Unia szuka planu C

Szefowie europejskich rządów będą zastanawiać się teraz, jak znaleźć wyjście z impasu po odrzuceniu przez Irlandię traktatu lizbońskiego. Podpowiadamy rozwiązanie.

17.06.2008

Czyta się kilka minut

Historia lubi się powtarzać, proszę państwa" - mawiał legendarny komentator piłkarski Jan Ciszewski. Najwyraźniej Unia Europejska rządzi się podobnymi prawami jak futbol.

Unijni politycy, zwłaszcza ci z dłuższym stażem, zapewne mają dziś poczucie déj? vu. Irlandia znowu powiedziała "nie". Niezbędny Europie traktat postnicejski, którego nie udało się sprzedać obywatelom pod nazwą konstytucji, a który z trudem przepakowano w Lizbonie, po raz kolejny padł ofiarą grupy opornych obywateli. Tym razem szalę przeważyło niemal dokładnie sto tysięcy Irlandczyków.

Irlandia mówi "nie"

Jak na ironię, to Irlandia jest często podawana za przykład kraju, który bardzo skorzystał na członkostwie w "klubie", a sami Irlandczycy należą do prounijnie nastawionych społeczeństw. Owszem, ale na odrzucenie traktatu złożyły się czynniki niemające z Unią nic wspólnego. To jednak należy do natury referendum. Ludzie nie lubią też decydować o sprawach, których nie rozumieją, a większość respondentów w sondażach powtarzała, że nie wie, o co w traktacie chodzi. Na wszelki wypadek lepiej zagłosować "nie". To z kolei element ludzkiej natury. Do tego dołożyła się kampania wyborcza, którą irlandzka strona rządowa przegrała na własne życzenie.

Szefowie unijnych rządów, zamiast postawić znaczek przy Irlandii na ratyfikacyjnej tabelce, stoją więc w obliczu kolejnego kryzysu. Najprostszym rozwiązaniem byłoby przeprowadzić referendum ponownie, bo ta sztuka udała się z traktatem nicejskim, który Irlandia odrzuciła w 2001 r., a przyjęła w kolejnym. Ustępstwem mogłaby być np. klauzula gwarantująca Irlandii utrzymanie swojego stałego komisarza.

Można jednak założyć, że premier Brian Cowen tę poradę odrzuci. Dla jego partii, Fianna Fail, byłoby to posunięciem wbrew politycznej logice. W czerwcu 2009 r. czekają Unię wybory do Parlamentu Europejskiego, które partia premiera przegrałaby z kretesem, gdyby na siłę parła do drugiego referendum w ciągu najbliższego roku. Rząd irlandzki argumentuje poza tym, że ponowne głosowanie dałoby podobny lub gorszy rezultat. Inaczej niż po odrzuceniu Nicei, nie można opierać drugiego referendum na tym, że w pierwszym frekwencja była za niska. Tym razem do urn poszło 53 proc. uprawnionych.

Trudno nawet sięgać po argument z francuskiego referendum w 2005 r. w sprawie konstytucji europejskiej, którego wynik powszechnie uznano za wotum nieufności dla prezydenta Chiraca. Irlandzki premier cieszy się popularnością i odrzucenie "Lizbony" nie było wymierzone przeciw niemu czy jego partii.

Problem polega na tym, że Irlandia naprawdę powiedziała "nie" Europie.

Scenariusze zbyt sensacyjne

Zapewne unijni przywódcy zadeklarują teraz wolę kontynuowania procesu ratyfikacji w pozostałych krajach. Chodzi o doprowadzenie do sytuacji, w której 26 państw (stanowiących 99 proc. populacji Unii) przyjmie traktat, a tylko Irlandia go odrzuci.

Mimo że 18 krajów już traktat ratyfikowało - i wbrew temu, że żadne z pozostałych nie planuje ryzykownego referendum - to jednak taki wynik nie jest jeszcze gwarantowany, choć jest prawdopodobny. Pozwoliłby on na polityczne wyizolowanie Irlandii i wymuszenie na jej rządzie przeprowadzenia powtórnego plebiscytu. W akcji izolowania Irlandii przodują w tej chwili dyplomaci niemieccy i francuscy. Ale mogą natrafić na opór krajów o mniej lub bardziej eurosceptycznym elektoracie, do których zalicza się Wielką Brytanię, Danię, Czechy czy Polskę.

O radykalniejszym rozwiązaniu pisał londyński "Financial Times", sugerując, że Irlandia może być czasowo zawieszona w prawach członka Unii, która w pomniejszonym składzie jednomyślnie przyjęłaby traktat. Według tej teorii - która brzmi sensacyjnie, zbyt legalistycznie i mało wiarygodnie - Irlandia dołączyłaby potem do Unii, już zreformowanej przez przyjęcie Lizbony. Z politycznego punktu widzenia byłoby to jednak jeszcze gorsze od zmuszania Irlandczyków do głosowania tyle razy, aż w końcu powiedzieliby "tak".

Niemniej już słychać głosy, że irlandzki werdykt grozi rozłamem na "Europę dwóch prędkości": na integrujące się szybciej jądro, ten europejski ekspres pędzący do przodu, niesiony entuzjazmem dla unijnego projektu; i na maruderów, podążających za awangardą w ślimaczym tempie. To dyżurny argument pojawiający się wszędzie tam, gdzie występuje nadwyżka sfrustrowanych euroentuzjastów. Słychać go było w trakcie konwentu, polskiego oporu przy negocjacjach konstytucyjnych czy po francuskich i holenderskich referendach. Gdy po inwazji na Irak zawiązało się w Brukseli wojskowe jądro antyamerykańskie, okazało się burzą w szklance wody. I tym razem Europa dwóch prędkości nie ruszy z miejsca, bo ekspres nie zostawi z tyłu "szybkiej" Irlandii, należącej np. do strefy euro.

Czy "Lizbona" jeszcze żyje?

Bardziej prawdopodobne rozwiązanie to ciche pogrzebanie "Lizbony" i przyzwyczajenie się do myśli, że traktat nicejski pozostanie jakiś czas w mocy. Z punktu widzenia Polski, której zależy na wzmacnianiu roli Europy w świecie, to zła wiadomość; z punktu widzenia Polski trzymającej się kurczowo udziału w starym systemie ważenia głosów (wywalczonego zresztą przypadkiem, dzięki przytomności obecnych w Nicei paru polskich dziennikarzy), to spełnienie marzeń.

Jednak status quo nie będzie trwać wiecznie. Unia jest ze swej natury organizacją nieustannie ewoluującą, a traktat nicejski od początku był przez wielu uznawany za kompromis zły i pospieszny, który trzeba jak najszybciej zrewidować. Presja na zmiany bynajmniej nie osłabła, mimo że od szczytu w Laeken, w Brukseli, w grudniu 2001 r. (gdzie zainicjowano gruntowną reformę Unii) upłynęło ponad sześć bezowocnych jak widać lat.

Jakiś czas potrwa zapewne dyskusja o tym, czy projekt lizboński jeszcze żyje. Jak długo kolejne kraje będą go ratyfikować, tak długo głosy o jego dobrym zdrowiu się utrzymają. Podobnie było zaraz po referendach we Francji i Holandii, gdy podtrzymywano śmiertelnie ranną konstytucję w stanie śpiączki.

Traktat lizboński ma się trochę lepiej, ale jest już na intensywnej terapii. Czy można bowiem zapewniać, że do pełnej ratyfikacji potrzebna jest aprobata 27 państw - i zamykać oczy na to, że jedno z nich traktat odrzuciło?

Czy jest tu jakiś plan

Szef Komisji Europejskiej José Manuel Barroso mówił przed referendum, że Unia nie ma planu B. Złośliwi wtrącali, że to "Lizbona" jest planem B, bo planem A była odrzucona konstytucja europejska. Czy jest zatem plan C? Pomysły są, ale o tym, który zyska rangę planu C, zadecydują polityczne okoliczności.

Najbardziej przekonującym rozwiązaniem wydaje się wykorzystanie wejścia do Unii Chorwacji, co nastąpi w 2011, a może już w 2010 r. Przy takiej okazji zwołuje się konferencję międzyrządową, a więc ciało konstytucyjne Unii. Do dokumentu akcesyjnego dla Chorwacji, mającego moc traktatu, można by wówczas dopisać parę niezbędnych zmian instytucjonalnych, rezygnując z ambicji reformatorskich na wielką skalę. W międzyczasie zresztą Unia może zacząć wprowadzać pewne innowacje, zawarte w konstytucji i potem w Lizbonie, dla których traktatowe pełnomocnictwo nie było niezbędne. Chodzi tu przede wszystkim o reformę unijnych służb dyplomatycznych.

Działając w ten sposób, Unia narazi się na krytykę, że wprowadza odrzuconą przez obywateli konstytucję (de facto trzykrotnie) tylnymi drzwiami. Ale politycznie bardziej kompromitujące byłoby pytanie w kółko o to samo Irlandczyków, zanim nie domyślą się, jaka odpowiedź jest prawidłowa.

Co mówi irlandzka lekcja?

Bez względu na to, czy traktat wejdzie w życie, czy nie, konstytucyjna przygoda okazała się dla Unii - ze względów propagandowych - katastrofą. Miała umocnić demokratyczny charakter organizacji, a zamiast tego obnażyła jej niedemokratyczne instynkty i utrwaliła stereotyp biurokratyzmu. Kiedy Barroso ogłasza, że "Unia uznaje irlandzki werdykt", czy może to oznaczać cokolwiek innego niż to, że traktat trafi do kosza? Najwyraźniej może - i to irytuje coraz liczniejsze rzesze unijnych obywateli.

Europejski elektorat z coraz większą dozą sceptycyzmu przyjmuje interpretacje unijnej rzeczywistości przekazywane mu przez polityków. Skoro bowiem negocjacje w sprawie konstytucji toczone są przez wiele miesięcy i kończą się maratonem do białego rana; i skoro politycy przedstawiają toczone tam boje w kategoriach życia i śmierci (polskie hasło o Nicei), to trudno się dziwić, że wyborcy podchodzą do rezultatu tych bojów z nieufnością. Im sprawa bardziej zagmatwana, tym łatwiejsze zadanie dla rodzimych pseudoproroków, którzy potem straszą totalnymi bzdurami. "Ale to prawda, że wprowadziliby karę śmierci, gdybyśmy zagłosowali na tak?" - pytali Marka Mardella z BBC przeciwnicy traktatu w wieczór powyborczy w Dublinie.

Trudno zapobiec rozprzestrzenianiu się idiotycznych argumentów, ale trzeba zadbać o atrakcyjność własnej propozycji. A tego irlandzkie władze nie zrobiły. Unijni politycy nie mogą już zakładać, że w plebiscytach wystarczy odwołanie do nadal przeważających prounijnych przekonań wyborców. Zamiast udoskonalać promocję Europy, politycy wolą unikać referendów. Porażka we Francji i Holandii na długo wyleczyła europejskich premierów ze skłonności do pytania wyborców o zdanie w sprawie Unii. Gdyby nie konstytucyjny obowiązek przeprowadzenia plebiscytu, w Irlandii rząd nie dopuściłby do głosowania.

Irlandzka lekcja pokazuje, że projekt wspólnie działającej Europy trzeba promować od zera. Potrzeba też wielkiej idei i wielkich wizjonerów, którzy poderwaliby Europejczyków swoją wiarą i entuzjazmem. Europa czeka na swojego Baracka Obamę. Nie jest nim ani Silvio Berlusconi, ani Gordon Brown.

W przeciwnym razie Europie grozi to, co napisał w "Washington Post" amerykański politolog Robert Kagan: marginalizacja. Kagan uważa, że Unia w coraz mniejszym stopniu ma szansę stać się dominującą siłą polityczną w XXI w.; nie jest tą rolą zainteresowana ani do niej przygotowana, skoro odrzuca traktat, który miał jej dawać narzędzia do dyplomatycznej rywalizacji z USA i Chinami. Założę się, że niejeden irlandzki przeciwnik traktatu byłby zaskoczony tym, że o to w tym dokumencie chodziło.

Unia w stanie nirwany

Czołowy przedstawiciel tego nurtu, który współfinansował kampanię na "nie" - irlandzki multimilioner Declan Ganley - sam uważa się za sympatyka Unii. Twierdzi, że przeciwstawiał się "Lizbonie" dla dobra Europy. Można się spierać, czy się rzeczywiście Unii przysłużył, ale jego prounijna deklaracja powinna dać do myślenia politykom w europejskich stolicach. Zamiast koncentrować się wyłącznie na konsekwencjach eurosceptycyzmu, czyli na obecnym kryzysie, który w końcu zostanie rozwiązany, powinni może bardziej zwrócić uwagę na korzenie konstruktywnej krytyki ich inicjatyw.

Być może jednak Europejczycy po prostu boją się ryzyka. Być może nie chcą za bardzo rozpędzać unijnej lokomotywy - i odrzucą nie tylko konstytucję i "Lizbonę", ale każdą kolejną próbę wielkiej reformy. Jeśli nie w Irlandii, to w Szwecji czy w Czechach. Gideon Rachman napisał w "Financial Times", że Europejczycy osiągnęli stan nirwany. Nie spieszą się do roli supermocarstwa. Unia Europejska jest za silna, żeby ją atakować, i za słaba, żeby robić porządek na świecie, a Europejczykom z tym dobrze. Rachman sugeruje, że Unia stała się jakby wielką Szwajcarią.

Pod jednym względem tę tezę łatwo obalić: rząd szwajcarski obsesyjnie odwołuje się do referendów, a kolektywny "rząd" unijny boi się ich jak diabeł święconej wody. Unia nie jest Szwajcarią, ale nie może uciekać przed obywatelami w nieskończoność.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2008