Ułan

Na pozór uosobienie sprzeczności: dżentelmen z ułańskim temperamentem i intelektualista niestroniący od mocnych słów. Przedwojenny zwolennik idei dobra wspólnego i całkowicie współczesny self-made man.

19.04.2010

Czyta się kilka minut

Jacek Woźniakowski / fot. Wojciech Plewiński /
Jacek Woźniakowski / fot. Wojciech Plewiński /

Uderzył pięścią w stół. Miał już za słaby głos, żeby przebić się przez chaos redakcyjnych sporów. Swą wściekłość wyłożył w jednym zdaniu: - Każdy z was myśli o sobie, nikt nie patrzy na całość, nie myśli o piśmie - wiekowy już Jacek Woźniakowski kolejny raz miał przekonanie, że wywiedziona z przedwojennego jeszcze wychowania troska o dobro wspólne przegrywa. I kolejny raz on, kiedyś żołnierz AK, współtwórca wydawnictwa Znak i jego redaktor naczelny przez dekady PRL-u, użył swego autorytetu, żeby przerwać jałowy, jego zdaniem, spór. W takich momentach jego twarz nabierała ostrości.

- Pamiętam ten jego demoniczny wygląd, intrygującą twarz - wspomina prof. Lechosław Lameński, kierownik Katedry Historii Sztuki Nowoczesnej KUL, a w 1971 r. słuchacz Woźniakowskiego, gdy pracował on na tej uczelni. - Czułem profesorski dystans, szlachetny i zimny, bijący na długo, nim zyskał ten tytuł - mówi późniejszy asystent Woźniakowskiego, profesora historii sztuki. - Jakby hipnotyzował wyglądem, zwłaszcza że nie nosił wówczas brody i blizna na policzku była dobrze widoczna.

Blizna

Jacek Woźniakowski, który 23 kwietnia kończy 90 lat, od lat skrywa ją pod srebrnobiałą brodą. To pozostałość po kuli, która w 1939 r. przeszyła policzek. Gdy umarł Jan Paweł II, którego mógł uważać za przyjaciela, pisał: "To, że go zabrakło, jest dla nas bolesną próbą dojrzałości. Podobnie jak w czasie wojny, kiedy wokół nas ginęli najlepsi, a myśmy jakimś tajemniczym zrządzeniem Opatrzności nadal trwali - odczuwaliśmy to jako ważne i niełatwe zobowiązanie, które trzeba spełnić także w imieniu tych, których już na tym świecie nie ma".

Dawny oficer AK, odznaczony Krzyżem Walecznych, Polonia Restituta i Legią Honorową, ma wręcz nabożeństwo do przodków. Ale opowieściom wytycza niewidoczne dla czytelnika granice. Prof. Karol Tarnowski, przyrodni brat, zdumiewa się lukami i przerysowaniami w książce Woźniakowskiego "Ze wspomnień szczęściarza": - Jacek wywodzi się z generacji, w której nie wolno było mówić o emocjach i skandalach. Rodzina była nietykalna, należała do sfery sacrum. A przecież w naszej niemal wszystkie małżeństwa się porozchodziły - mówi filozof.

Mitologizowanie przedwojennego świata, przypuszcza Tarnowski, to efekt poczucia pewnej bezdomności. Rozwód rodziców, przywiązanie do domu ze strony matki - Domu pod Jedlami w Zakopanem, brak świata, w którym dorósł, bliskość babki Wandy Pawlikowskiej. I szukanie stałego lądu w obliczu konfliktów. - Był człowiekiem krytycznym, bezwzględnym w opiniach, szorstkim i raniącym ludzi - ocenia. Choć stać go było też na ciepły gest. Odwiedzając brata po wstrząsie mózgu w szpitalu, ofiarował mu książkę Brzozowskiego z dedykacją: "Widma moich współczesnych i Książkę o starej kobiecie, na pamiątkę wstrząsu mózgu ofiarowuję, coraz mniej współczesny, ale za to coraz bardziej widmo, stary mężczyzna J".

Inaczej w towarzystwie znajomych. Tam brylował, łatwo zdobywał sympatię, przykuwał uwagę kobiet. Wykorzystywał atuty, budował własny wizerunek, prototyp dzisiejszego self-made mana. Ale zdarzało się, że brnął za daleko w krytykę. I zwłaszcza wówczas jednych zjednywał mitologicznym nimbem człowieka międzywojnia, a innych drażnił.

- Sprawiał wrażenie człowieka ponad, denerwował niektórych niezamierzoną wielkopańską nonszalancją - przyznaje ks. Adam Boniecki, naczelny "Tygodnika". - Bywało, że kogoś ze środowiska traktował lekceważąco - dodaje Stefan Wilkanowicz, przyjaciel Woźniakowskiego od lat 50. Tarnowski: - Wymagania pewnej przedwojennej samodyscypliny, jakie stawiał sobie, przenosił na innych. Równocześnie bardzo źle znosił krytykę pod własnym adresem.

Antyklerykał i redaktor

Jego wykłady ze sztuki nowoczesnej przyciągały tłumy. Był rozpoznawalny: bo temat, bo nazwisko. Od początków istnienia "Tygodnika Powszechnego" jako autor i redaktor, potem także w miesięczniku "Znak", od 1959 r. jako redaktor naczelny wydawnictwa Znak, a także tłumacz. W środowiskach katolickich - jako gorący zwolennik zmian soborowych. W środowiskach artystycznych - jako promotor awangardowej sztuki europejskiej, inspirator nowatorskiej lubelskiej grupy Zamek.

Wykładał żywo, z anegdotami, omawiał niedostępne w PRL tytuły; dla studentów był ich oknem na świat. Nie przeszkadzało im nawet, że wciąż się spóźniał, nawet po pół godziny, a potem przedłużał zajęcia. Zyskał ich sympatię. Do konfliktów dochodziło w innym gronie.

"Dziennikarzyna", "krakowski hrabia" - tak określali Woźniakowskiego nieżyczliwi akademicy, księża-profesorowie rozdrażnieni popularnością i jego stylem (tweedowa marynarka, pulower, kaszkiet). Zwykle ci sami, którzy dawali fory studentom-klerykom. Tego Woźniakowski nie cierpiał. Żeby sprawa była jasna, egzaminował w obecności osoby trzeciej.

Przylgnęła do niego etykieta antyklerykała. Woźniakowski, uczestnik Soboru Watykańskiego II jako dziennikarz "Tygodnika", był - jak mówi ks. Boniecki - "posoborowy" jeszcze przed zwołaniem Soboru przez Jana XXIII. Z Soborem kłopot mieli mieć jego oponenci. Napisał później głośne książki "Laik w Rzymie i Bombaju" oraz "Świeccy".

Wściekał się, ilekroć w merytorycznych sporach argumentem rozstrzygającym była koloratka. Gdy dowiedział się, że jego asystent składa z tego powodu wypowiedzenie, złapał go, mówiąc: - Chodźmy.

- Zaprosił mnie do restauracji hotelu "Unia", najlepszej w mieście - wspomina prof. Lameński. Wchodząc, zawołał kelnera: "Dwie setki i galareta". - Wypiliśmy i Profesor pyta: "No i o co chodzi, Lechu?". Bo jesteśmy jednostronnie na ty. Kiedyś niefortunną wypowiedzią skompromitowałem go w towarzystwie. Wtedy opieprzył mnie tak, że poszło mi w pięty, a przez kilka tygodni zwracał się do mnie per "panie magistrze".

- Jacek nigdy cicho nie usiedział, to ułan - wspomina Wilkanowicz. - Czasem posługiwał się ułańsko dosadnym językiem, także w gronie profesorskim. - Jednocześnie był bardzo wyczulony na etykietę. Ksiądz Boniecki: - Kiedyś był oburzony, bo na przyjęciu zorganizowanym dla biskupa Wojtyły biskup siedział sam na kanapie i czytał ilustrowane pismo. - A przecież gościem trzeba się zajmować.

Z Wojtyłą byli blisko do końca. W marcu 2005 r. syn Henryk zawiózł Papieżowi do szpitala wydaną przez Znak książkę "Pamięć i tożsamość". Papież, poruszający się już na wózku, spojrzał na Henryka: "O, syn Jacka". Jeszcze jako ksiądz był częstym gościem u Woźniakowskich. Potem to Jacek Woźniakowski był częstym gościem u Wojtyły, gdy trzeba było np. walczyć o kościelną zgodę na wydanie książki "Wprowadzenie w chrześcijaństwo" Josepha Ratzingera (kościelny cenzor miał zastrzeżenia do tytułu).

Cenzura i Departament Książki kosztowały Woźniakowskiego sporo nerwów. Całe lata 70. wpisywał poezje Miłosza w plany wydawnicze, które Znak musiał przesyłać do ministerstwa kultury i Urzędu ds. Wyznań. Ale Miłosz był na czarnej liście: "Że też pan zawsze musi się sprzymierzyć z wrogami Polski Ludowej", słyszał od urzędnika. Tak było aż do Nobla dla Miłosza w 1980 r.: "Pan ma gotowego do druku tego Miłosza. Damy panu dodatkowe przydziały papieru, tylko opublikujcie go szybko" - urzędnicy bali się teraz międzynarodowej kompromitacji, że w ojczyźnie poety nie ma jego książek.

Potem już nie lubił zabiegać o autorów. "Przecież i tak wydaliśmy go pierwsi", mówił o Miłoszu. Ale z drugiej strony, gdy Monika Żeromska wydała swoje wspomnienia w Czytelniku, był oburzony: "Jak Monika mogła nam zrobić coś takiego".

Gdy wybuchł spór wokół filmu "Matka Joanna od Aniołów" Kawalerowicza, który Kościół potępił jako nagonkę ze strony władz, "Tygodnik" odrzucił pozytywną recenzję Jana Józefa Szczepańskiego i poprosił o tekst Woźniakowskiego. Ten uwzględnił stanowisko Kościoła, ale zaznaczył, że to film ważny - ściągając na siebie krytykę Prymasa Wyszyńskiego.

W późniejszych latach angażował się w podziemne Towarzystwo Kursów Naukowych. Był członkiem Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie i uczestnikiem Okrągłego Stołu, choć podchodził do nich z dystansem - nie ufał władzy.

Gdy w 1990 r. został pierwszym prezydentem Krakowa, z pokoleniem solidarnościowym nie znalazł wspólnego języka. Coraz bardziej się wycofywał. Odnajdywał się gdzie indziej: w organizacjach pozarządowych, Międzynarodowym Centrum Kultury, Villi Decjusza, w które angażował się przez następną dekadę. Anegdota mówi, że na posiedzeniu rady miasta nawet nie zauważył, kiedy został odwołany z urzędu prezydenta.

Szczęściarz

Niedzielny rytuał: Msza i muzeum. W świat wiary wprowadzał swoje dzieci wieczorami, przez wspólną modlitwę, a w świat sztuki - dyskusjami. Kiedy dzieci zachwycały się Matejką, zachęcał do sztuki nowoczesnej, do impresjonizmu, romantyzmu. Uwielbiał wypady za miasto "garbusem" (dostał go od zagranicznych przyjaciół), w którym najpierw musiał wymienić silnik, a potem karoserię. Do auta wciskała się 6-osobowa rodzina i bokser Bombaj (imię dostał na pamiątkę wyjazdu właściciela na Kongres Eucharystyczny do Indii).

W domowym gabinecie na niemieckiej Olimpii z lat 40. (nigdy nie przeszedł na komputer) pisał dziesięcioma palcami; pokłosie okupacyjnych kursów stenograficznych. Rano i wieczorem pracował w domu, przed południem wychodził do Znaku, po drodze zatrzymywał się na dyskusje ze znajomymi, zaglądał do "Tygodnika". Zdarzało się, że do Znaku docierał po południu, ze zdziwieniem mijając w progu wychodzącą z pracy sekretarkę.

- Ojciec był mało obecny, ale jak już, to intensywnie: góry, kajaki, narty. Jazda konna, do której zachęcał - wylicza syn. - Choć sam od wojny nie jeździł konno, zwykle komentował, czy spotkany koń zaprzęgowy nadałby się na wierzchowca.

- Ułańskość w nim tkwi - mówi prof. Lameński. - Dwa tygodnie temu wspominaliśmy, jak przed wojną w szkole kawalerii w Grudziądzu, gdzie szkolił się jako podchorąży, popił z kolegami i próbowali szable na młodych drzewkach. Kiedy doszło do nich, co zrobili, chcieli w miejsce zniszczonych posadzić nowe. Sprawa nie wyszłaby na jaw, ale rano wszyscy zobaczyli sterczące korzenie: drzewka owszem posadzili, ale koronami w ziemi.

Jacek Woźniakowski, szczęściarz, jak sam siebie nazywa, śmiał się do rozpuku.

Jestem dłużnikiem Jacka Woźniakowskiego

Było to w roku 1958 w Małem Cichem. Jako kleryk uczestniczyłem w międzyseminaryjnym obozie dyskusyjnym (jedynym, bo UB skutecznie położył kres tej inicjatywie). Na ten obóz o. Piotr Rostworowski przywiózł swoim volkswagenem garbusem Jacka Woźniakowskiego i w deszczowy, chłodny wieczór słuchaliśmy go w strażackiej świetlicy. Woźniakowski miał 38 lat. Ja, kleryk włocławskiego seminarium duchownego - 14 lat mniej. Jacek mówił o świeckich w Kościele. Ale jak mówił!

Nigdy wcześniej takiego mówienia o Kościele nie słyszałem. Każde zdanie otwierało nowe perspektywy. Moja książkowa wiedza teologiczna nagle ożyła. Pamiętam, że byłem tak radośnie podekscytowany, iż nie mogłem usiedzieć w miejscu. Wstałem i słuchałem, spacerując po niewielkiej wolnej przestrzeni za krzesłami. Ten wieczór był przełomowy dla mojego myślenia o Kościele. Sześć lat później trafiłem do redakcji "Tygodnika Powszechnego". Ale to już inna historia, której by nie było, gdyby nie tamten deszczowy wieczór w Małem Cichem. Ks. Adam Boniecki

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2010