Kędziory Pana Boga

JOANNA GOMUŁKA, matematyczka: Przestałam reagować na te wszystkie rzeczy, które różni ludzie teraz wygadują. Ale cały zgromadzony gniew we mnie jest i mogę go wykorzystać, jakby co.

02.07.2018

Czyta się kilka minut

 / MIKOŁAJ GRYNBERG
/ MIKOŁAJ GRYNBERG

JUSTYNA DĄBROWSKA: Co widać z tego miejsca, w którym Pani teraz jest?

JOANNA GOMUŁKA: Widzę za sobą duży zakręt. Pewnie ostatni w moim życiu. Kilka lat temu przeprowadziłam się z Londynu do Konstancina. Myśmy stąd wyjechali w 1969 r. Wróciliśmy po ponad 30 latach.

Marzec 1968 r. zrobił z Pani Żydówkę?

Ostatecznie tak. Przedtem oczywiście zrobiła ją ze mnie okupacja, ale muszę pani powiedzieć, że Marzec był dla mnie, subiektywnie, dużo gorszy. Miałam stosunkowo łatwą okupację, byłam w zakładzie dla sierot prowadzonym przez zakonnice pod Warszawą. Moja matka miała aryjskie papiery, mieszkała w Warszawie i odwiedzała mnie co tydzień. Od czasu do czasu zdarzały się jakieś antysemickie teksty ze strony koleżanek, ale ogólnie rzecz biorąc to było ciepłe, pozytywne doświadczenie. Nasza matka przełożona była absolutnie wspaniała. Po dziś dzień pamiętam jej rozmaite powiedzenia, w uroczystych albo trudnych chwilach przychodziła i mówiła: „Nie martwcie się, Pan Bóg ma więcej, jak rozda”. Piękne, prawda?

Dlaczego Marzec był gorszy od okupacji?

Bo pochodził od swoich. Pamiętam, że krótko przed Marcem rozmawiałam z Antkiem Zambrowskim. On jakiś czas wcześniej ochrzcił się, bo uważał, że nie można być Polakiem, jeżeli się nie jest katolikiem. Składaliśmy razem kwiaty pod pomnikiem Mickiewicza w związku z „Dziadami” i mówię mu: „Ale ja jestem tutaj tak samo rdzenna jak każdy inny. W końcu Żydzi są w Polsce od 800 lat”. Myślałam, że to wystarczy.

Nie wystarczyło. Kiedy Pani wyjechała?

W maju 1969 r. Dopiero wtedy dostaliśmy pozwolenie na wyjazd. Mojego męża po wiecu na uniwersytecie na pięć miesięcy posadzili do więzienia. Musieliśmy poczekać z wyjazdem, aż go wypuszczą. Staszek wtedy był po doktoracie, który robił u profesora Kaleckiego, jedynego dobrego polskiego ekonomisty w tamtym czasie. Miał otwarty przewód habilitacyjny, ale wyrzucono go z uniwersytetu i nigdzie nie mógł znaleźć pracy. Tułał się. W końcu poszedł do kogoś z Komitetu Centralnego, a tam powiedziano mu w prostych żołnierskich słowach, jasno i wyraźnie, że pracy jako ekonomista w Polsce nie dostanie.

To była jedna przesłanka do wyjazdu. Staszek miał wtedy 29 lat i talent go rozpierał. Bardzo chciał wyjechać, nie na stałe, ale żeby pobyć w ośrodku, gdzie jest prawdziwa ekonomia. Druga przesłanka była ważniejsza. Moja młodsza córka, Marysia, miała wtedy 14 lat. Była zszokowana tym, co się działo, zalewem kłamstwa i podłości. W efekcie przestała mówić w szkole. Była na granicy psychozy. Musieliśmy ją stąd zabrać. To ostatecznie zdecydowało.

Pamięta Pani dzień wyjazdu?

Oczywiście. Ostatnie dni spędzaliśmy u przyjaciół. Mieszkanie już było zdane, rzeczy spakowane. Zna pani procedurę wyjazdów marcowych, wie pani, jak to było. Przed wyjazdem trzeba było załatwić masę biurokratycznych spraw, zdobyć zaświadczenia od rozmaitych podmiotów, m.in. od miejsca, gdzie się pracowało, że zwróciło się książki i nie ma żadnych zaległości, że się nie jest nikomu nic winnym. Trzeba było zdać opróżnione mieszkanie.

Komu się zdawało to mieszkanie?

Urzędnikowi. Czasu było mało, bo dokument podróży był ważny pięć tygodni od momentu, kiedy się rozpoczynało procedurę. Trzeba było coś zrobić z naszym dobytkiem. Na początku próbowaliśmy sprzedawać, ale przychodzili jacyś obcy ludzie, oglądali, marudzili i moje dzieci się rozpłakały. Pomyśleliśmy, że co komu będzie potrzebne – oddamy, a reszta niech zostanie. Po dziś dzień mamy w domu książki z tamtych czasów, a w nich rękoma córek zapisane numery – trzeba było zrobić spis wszystkiego, co się wywozi, zamówić skrzynię.

Co się w tej skrzyni znalazło?

Pościel, bielizna. Trzy obrazy z okresu międzywojennego, malowane przez przyjaciół rodziców. Zdjęcia.


Czytaj także: Ryszard Horowitz: Horyzont życia


Jest jedna rzecz, której nie wywiozłam, bo się bałam. Od początku, jak się zaczęła ta antysemicka heca, wycinałam z prasy rozmaite interesujące teksty. Publikowano je również np. w „Przewodniku wędkarza” albo innych hobbystycznych pismach. Ja to starannie zbierałam, ale bałam się wywozić, bo słyszałam, że potrafili zdjąć ludzi z pociągu. Zostawiłam u kogoś znajomego i przepadło.

Pamięta Pani ostatni dzień, dworzec?

Ostatniego dnia każde z nas nocowało gdzie indziej, bo mieszkanie było już zdane. Ja z dziećmi byłam u jednych przyjaciół, matka była u kogoś innego, mąż jeszcze gdzie indziej.

Ktoś Was odprowadzał?

Prawie się spóźniliśmy. Rysiek, u którego wtedy nocowaliśmy, poszedł po taksówkę dla nas i długo nie wracał. Nagle jego żona mówi: „Mój Boże, przecież on nic nigdy nie potrafi załatwić!”. A to był ten jedyny przypadek w życiu, kiedy naprawdę nie należało się spóźnić na pociąg. Wpadliśmy na peron w ostatniej chwili. Na dworcu był tłum. Wielu przyjaciół. I wie pani, że te przyjaźnie przetrwały? Teraz, kiedy wróciliśmy, bardzo to doceniam.

Proszę opowiedzieć o tym ostatnim zakręcie.

Muszę zacząć opowiadać trochę wcześniej. Był rok 2002. Mąż się zbliżał do emerytury, ja właściwie już byłam na emeryturze; jestem dziewięć lat od niego starsza. Od 1989 r. był doradcą kolejnych ministrów finansów w polskim rządzie. Odkąd okazało się, że można, bardzo chciał tu wrócić. Ja powiedziałam, że zostaję w Londynie. „Będę cię odwiedzać – mówię – ale nie wracam tam”. Mąż był w Polsce co drugi tydzień, a co drugi uczył w London School of Economics. A potem zdarzył się w Polsce kryzys w latach 2001-02 i mąż mówi do mnie: „Może byśmy coś kupili, może się rozejrzymy?”. I zobaczył ogłoszenie, że ktoś sprzedaje dom z ogrodem, był podany telefon. W weekend tam pojechaliśmy.

Jaki to był miesiąc?

Koniec lipca 2002 r. Spojrzeliśmy na mapę, pomyśleliśmy, że pojedziemy najpierw metrem, a potem pójdziemy pieszo. Ta droga okazała się dużo dłuższa, niż myśleliśmy, ale to było coś cudownego. Do dziś ją pamiętam. Szło się trochę lasem, potem wzdłuż łąk, kwitła nawłoć. Pogoda była fenomenalna. Jak dotarliśmy na miejsce, to okazało się, że ja się w tym ogrodzie absolutnie zakochałam. Jak nastolatka. Drżały mi kolana, nie mogłam spać, byłam niespokojna, czy umowa dojdzie do skutku. Myślałam sobie jednocześnie: „Idiotko, przewracasz tą decyzją całe swoje londyńskie życie, bardzo satysfakcjonujące przecież. Masz jeszcze pracę, rozmaite projekty na uniwersytecie i co, chcesz to wszystko zostawić?”. A z drugiej strony: „Mój ty Boże, tam można obudzić się i patrzeć na drzewa, na te polskie sosny, takie pomarańczowe. One takie są tylko tutaj...”. Więc kupiliśmy. Ja wtedy nie wróciłam do Polski. Wróciłam do ogrodu. A do Polski wracałam stopniowo.

Już Pani wróciła?

Tak i pamiętam moment, kiedy. To była jedna z pierwszych demonstracji KOD-u. Tam był tłum, z którym mogłam się całkowicie zidentyfikować. Ale przede wszystkim w Polsce poczułam, jak ważny dla mnie jest język. Miałam świetną pracę w Londynie, z ciekawymi ludźmi, w kosmopolitycznym, akademickim środowisku. Po 30 latach mówiłam po angielsku zupełnie swobodnie. I nagle, jak zaczęłam tu przyjeżdżać, zobaczyłam, że tam mam piękne życie, ale na pół gwizdka. Tutaj mogę rozmawiać z ludźmi bez długich wstępów historyczno-filozoficznych. Tu wszyscy mamy jakieś wspólne doświadczenie, zakodowane w języku. I dlatego tutaj mam zupełnie inny kontakt ze światem. Już nie mówię o tych cholernych sosnach i innych jaskółkach.

Wielka zmiana.

Tak. A jej konsekwencje zaczęły ujawniać się stopniowo. Na początku jeszcze trochę pracowałam, ale dość szybko okazało się, że to właściwie jest niemożliwe. Niby można pracować na odległość, ale tak naprawdę to nie można. Trzeba spotykać się z zespołem, przynajmniej od czasu do czasu pogadać. Ale to jest mniej ważne. Ważniejsze było, że ten dom, ten ogród, moi przyjaciele, wypełniali tyle miejsca, że na porządną pracę – bo porządna matematyka zabiera dużo czasu – już nie było miejsca. Więc przeszłam na emeryturę. A do tego momentu praca wypełniała mnie i dawała poczucie, że mam prawo być na świecie.

Jak to?

Człowiek powinien być pożyteczny dla innych, dla świata. W każdym razie mnie to zawsze karmiło i trzymało w pionie. Jednocześnie matematyka była największą radością i tym, co najważniejsze. Czasami – wstyd powiedzieć, ale tak bywało – ważniejszą niż moje dzieci. W ogóle łaska boska, że ja mam w tej chwili ze swoimi dorosłymi dziećmi bardzo dobre relacje, okazuje się, że coś im jednak dałam.

I jak Pani zostawiła pracę, to co się pojawiło?

Smutno mi było. Może nawet miałam depresję – nie wiem. To było duże wewnętrzne zamieszanie, niepewność. Zabrakło czegoś, co było zasadnicze dla mojej tożsamości. To wszystko działo się stosunkowo niedawno, dziesięć lat temu. Miałam wtedy 76 lat. Wie pani, kto mi wtedy pomógł? Franciszkanin Richard Rohr. Ale grunt do tego przygotował Jung. Znacznie wcześniej.

Jak Jung to zrobił?

Powiedział mi, jeszcze w Londynie, że równie ważne jak życie intelektualne jest nasze życie duchowe. Trafiłam wtedy nie tylko na Junga, ale przede wszystkim na fantastyczne „Maski Boga” Josepha Campbella i pisma o religii żydowskiej.

Miała Pani przedtem kontakt z judaizmem?

Nie. Mój dom był świecki i zasymilowany. Nie znam jidysz, ale za to świetnie znam Żeromskiego, którego moi rodzice wielbili. W jakimś momencie, jeszcze przed wojną, zapragnęłam być katoliczką. W drugiej klasie szkoły powszechnej w Łodzi religii uczyła mnie siostra Urszula Ledóchowska. Była wspaniałą nauczycielką i kimś, kto mnie bardzo przyciągał do religii, w taki ujmujący sposób. Można było przyjść na jej lekcje albo nie. Ale jak się przychodziło, to wciągała do udziału. Kiedy poszłam w czasie wojny do sióstr, to nie miałam żadnych problemów religijnych. Znałam wszystkie modlitwy, a przede wszystkim byłam ochrzczona.


Czytaj także: Edward Pałłasz: Namiętności i studia pionkowe


Dosyć szybko po wojnie przestałam chcieć być katoliczką, bo wstąpiłam do Związku Walki Młodych. Od tego czasu przez jakiś czas rodzajem religii był dla mnie marksizm. On ma wiele cech religijnych, ale ta religia skończyła się dla mnie wraz z referatem Chruszczowa, a z partii mnie wyrzucono w 1964 r. za Kuronia i Modzelewskiego. To u nas w domu powstawał ich „List do partii”, razem knuliśmy.

I jak dalej się rozwijało Pani życie duchowe?

Wspomniałam, że w trakcie tej mojej lekkiej depresji pomógł mi Rohr. Przeczytałam wtedy jego książkę „Spadać w górę”. To jest o tym, jakie ma się rzeczy do zrobienia w starości, poza codziennym krzątaniem się i czekaniem, aż to wszystko się skończy.

Jakie ma się rzeczy do zrobienia?

Starość to jest czas poszukiwania sensu. Wśród moich przyjaciół jest wielu katolików i dzięki nim byłam np. na rekolekcjach w Laskach, gdzie ksiądz Gałka mówił o jawnogrzesznicy, którą ludzie chcieli ukamienować. Opowiadał o tej historii zupełnie jak jakiś jungowski psychoanalityk. Wcielał się po kolei we wszystkie postacie dramatu – i jawnogrzesznicę, i tych, którzy chcieli ją ukamienować. I mówił: „we mnie jest cząstka każdego z nich”. Piękne były te rekolekcje. Byłam też w Tyńcu. Wszędzie tam jeździłam z pełną świadomością, że nie jestem katoliczką. A potem przypadkiem nawiązałam kontakt z księdzem Lemańskim i w grupie jego przyjaciół spotkałam kwakierkę.

Ona Panią zainspirowała?

Zaprowadziła na spotkanie grupy kwakrów i tam jeden z jej członków opowiadał, czym jest kwakierstwo. A potem było dziesięć minut milczenia, takie kwakierskie nabożeństwo. I ja wtedy poczułam, że to jest ten dołek, do którego pasuję. On ma dokładnie mój kształt! To było prawie rok temu, od tego czasu to poczucie tylko się wzmacnia.

Po czym Pani poznała, że to jest właściwy dołek?

Kwakrzy nie mają żadnego wyznania wiary, żadnej teologii, żadnych przekonań ustalonych. Ich podstawowym, założycielskim mitem jest wiara w to, że każdy człowiek ma w sobie światło, które pozwala mu rozróżnić dobro od zła. Każdy! Złodziej, morderca. Poza tym wszyscy ludzie są równi, nie ma mowy o żadnej hierarchii.

A siła wyższa?

Nikogo nie pytamy, w co wierzy, jak sobie wyobraża stworzenie świata i czy uważa, że jest Bóg.

Albo co jest po śmierci.

To, co nas wiąże, to są wartości. To, co cenimy i co uważamy za „dobre życie”. A co dla mnie jest najbardziej fascynujące, to że przy tak indywidualistycznym podejściu kwakrzy są bardzo wspólnotowi.

Co buduje tę wspólnotę?

Nie wiem. Może budujące jest to, że wspólnie dochodzimy do odpowiedzi na pytanie, jak dobrze żyć? Wie pani, mam hipotezę roboczą, że zjawiska duchowe są równie obiektywne jak materialne, przecież wspólna część wszystkich wielkich religii jest ogromna.

Jak konkretnie wyglądają wasze spotkania?

Czasami ktoś czyta na początku poruszający go tekst, krótki. Jeżeli chodzi o zjawiska duchowe, to jesteśmy wszystkożerni.

Czasem ktoś mówi, że trzeba pomyśleć o kimś, kto jest chory albo kto ma kłopoty. Więc myślimy o nim. Potem wspólnie przez godzinę milczymy, siedząc w kręgu. Jedynym rytuałem jest zapalona na środku świeca. To taki nasz zwyczaj, nie musi go być. Po tej godzinie chwilę stoimy w kole, trzymając się za ręce. A potem idziemy do kuchni. Parzymy kawę, herbatę, coś pogryzamy i rozmawiamy. Na najróżniejsze tematy. Ktoś ma jakieś trudności, ktoś coś ciekawego przeczytał, ktoś coś zobaczył w kinie, ktoś widział ciekawy sklep, wszystko. Efekt jest taki, że coraz bardziej lubimy te spotkania, coraz bardziej do nich tęsknimy.

Czym się różni taka grupowa medytacja od indywidualnej?

Tego nie można dobrze przekazać słowami. Siedzimy, milczymy, a celem tego milczenia jest oczyszczenie i uspokojenie myśli. Koncentracja. Ciekawie podejmujemy decyzje – ktoś, kto czuje, że chce coś powiedzieć, wypowiada swoje przekonanie na ten temat, a potem znowu milczymy. Potem mówi ktoś inny, ale nie odnosi się do tego, co było powiedziane. Mówi, co uważa, nie dyskutuje, nie polemizuje. I decyzja zostaje podjęta w momencie, kiedy wszyscy uważają, że mogą z nią żyć. Nie muszą wszyscy uważać, że to jest najlepsze, ale mogą się na to zgodzić. To może zabrać dwa tygodnie, a może pięć lat. Może być też, że jak nie dojdziemy do zgody, to nie podejmiemy decyzji. Nie ma głosowania, musimy być jednomyślni. W kwakierstwie bardzo silna jest tradycja aktywizmu społecznego. Na przykład amerykańscy kwakrzy byli zaangażowani w zniesienie niewolnictwa, bo uważali, że ludzie są równi.

Co kwakierstwo wniosło w Pani życie?

Przeżywanie życia jako ciągu zmiennych momentów. W każdej chwili staram się być tam, gdzie jestem w tym momencie. I z tego miejsca próbuję się zorientować, jaki ma być następny krok. Oczywiście pewne rzeczy trzeba planować, na przykład, że jutro trzeba iść po zakupy. Ale nie zanurzać się w tym, nie analizować: a może tak lepiej, a może tak. Poczekaj. Przyjdzie ten moment wyboru, to zdecydujesz. Zawsze uważałam, że jestem introwertyczna, a tu, w grupie, nie mam żadnych oporów, żeby rozmawiać o wszystkim. Czuję się bezpiecznie, czuję się akceptowana. Wiem, że nie będę oceniana. Jak ktoś powie do mnie: „Idiotko, jak ty mogłaś coś takiego zrobić?”, to ja to przyjmuję pozytywnie, rzeczywiście zrobiłam idiotyzm.

Ilu jest kwakrów w Polsce?

Nie wiem. Zwłaszcza że samo pojęcie, kto jest, a kto nie jest kwakrem, bywa płynne. Na ogólnopolskim zjeździe było nas trzydzieścioro. Wtedy zrozumiałam, jaka jest różnica między zgromadzeniem a spotkaniem. Myśmy nie mogli się sobą nacieszyć.

A o starość mogę zapytać?

No cóż. Starość to starość.

Jak to jest mieć 86 lat?

Wiążą się z tym stanem rozmaite uczucia. Mam coraz mniej energii, coraz mniej rzeczy mieści się w dniu, wszystko zwalnia. Są zmiany skokowe, pewne rzeczy są człowiekowi odbierane na dobre. Ja się uczę żyć z tym, co jest możliwe w mojej sytuacji. Nie biegam z byle czym do lekarza, przyglądam się sobie, analizuję. Jeżeli zdecyduję się iść do lekarza, będę miała ciekawy materiał do rozmowy.

Pani ma jednak umysł ścisły.

Ale ja się wcale nie wyrzekam ścisłości. Przeciwnie, uważam, że w medytacje, w życie duchowe trzeba wejść z całym swoim bagażem, ze wszystkim tym, kim się jest. Jesteśmy całością razem z naszym umysłem. Ponieważ w tej chwili na topie są te sprawy, przeczytałam jeszcze raz „Tematy żydowskie” Stanisława Vincenza. Tam jest bajka chasydzka „Powrót Samaela”, czyli diabła. Streszczę ją pani.

Pewnego dnia Samaelowi znudziło się kuszenie ludzi, sprzeciwianie się Bogu, chciał być trochę sam i poszedł sobie gdzieś. Od tej chwili chasydzi spędzali całe dnie na modlitwie i rozmyślaniach. Panu Bogu zrobiło się strasznie nudno, kędziory na jego głowie zszarzały, bo chasydzi nawet nie myśleli o tym, żeby mieć dzieci, widać było, że jego dzieło, czyli człowiek, podupada. Ale pewnego dnia Samael zatęsknił i wrócił. Chasydzi siedzą, modlą się, a on im wyczarował dziewczynkę – śliczną, całkiem nagą, tylko z płaszczem złotych włosów. Chasydzi ją pytają, czy jesteś aniołem? Nie, nie jestem aniołem, jestem takim sobie przypadkowym zawirowaniem. Niemniej coraz więcej oczu odwraca się w jej kierunku, coraz bliżej do niej, ona zaczyna biec. I biegnie ta dziewczynka, płaszcz złotych włosów czasem się rozchyla, czasem się zamyka, a ona biegnie leciutko, nie uginając traw niemal, a za nią cały tłum pobożnych. I kędziory Pana Bogu znowu stały się złociste i roześmiał się z całego serca. Mamy być ludźmi, całymi ludźmi. Ze wszystkim tym, czym jesteśmy.

Jak sobie radzić z tym, co tracimy na starość?

Zawsze tak samo. Robię, co mogę, najlepiej, jak mogę. Staram się dbać o siebie, ćwiczyć, zachowywać w miarę rozsądnie. Nie zawsze się da. Trzeba na to zwracać uwagę i tyle. Jak zaczęliśmy mieć teraz powtórkę roku 1968, to we mnie się odezwały rozmaite przeżycia. Mówiłam już pani, że cała ta historia, to odmawianie mi mojej tożsamości, to był najgorszy moment mojego życia. Jedyny okres, którego wolałabym, żeby nigdy nie było.

Wróciły dawne uczucia.

Nie do końca miałam świadomość, jak bardzo mnie to dotknęło. Ostatnio miałam sen, rzadko pamiętam sny. Był banalny: zgubiłam torbę podróżną z rzeczami, chciałam ją znaleźć. Chodziłam na dworce i szukałam w stosach toreb. I miałam świadomość, że jej nigdy nie znajdę. Najpierw były ładne torby, potem takie sobie, potem śmieciowe... W końcu się obudziłam. Nie potrzebowałam żadnej wykładni, żadnych skojarzeń, po prostu ogarnęła mnie taka wściekłość, taki elementarny gniew na to, co się dzieje, że mogłam nogami tupać.

A potem przyszło dziwne uczucie – przestałam reagować emocjonalnie na te wszystkie rzeczy, które różni ludzie teraz wygadują. Cały ten zgromadzony gniew jest i mogę go wykorzystać, jakby co. Jest dosyć ciężki, więc mnie stabilizuje, dzięki niemu mocniej stoję na nogach.

Można go użyć, jakby co?

O tak, można! Na razie nie mam specjalnych okazji, ale jakby co, to jest pod ręką.

A co jest w życiu warte starania?

Żeby w miarę możności dać dzieciom bezpieczne dzieciństwo. Nakarmić je i dać im schronienie. Nie zawsze tak uważałam, ale dzisiaj wiem na pewno.

A miłość?

To jest coś, czego prawie mogę dotknąć, ale właściwie czym to jest, to nie wiem.

Trudno zamienić na słowa?

Nie można. Wielu istotnych rzeczy nie można zamienić na słowa. Ostatnio myślałam sobie o mojej długiej drodze i pomyślałam, że w gruncie rzeczy to jest prawie prosta linia. Mój profesor fizyki, który nas uczył na pierwszym roku, mówił tak: „Jeśli doświadczenie mówi inaczej, no cóż, doświadczenie ma zawsze rację”.

A nie poglądy.

Nie. Zresztą do tego, że poglądy to jest rzecz mało ważna, doszłam już bardzo dawno. Takie było moje okupacyjne doświadczenie. To, czy człowiek pomógł Żydowi, czy nie pomógł, nie zależało od jego poglądów. Nie zależało również od jego narodowości. Moja matka mówiła: „Wszyscy jesteśmy tacy sami: Niemcy, Polacy i Żydzi”. Takie było jej doświadczenie. Jesteśmy wszyscy tacy sami. W czasie okupacji prawie w tym samym momencie ten sam człowiek jednego ratuje, a drugiego wysyła na śmierć.

Myśli Pani o śmierci?

Oczywiście, że tak. Od dawna. Na ogół nie czuję lęku, ale nie zakładam, że pewnego dnia on nie przyjdzie. Wiem, jak trudno jest żyć dobrze, jeśli człowiek zachoruje, jeśli cierpi. Boję się bólu. Nie tak, żeby mi to życie zatruło, ale jednak.

Jak myślę o tym końcu, który, zakładam, jest końcem ostatecznym, bo nie robię sobie nadziei na życie po życiu, to myślę, że trzeba się starać przed tym końcem jak najwięcej ze swojego życia rozdać innym. Rozdać swoje doświadczenia, to, co się myśli. Nawet jak już mnie nie będzie, to właśnie po mnie zostanie. Przecież we mnie żyją moi przyjaciele, których już nie ma. W dalszym ciągu są dla mnie ważni. Chciałabym siebie rozdać nawet fizycznie.

Wie pani, najbardziej ekologiczną formą pozbywania się ciała po śmierci jest zostawienie go w lesie, żeby zwierzęta miały z niego korzyść. Nie miałabym nic przeciwko temu.

Sanepid nie pozwoli.

Nie pozwoli. Ale może pozwoli, żeby rozsypać prochy w ogrodzie pod tymi sosnami? Im większe mam poczucie łączności ze światem jako całością, tym bardziej umieranie jawi mi się jako część życia. W końcu to nie jest nic innego jak oddawanie siebie światu z powrotem.©

JOANNA GOMUŁKA (ur. 1931) studiowała matematykę na UW, w roku 1969 na skutek antysemickiej nagonki wyjechała z rodziną do Danii, a następnie do Wielkiej Brytanii, gdzie pracowała jako matematyk i informatyk. Przez pierwsze trzy lata była to praca nad optymalizacją numeryczną na Politechnice w Hatfield. Następnie współpracowała z grupą ekonomistów z London School of Economics przy tworzeniu i estymacji matematycznych modeli ekonomicznych. Jest żoną ekonomisty, profesora Stanisława Gomułki.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 28/2018