kościół był wtedy „ważny i już”, a religia w stosunku do innych spraw wydawała się rzeczą drobną – przypomina Jan Wróbel, wówczas nauczyciel historii w warszawskim zespole szkół społecznych Bednarska, później jej dyrektor, obecnie też publicysta. – Gdy przestała być drobna, bo później wszystko, co miało związek z Kościołem nabrało ciężaru, to nie było już tak łatwo się z tej decyzji wycofać. 

Mimo że kolejne lata przyniosą dwie kadencje z dominacją w Sejmie SLD. – Znaczenie Kościoła było nadal duże, politycy nie chcieli otwartej wojny – tłumaczy prof. Sławomir Sowiński, politolog UKSW, badacz związków religii i polityki. – Lewica wiedziała też, że głos Kościoła może się jej przydać. Leszek Miller pytany później, dlaczego nie podejmował w stosunku do Kościoła żadnych radykalnych decyzji, odpowiedział krótko: „Unia warta była mszy”.

A gdy w ostatniej dekadzie autorytet Kościoła upada, u władzy jest już PiS. Dopiero 15 października tego roku otwiera się droga do nowego rozdziału. Radykalnego, jeśli bazować na zapowiedziach, zwłaszcza tych przedwyborczych, szczególnie Lewicy. Ostrożnego, jeśli brać pod uwagę polityczne, ale też prawne realia. 

Lewica obiecywała wyprowadzenie katechezy ze szkół – tyle że tego zabrania konstytucja, głosząca, iż religia „może być przedmiotem nauczania w szkole”. Skoro może, to nie wolno jej zabronić. 

Problematyczny jest też postulat wycofania lub ograniczenia finansowania przez państwo lekcji religii – dziś pensje dla katechetów pochłaniają rocznie ok. półtora miliarda zł. 

– W Polsce obowiązuje zasada autonomii, ale też współpracy państwa z Kościołem, a wyznanie ma w świetle naszego prawa charakter nie tylko prywatny, ale i publiczny. A skoro tak, to państwo nie powinno uchylać się też od rozsądnego wspierania Kościołów oraz organizowanych przez nie lekcji religii – uważa prof. Sowiński. 

Podobny pogląd, oparty na art. 53 konstytucji (to ten mówiący o religii, która może odbywać się w szkole), sformułował na początku tego roku rzecznik praw obywatelskich. Skoro państwo dopuszcza religię do szkoły, to ciąży też na nim – argumentował Marcin Wiącek – obowiązek ponoszenia kosztów. 

Ale to niejedyna interpretacja. Prof. Paweł Borecki, ekspert prawa wyznaniowego z Wydziału Prawa i Administracji UW uważa, że wykładnia RPO jest korzystna dla Kościoła, a nawet – klerykalna. – Konstytucja nie mówi, kto finansuje religię – ucina prof. Borecki. Ale i on przyznaje, że odcięcie katechetów od publicznych pieniędzy jest wątpliwe: – Dwunasty artykuł konkordatu gwarantuje, że publiczne placówki oświatowe „organizują zgodnie z wolą zainteresowanych naukę religii w ramach planu zajęć szkolnych”. Sformułowanie „organizują” można interpretować jako pojęcie porządkowo-techniczne, ale bardziej właściwa wydaje się interpretacja, że oznacza to również finansowanie.

Teoretycznie można zmienić konkordat, co nadal postuluje Lewica. Ale już z kręgu KO można usłyszeć, że to rozwiązanie jest – przynajmniej na razie – mało realne.

Co więc może się wydarzyć?

Historia pewnego oszustwa 

Katarzyna: – W pierwszej klasie siostra zakonna powiedziała dzieciom zostającym na świetlicy w trakcie trwania religii, żeby „żałowały", bo jak się nie idzie do komunii, to się nie dostaje prezentów. Wychowawczyni, po proteście rodziców, dość szybko zareagowała. Była rozmowa i nigdy więcej podobna sytuacja nie miała miejsca. Szkoła też pilnuje, by przynajmniej jedna z dwóch lekcji religii była na końcu lub na początku dnia. Ale druga jest już w środku planu lekcji. Dzieci są wtedy w bibliotece, co jest dla nich atrakcyjne, ale w wielu innych szkołach czy klasach ta praktyka dyskryminuje uczniów niechodzących na religię. 

Maja: – Jedno z moich dzieci chciało wiele lat temu iść na etykę zamiast religii. Odpowiedź szkoły? To niemożliwe, bo wszyscy uczniowie z tego rocznika idą w tym roku do komunii. 

Jan Wróbel opowiada anegdotę z początku lat 90. Bednarską, w której od początku obowiązuje zasada, że religia jest na początku lub na końcu lekcji, odwiedza ksiądz dziekan. Do kierującej wówczas placówką Krystyny Starczewskiej wypala: „Pani dyrektor, dobrze by było wprowadzić te lekcje gdzieś do środka dnia, bo inaczej pouciekają”.

– Już wtedy czuł, skąd i gdzie wieje wiatr – śmieje się historyk Bednarskiej. – I tak to trwa do dzisiaj: mamy w polskiej szkole lekcję niby do wyboru, ale co to za wybór, skoro mówimy wielu dzieciom: „Nie chcesz religii, to siedź na korytarzu”. 

Rok 2013, a więc dwie dekady po podpisaniu konkordatu. „Na pewno mieliśmy w ostatnich latach do czynienia z pełzającym naruszaniem tego rozdziału [chodzi o rozdział państwa od Kościoła – red.] – zarówno przez niektórych księży czy biskupów, jak i przez bierność urzędników” – mówi w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego” Tadeusz Mazowiecki. W tej samej rozmowie (z Andrzejem Brzezieckim i Michałem Okońskim) pierwszy premier III RP daje przykład tego naruszenia: to właśnie religia w samym środku szkolnego dnia. 

Dekadę później praktyka ta nie tylko ma się dobrze, ale jest nierzadko pochwalana –  także przez urzędników państwowych i hierarchów. W 2022 r. małopolska kurator oświaty Barbara Nowak podczas konferencji „Prześladowany jak katolik” apelowała do dyrektorów, by „nie wyrzucali lekcji religii na pierwszą lub ostatnią lekcję”. Z kolei w 2019 r. ówczesny przewodniczący Komisji Wychowania Katolickiego KEP, bp Marek Mendyk, dowodził, że religia z chwilą zapisania się na nią staje się obowiązkowa, więc nie ma podstaw, by umieszczać ją na początku lub na końcu dziennych planów lekcji. 

– Kościół katolicki od 1990 r. konsekwentnie, krok po kroku, zgodnie z tzw. taktyką salami, wszędzie tam, gdzie się tylko da, usiłuje nadawać przedmiotowi nominalnie dobrowolnemu wszelkie cechy lekcji obowiązkowej – ocenia prof. Borecki. – Kropkę nad „i” usiłował postawić minister Przemysław Czarnek. Chciał wprowadzić zasadę, że uczęszczanie na religię lub etykę jest obowiązkowe. A że nie wszystkie szkoły, jak wiadomo, zapewniają etykę, więc ta decyzja dekretowałaby w wielu miejscach obowiązek uczęszczania na religię. 

Ku satysfakcji, uważa prawnik UW, wielu hierarchów: – Sam byłem świadkiem, jak podczas konferencji nt. finansowania Kościoła kard. Nycz mówił do abp. Budzika, że „Czarnek nam to obiecał”, mając na myśli właśnie obowiązek uczęszczania na religię lub etykę. 

Obowiązek w życie nie wszedł, lekcje religii w środku dnia odbywają się nadal. A to stało się jeszcze bardziej uciążliwe po wprowadzeniu reformy edukacji przez przychylne Kościołowi PiS. – Tak spartaczonej reformy nie było chyba w całych dziejach – ocenia ks. Wyżkiewicz, który uczył wówczas religii w najwyższych klasach podstawówki. – Nie miała merytorycznego uzasadnienia, za to spowodowała ściśnięcie materiału z trzech klas gimnazjum w dwóch podstawówki. Pamiętam z tamtego czasu siódmo- i ósmoklasistów przeoranych jak chłopi pańszczyźniani. A religia stała się główną ofiarą tej sytuacji: uczniowie masowo z niej rezygnowali.  

– Nie wszędzie rezygnacja cokolwiek daje, bo religia jest w środku dnia – zauważam. 

– Pracowałem w różnych szkołach, i proszę mi wierzyć, że nie zawsze da się tak ułożyć plan, by religia była na początku i na końcu – odpowiada ks. Wyżkiewicz. 

– Ale to już kłopot katechety, dyrektora szkoły i lokalnej kurii. A nie dziecka, które nie chce chodzić na religię, za to chce iść w czasie jej trwania do domu. 

– To prawda. Dlatego trzeba wyważyć między dwiema wartościami: prawem do świeckiej  edukacji a prawem do nauki religii.  

Czy Koalicji Obywatelskiej uda się twarde zadekretowanie religii na początku i na końcu planu dnia? To jedna z obietnic tego ugrupowania w słynnych przedwyborczych „stu konkretach na pierwsze sto dni rządów”. I akurat tę zmianę da się przeprowadzić bez ingerencji w konstytucję i konkordat.   

Da się też przeprowadzić inne zmiany. – Konkordat nie określa liczby godzin religii w szkole, więc można sobie łatwo wyobrazić zarówno status quo w tej sprawie, czyli dwie godziny w tygodniu, jak i np. jedną – zauważa prof. Borecki. 

A Jan Wróbel zwraca uwagę, że największy spór nie dotyczy wcale obecności religii w szkole: – Chodzi raczej o to, na jakich zasadach ona tu funkcjonuje. Nie ma powodu, by ksiądz czy katecheta był pełnoprawnym uczestnikiem rady pedagogicznej, i by stawiał oceny. I żeby był, muszę to niestety powiedzieć, opłacany przez państwo. Religia w szkole, czemu nie, to przecież jedna z nielicznych lekcji, na której może się odbywać poważna refleksja na temat życia, dobra, zła. Ale już nie jako „szkolny przedmiot”, tylko rodzaj towarzysza podróży dla chętnych. Takie „wyprowadzenie” religii ze szkoły sobie wyobrażam. Pewnie znajdzie się jakaś liczba „obrońców wiary”, którzy zorganizują protest, może nawet głodowy. Ale większość Polaków by chyba taką formułę religii zaakceptowała. 

Ile wiary w religii 

Katarzyna: – Tłumaczę chłopcom, że zdecydowaliśmy się być poza chrześcijaństwem. Ale nie przeszkadza mi to poruszać z nimi chrześcijańskiej tematyki. W kontekście literatury, sztuki czy po prostu zasad człowieczeństwa. Np. kupiłam im i czytałam przypowieści religijne w serii leksykonów dla dzieci. O co pytali w kwestii Kościoła, Jezusa czy komunii, dostawali odpowiedź. Bez machania ręką, olewania czy śmiechu. Nie zamknęłabym im tej drogi, gdyby chcieli nią pójść. 

Maja: – Moje dzieci dostawały na pierwszą komunię Biblię, nie rowery i zegarki, a potem tę Biblię czytały. Podobnie jak podsuwane im przeze mnie lektury filozoficzne. Co do szkolnej religii, powinna dawać przede wszystkim wiedzę. Sama w latach 90. chodziłam do liceum prowadzonego przez urszulanki i dało mi to cztery lata solidnej pracy z tekstami biblijnymi. Niestety, nie zawsze tak jest. Moja córka w podstawówce zdecydowała, że zrezygnuje z religii i pójdzie na etykę, prowadzoną przez fantastycznego nauczyciela, jak się później zresztą okazało, prawosławnego księdza. Gdy na korytarzu katechetka spytała o powody zmiany, moje dziecko odparło: „Na etyce można zadawać pytania”.

 W książkach do katechezy można za to znaleźć odpowiedzi. 

„W jednym z podręczników do klasy pierwszej znalazłem takie stwierdzenie: »Małżeństwa mieszane często zawodzą (z Arabami rozpadają się prawie wszystkie, z Murzynami około 75%), o wiele szybciej niż te z jednego kręgu kulturowego. Różnica religii sprawia, że nie możemy świętować tego samego, w tym samym czasie«. To się w głowie nie mieści! Nie dosyć, że treść jest rasistowska, to jeszcze stygmatyzująca małżeństwa mieszane” – denerwował się w wydanym w 2020 r. wywiadzie rzece przeprowadzonym przez Dawida Gospodarka ks. Wyżkiewicz („Ostatni dzwonek”, Biblioteka Więzi, 2020).

To nie żaden wyjątek. W widniejącym na oficjalnej liście Komisji Wychowania Katolickiego KEP podręczniku do I klasy LO „W poszukiwaniu wolności” można wyczytać, że homoseksualizm to efekt „współdziałania szeregu różnych czynników środowiskowych”. A w innym miejscu krótką diagnozę zjawiska transpłciowości (choć to słowo nie pada): „Trzej badacze zagadnienia tożsamości płciowej, G. Aardweg, R. Cohen i J. Nicolosi zgodnie twierdzą, że problemy w tej dziedzinie mają swoje źródło w toksycznych, niedojrzałych relacjach w rodzinie lub środowisku”. 

Kto odpowiada za podobne treści i efekt ich oddziaływania, np. na transpłciowych nastolatków? Tylko Kościół czy może też państwo, skoro organizuje i finansuje lekcje religii? Dzisiejsza formuła odpowiedzialności jest niejasna: nauczycieli w szkole zatrudnia dyrektor, ale katecheci dostają tzw. misję kanoniczną od biskupa. Podobnie jest z nauczanymi treściami: są pod kontrolą Kościoła, choć autoryzuje je niejako państwo. 

– Konkordat w jednej kwestii wymaga na pewno renegocjacji – uważa prof. Borecki. – Trzeba dopisać do niego prawo weta po stronie państwa w sytuacji, gdy jakiś fragment podstawy programowej albo podręcznika godzi w obiektywne przepisy prawa państwowego. Np. te, które chronią przed dyskryminacją ze względu na wyznanie, orientację czy płeć.

Ale skandaliczne treści w podręcznikach to nie jedyny punkt krytyki, jaka pojawia się od trzech dekad pod adresem lekcji religii. Nie brakuje głosów, że katechezę gubi najzwyklejsza nuda i rutyna. Jan Wróbel: – Pamiętam tylko jednego polityka, który wyśmiewał pomysł wprowadzenia jej do szkół. Nazywał się Janusz Korwin-Mikke i mówił, że religia na tym straci, bo stanie się takim samym nudnym przedmiotem, jak wiele innych. Proroczo.

– Dlaczego proroczo? 

– Sam jestem z pokolenia salek katechetycznych i pamiętam, jaką odskocznię od rutyny one dawały. Ówcześni katecheci to może nie byli wybitni dydaktycy, ale byli u siebie, więc te lekcje miały charakter autentycznego spotkania. A potem? Oceny, nieprzyniesiony zeszyt, minus za brak aktywności, czyli rzeczywistość jak na każdej innej lekcji.

We wspomnianym już „Ostatnim dzwonku” ks. Wyżkiewicz punktuje m.in.: „robienie ze szkoły kościoła” (np. organizowanie w jej murach modlitw); jakość pracy niektórych katechetów; nijakość i miałkość podręczników („Większość to jakieś pobożne rozważania, zresztą dość infantylne”); dogmatyzm podstaw programowych.

– Skoro trzy lata temu był „ostatni dzwonek” do zmiany, co jest dzisiaj? – pytam ks. Wyżkiewicza. 

– Nie chcę tak na to patrzeć – odpowiada. – Zresztą widzę też zmiany na lepsze. Środowisko katechetów się nieco przebudziło, powstało trochę ciekawych autorskich programów nauczania, zmieniono kilka podręczników. Choć trzeba przyznać, że to działania oddolne. Bo już oficjalne gremium, które przygotowuje programy i podręczniki, czyli Komisja Wychowania Katolickiego KEP, zmianom nie podlega. Studiuję teraz katechetykę w Anglii, obserwuję też to środowisko w krajach nordyckich – uczą tam młode, dobrze wykształcone kadry, zarządzane przez praktyków. U nas rządzą osoby, które albo nigdy z praktyką nie miały nic wspólnego, albo miały, ale dawno temu. 

Ks. Wyżkiewicz dodaje, że obecne programy nie biorą pod uwagę... rozwoju uczniów. – Ci w szóstej, siódmej, ósmej klasie podstawówki, a już tym bardziej w liceum nie są w stanie przełknąć dogmatyzmu – mówi duchowny. – Przyjęliśmy w Polsce konfesyjny model nauczania religii, tylko że on się mniej więcej od piątej klasy wzwyż nie sprawdza! Pojawiają się pytania egzystencjalne, na które trzeba odpowiedzieć. Podstawy programowe tego nie przewidują. 

Dwa lata temu minister edukacji Przemysław Czarnek mówił – na pytanie o „rzeczy najważniejsze”, których ma uczyć szkoła – że dla jego dzieci tą najważniejszą rzeczą jest zbawienie. Wtedy ks. Wyżkiewicz nazwał jego wypowiedź ideologizacją, a „wręcz fanatyzmem”.

– A może minister miał prawo to mówić, skoro nauczanie religii odbywa się w Polsce w modelu konfesyjnym? – pytam duchownego.

– Nie, szkoła nie jest od zbawiania, tylko od uczenia. Ale do rozważenia jest model jednej godziny religii w szkole, gdzie nauczyciel skupiałby się bardziej na wymiarze religioznawczym, i jednej w parafii, gdzie odbywałaby się katecheza. Choć w wielu miejscach byłoby to trudne ze względu na brak salek.  

Filozof i teolog Piotr Sikora, publicysta „Tygodnika” i były katecheta, też widzi niespójności w kościelnej koncepcji lekcji religii. – Już sama nazwa najważniejszego dokumentu: „Podstawa programowa katechezy Kościoła katolickiego” sugeruje, że przyjęliśmy konfesyjny model tej lekcji – mówi. – Podobnie zamieszczone w niej tzw. cele katechetyczne, np. „przygotowanie do pełnego uczestnictwa w Eucharystii” w klasach 1-4, czy „pomoc w odkrywaniu obecności Boga” w klasach V-VIII. A równocześnie przy okazji różnych debat na temat tego przedmiotu biskupi używają często argumentu, że religia to bardzo ważny element wiedzy. Ale na razie nijak się to ma do celów katechetycznych w podstawie programowej, gdzie tych religioznawczych elementów w zasadzie nie ma.

– W konfesyjnym modelu nie ma niczego złego – puentuje Sikora. – Jednak jest pytanie o spójność kościelnej narracji. I o to, czy miejsce tak zdefiniowanej lekcji religii jest na pewno w szkole? Moim zdaniem nie.

Na razie jednak przedmiot ten w murach szkolnych pozostanie. Ale jeśli się nie zmieni, a trend spadku frekwencji się utrzyma, będzie się żegnał ze szkołą sam. Po cichu, bez kontrowersji. Bez pytania o zgodę polityków oraz biskupów. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 49/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Lekcje z religii