Utracona cnota nieomylności

Czy „sprawa generała Błasika” unieważnia wyniki prac komisji Millera? Nie, ale kładzie się cieniem na pracy polskich ekspertów badających przyczyny katastrofy smoleńskiej. Niewygodny jest też raport Najwyższej Izby Kontroli.

30.01.2012

Czyta się kilka minut

Dyskutowana w ostatnich dniach „sprawa generała Błasika” pozostawiła potężny niesmak, tym bardziej że rzekome naciski generała na pilotów przez długie miesiące były obsesją wielu komentatorów. Sytuacja była szalona: jedni mieli „generalskie naciski”, drudzy „sztuczną mgłę” i „bombę próżniową”. Choć przekonujących dowodów na poparcie swoich tez nie miał nikt.

Kontrolerzy polskiego bałaganu

Choć wpadka komisji Millera jest ewidentna, nie warto się rozpędzać i wyrzucać wszystkich jej wniosków do kosza. Jeśli ktoś chciałby to zrobić, powinien najpierw spojrzeć na przedstawione właśnie ustalenia Najwyższej Izby Kontroli. Podziałają jak kubeł zimnej wody.

Na początek trzeba zaznaczyć, że NIK nie badała samej katastrofy, a jedynie to, jak w latach 2005-10 organizowano wizyty najważniejszych osób w państwie i jak przy tym korzystano z usług 36. pułku.

Wnioski kontrolerów są przerażające, choć wcale nie nowe:

– Do „elitarnego pułku” trafiali piloci z niewielkim stażem. Ci doświadczeni odchodzili do przewoźników cywilnych, bo tam były lepsze pensje. Część rzuciła służbę w efekcie prowadzonych postępowań dyscyplinarnych i karnych (chodzi o wyłudzanie pieniędzy na podstawie fałszywych rachunków z delegacji zagranicznych).

– W pułku brakowało więc pilotów, a ci, którzy zostali, latali tak często, że brakowało czasu na normalne szkolenie. Zresztą gdyby nawet chcieli poćwiczyć, to i tak nie byłoby na czym. Tupolewy były dwa – jeden przez cały czas woził VIP-ów, drugi przechodził kapitalny remont.

– „Normalne szkolenie” to zresztą eufemizm – bo odbywało się ono w systemie pochodzącym z lat 70. W dodatku do 2011 r. nie było oddzielnego programu szkolenia załóg Tu-154M (nad tym ostatnim stwierdzeniem warto się zatrzymać, opracowanie dokumentów szkoleń na wszystkie typu samolotów – w tym tupolewa – było bowiem jednym z zaleceń po katastrofie wojskowej Casy w 2008 r.; jak widać, wojskowi to zignorowali).

– Wróciła sprawa braku ćwiczeń na symulatorach lotów – na które brakowało pieniędzy.

– Mimo słabej znajomości języka rosyjskiego przez pilotów zdarzało się, że pułk latał bez „liderów” (nawigatorów) rosyjskich, którzy wspomagaliby załogi polskich samolotów latających na wschód.

– Pułk dysponował sprzętem, który podlegał stopniowej degradacji technicznej i nie zapewniał prawidłowego wykonywania zadań.

– I ustalenie najważniejsze: kolejni ministrowie obrony i dowódcy sił powietrznych wiedzieli od dowódców pułku o problemach kadrowych, szkoleniowych oraz jakości sprzętu, jakim jednostka dysponowała, nie podejmowali jednak wystarczających działań, aby sytuację zmienić.

Niedopełnienie obowiązków

Ustaleń kontrolerów jest jeszcze więcej i niemal wszystkie brzmią znajomo. Wielokrotnie pisali o tym dziennikarze, pisała też komisja Jerzego Millera. Wyciągano także wnioski personalne.

W sierpniu zeszłego roku dwóch dowódców 36. pułku usłyszało zarzuty „niedopełnienia obowiązków służbowych” podczas organizacji wylotu premiera i prezydenta do Smoleńska. Odpowiedzialnością „niemundurowych” zajmuje się prokuratura cywilna i ta również nie wyklucza stawiania zarzutów. Raport NIK obciąża zarówno członków rządu PO, jak i wcześniejszej ekipy PiS. Warto przypomnieć, że konsekwencje polityczne bałaganu w lotnictwie wojskowym poniósł już Bogdan Klich, który pożegnał się z fotelem ministra obrony. Podobnie jak kilku wyższych rangą wojskowych, a także cały 36. pułk – który rozformowano.

Tego wszystkiego nie sposób podważać. Wnioski komisji Millera, NIK i prokuratury są zbieżne, bo wszyscy badali te same dokumenty z 36. pułku. Materiały dotyczące szkoleń, dzienniki pracy załogi, gdzie zapisano liczbę wylatanych godzin i dopuszczenia do wykonywania zadań w różnych warunkach pogodowych. Z analizy papierów wzięły się dowody na bałagan, nieprzestrzeganie reguł bezpieczeństwa, a nawet na fałszerstwa.

Lot bez przygotowania

Podobnie zresztą było z analizą samego rejsu do Smoleńska: komisja Millera opierała tu się na dokumentach z przygotowania do podróży, zapisach dwóch niezależnych urządzeń rejestrujących parametry lotu: czas, szybkość, wysokość. A także zapisujących reakcje załogi – włączanie i wyłączanie poszczególnych urządzeń w różnych fazach lotu.

Wiadomo, że załoga została sformowana naprędce (nawigator dzień wcześniej jako drugi pilot leciał do Gdańska i w wolnych chwilach wkuwał frazeologię rosyjską, wrócił późno i nie miał szans, by dobrze przygotować się do lotu). Prognoza pogody była zbyt optymistyczna. Jedno z wybranych lotnisk zapasowych tego dnia nie działało. Mimo fatalnych warunków atmosferycznych lotnicy zdecydowali się na „próbne podejście do lądowania”. Kapitan samolotu pilotował i prowadził komunikację. Nawigator odczytywał wysokość z wysokościomierza radiowego, czyli nie tego, co trzeba. Samolot miał zbyt dużą prędkość i zbyt szybko opadał w mgle gęstej jak mleko. Nie było natychmiastowej reakcji na ostrzeżenie „Pull up”, po której załoga powinna natychmiast poderwać maszynę. Padła komenda „odchodzimy”, ale nie zanotowano żadnego zdecydowanego działania pilotów, którzy zareagowali dopiero po 5 sekundach.

Nie lepiej było na Siewiernym. Niedługo przed podejściem Tu-154, w gęstej mgle omal nie rozbił się rosyjski Ił, a mimo to lotniska nie zamknięto. Na wieży panował chaos. Kontrolerzy, zamiast pomagać pilotom, obrzucali się bluzgami. Z samolotem rozmawiał oficer, który nie miał do tego uprawnień. Człowiek, który sprowadzał tupolewa, niemal do końca mówił załodze, że jest na właściwym kursie i ścieżce, choć było inaczej. Komendę do poderwania maszyny wydał zbyt późno, choć dużo wcześniej stracił samolot z radaru.

Wszystko to daje smutny i trudny do podważenia obraz smoleńskiej katastrofy, gdzie błędy popełniają i Polacy, i Rosjanie.

Generał w MAK-u

Oddzielną kwestią jest „sprawa generała Błasika”. Przesadne są oczywiście pojawiające się ostatnio opinie, że podważenie obecności generała w kokpicie całkowicie zmienia obraz katastrofy (z takimi opiniami polemizował zresztą Michał Okoński w poprzednim numerze „TP”). Raport komisji Millera kończy się wymienieniem przyczyn wypadku i czynników, które sprzyjały temu, że do niego doszło. W sumie mowa jest tam o 11 okolicznościach, wśród których nie została wymieniona obecność dowódcy sił powietrznych w kabinie pilotów.

Czyli nie ma o czym mówić, bo historia „generał w kokpicie” to burza w szklance wody? Otóż nie. „Sprawą Błasika” polscy badacze katastrofy (ci z państwowych instytucji) podkopują własne ustalenia. Bo trudno odmówić racji tym, którzy argumentują: „Jeśli zawaliliście przy Błasiku, mogliście to zrobić w innych miejscach”. Można wątpić, czy działania przedstawicieli państwa przy wyjaśnianiu katastrofy były profesjonalne i zgodne z regułami, skoro w sprawie generała takie nie były. Ale po kolei.

W maju 2010 r. polski rząd publikuje stenogramy rozmów z kokpitu, przygotowane przez rosyjski MAK. Pod tekstem są nazwiska trzech polskich przedstawicieli, którzy pomagali przy opracowaniu dokumentu. Jako osoba, która zidentyfikowała głosy rozmówców, wskazany jest ppłk Bartosz Stroiński ze specpułku wożącego polskich VIP-ów. W MAK-owskim dokumencie, który był gotowy niespełna trzy tygodnie po katastrofie, Błasikowi przypisano słowa wypowiedziane w kokpicie na dwie minuty przed katastrofą. Kto rozpoznał głos? Stroiński zaprzecza, że to on wskazał na generała. Sprawa jest tajemnicą do dziś, a członkowie komisji Millera uchylają się od odpowiedzi na to pytanie.

Dla MAK-u wyłapanie głosu Błasika przez Polaka/Polaków było początkiem drogi do uczynienia z niego współodpowiedzialnego za katastrofę. Błasik miał wywierać na kapitana samolotu presję, by „lądował za wszelką cenę”. Komisja Millera z tak mocnymi wnioskami się nie zgodziła, czego wyrazem były uwagi do raportu MAK, przesłane przed ponad rokiem do Moskwy. Tyle że, niestety, polska strona sama przyczyniła się do nakręcenia „sprawy Błasika”, o czym opinia publiczna na dobrą sprawę dowiedziała się przez przypadek.

Słabe argumenty ministra

Zaprezentowany w ostatnie wakacje raport komisji Millera stawia sprawę jasno i bez wątpliwości: Błasik do końca był w kabinie pilotów. Najmocniejsza przesłanka to trzy rozszyfrowane wypowiedzi generała w ostatniej minucie lotu. W raporcie zaznaczono, że głosy z kabiny rozczytywali eksperci z Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Policji.

Polski czytelnik nie ma więc wątpliwości. Oto policyjni eksperci od fonoskopii, wsłuchując się miesiącami w nagrania, wyłapali na nich głos dowódcy Sił Powietrznych. Może nie naciskał na podwładnych, może nie wywierał presji, ale jednak był w kokpicie, zamiast siedzieć w przedziale VIP-ów za salonką prezydenta. Tym sposobem kardynalna zasada „sterylności kokpitu” została złamana. Nie we wnioskach, lecz w punkcie „Analiza psychologiczna działania załogi”, komisja Millera zapisała: „Elementem presji pośredniej była obecność dowódcy Sił Powietrznych w kabinie, gdyż w świadomości dowódcy statku mogła pojawić się obawa o ocenę jakości wykonania przez niego podejścia do lądowania”.

Sprawa byłaby pewnie zamknięta i przyklepana, gdyby nie zaprezentowanie przed tygodniem analizy Instytutu Ekspertyz Sądowych. Specjaliści z Krakowa, pracując na zlecenie wojskowej prokuratury, badali zapis z kokpitu. I głosu Błasika nie znaleźli. Od razu posypały się pytania do Jerzego Millera. A tłumaczenia byłego ministra były zaskakujące.

Okazało się, że to jednak nie policyjni eksperci przypisali trzy frazy generałowi, lecz członkowie komisji (w raporcie o tym fakcie nie ma mowy). Kto konkretnie? Przewodniczący w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” zasłaniał się niepamięcią. Szybko wyszło też na jaw, że głosu Błasika nie znaleźli specjaliści z ABW, którzy wyniki swych prac przekazali do komisji Millera. Były minister tłumaczył, że komisja umieściła generała w kokpicie, biorąc pod uwagę „cały kontekst zdarzeń w tym dniu i wszystkie okoliczności, które były znane”. O co chodzi? Między innymi o to, gdzie znaleziono szczątki generała: trafiono na nie w pierwszym sektorze, gdzie ugrzązł kokpit maszyny.

Argument ten stracił jednak na wadze, gdy w ostatnich dniach prokuratura ujawniła kolejne szczegóły. Te, że były tam ciała 13 osób, a szczątki trzech z czterech lotników odnaleziono w zupełnie innych sektorach. Sprawa, jak widać, budzi wątpliwości.

Jerzy Miller, gdy kończyły się prace komisji, mówił, że w raporcie nie ma miejsca na hipotezy, a członkowie komisji podpisują się tylko pod tym, czego są pewni. Dziś pewność została zachwiana również u zwykłych obywateli. I to niedobrze, bo mówimy o tragedii narodowej, w której zginęła duża część polskiej elity.

Zwołajcie komisję

W całej sprawie dziwi jedno – skoro pojawiły się nowe okoliczności (analiza Instytutu Ekspertyz Sądowych) i nowe wątpliwości, to dlaczego komisja Millera nie chce zebrać się po raz kolejny?

Czemu nie można wznowić prac choćby po to, by wyjaśnić do końca, jak miała się sprawa z głosem gen. Błasika? W końcu oficjalnym dokumentem z prac komisji Millera jest raport końcowy, a tam napisano, że generał „wszedł do kokpitu”, przywitał się z załogą, a potem odczytywał wysokość. I tak zostanie w historii.

Warto oficjalnie, na piśmie, wyjaśnić, kto rozpoznał jego głos. Wyjaśnić, jakie inne przesłanki przemawiały za obecnością generała w kokpicie, a także zrobić zastrzeżenie, że analizy fonoskopijne policji, ABW i Instytutu Ekspertyz Sądowych tego wszystkiego nie potwierdziły. W raporcie końcowym powinno być jasne rozstrzygnięcie, czy Błasik w kabinie pilotów to hipoteza czy fakt. Jeśli zaś fakt, to jakimi poparty dowodami.

W raporcie końcowym warto zauważyć też, że (według Instytutu Ekspertyz Sądowych) wysokość z wysokościomierza barycznego odczytywał nie Błasik, a drugi pilot. Kapitan słyszał więc dwa odczyty, od dwóch różnych członków załogi – to dobrze czy źle? Miało to wpływ na przebieg lotu czy nie?

Przy okazji można się odnieść do wyliczeń profesorów, na których powołuje się zespół Antoniego Macierewicza. Dowodzą oni, że skrzydło wcale nie odpadło po zderzeniu z brzozą. Może to ich fantasmagorie, ale co stoi na przeszkodzie, by to przeanalizować – potwierdzić, wyśmiać, zdementować? To żaden dyshonor, skoro prokuratura wojskowa chce się przyjrzeć tym wyliczeniom.

Jerzy Miller mówił, że „prawda o Smoleńsku może być tylko jedna”. Dlaczego więc komisja i premier Tusk bronią się przed wznowieniem prac? Żeby nie przyznać się do błędu? Chodzi o cnotę nieomylności? Niestety, cnota została już utracona. 

MICHAŁ MAJEWSKI i PAWEŁ RESZKA za cykl swoich publikacji o katastrofie smoleńskiej, ukazujących się w „Tygodniku Powszechnym” i „Rzeczpospolitej”, otrzymali nagrodę Grand Press 2010.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, felietonista i bloger „Tygodnika Powszechnego” do stycznia 2017 r. W latach 2003-06 był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Moskwie. W latach 2006-09 szef działu śledczego „Dziennika”. W „Tygodniku Powszechnym” od lutego 2013 roku, wcześniej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2012