Ucieczka od siebie

Celibat pozwala przeżyć miłość. Ksiądz Adam z filmu Szumowskiej nie potrafił zaś zaakceptować świata, który przecież sam dobrowolnie wybrał.

07.09.2013

Czyta się kilka minut

Nie potrafimy w Kościele mówić o homoseksualizmie, a na niektórych portalach katolickich codziennie pojawia się po kilka tekstów, przestrzegających przed zagrażającą światu homozarazą. Homoseksualiści to świat „obcy” – wmawiamy sobie, dopóki nie spotkamy geja, a kiedy na dodatek będzie to człowiek dobry i wrażliwy, a nie „chory”, jak to niektórzy „moraliści” określają, wtedy załamują się wszystkie nasze schematy.

Celibat to nie dogmat

Małgorzata Szumowska zrealizowała film o księdzu homoseksualiście. Reżyserka zastrzega się w wywiadach, że nie jest to film o pedofilii, jakby przeczuwając, że dziennikarze wplączą ją w dyskusje publicystyczne, a tymczasem ona – jak mówi – zrobiła dzieło artystyczne, uciekające od uogólnień, niedające się wpisać w świat sensacji. Jej zamiarem było „pokazanie miłości, potrzeby kochania, która postrzegana jest w kategoriach grzechu. To, co naturalne pomiędzy kobietą i mężczyzną, staje się złe, nienaturalne, w wypadku księdza”. Tymczasem ksiądz jest tylko człowiekiem, i staje się – według Szumowskiej – ofiarą własnego wyznania, swojej wiary, instytucji Kościoła, a przede wszystkim celibatu. A wszystko dlatego, że „odważa się kochać”. Ksiądz Adam, bohater filmu „W imię...”, pokochał, na domiar złego – mężczyznę. Trzeba przyznać, że reżyserka nie osądza swoich bohaterów, ona ich rzeczywiście lubi i broni. Czy jest w tym przekonująca?

Mam wątpliwości, co do wstępnego założenia Szumowskiej. Owszem, instytucja potrafi być bezduszna i krzywdząca, to wszyscy wiemy, ale nie można być ofiarą własnej wiary, chyba że rozumie się ją na sposób fundamentalistyczny i ideologiczny, tylko że wtedy to już nie jest wiara. Można ją stracić, na przykład z powodu krzywd zadawanych przez instytucję, ale – powtarzam – nie można być jej ofiarą. A celibat nie jest przecież dogmatem Kościoła. Kardynał Jean-Marie Lustiger pisał o radości celibatu jak o radości ojcostwa. Według niego, o ile ksiądz „zaakceptuje dystans i frustracje tego duchowego ojcostwa, otrzymuje płynącą z niego radość. Ta radość nie jest urojona; to ona sprawia, że to wszystko daje się przeżyć. (...) Podstawowym momentem mojego doświadczenia kapłańskiego jest ten, w którym zdałem sobie sprawę, jak bardzo kocham ludzi, do których zostałem posłany, nawet jeśli z czasem znikli z mojego życia”. Celibat zatem pozwala przeżyć miłość. Ksiądz Adam zaś nie potrafił zaakceptować świata, który przecież sam dobrowolnie wybrał.

A może jednak nie wybrał swojego miejsca w życiu dobrowolnie? Na początku filmu słyszymy homilię, w której opowiada o genezie swojego powołania. Objawił mu się zmarły ojciec, i w tym jednym momencie, w błysku „zobaczyłem całe zepsucie mojej duszy i zapragnąłem wydostać się z tego więzienia, mojego samolubnego ja”. Potem jeszcze powiedział, że w samym środku naszej istoty jest punkt nicości, należący tylko do Boga, który dysponuje naszym życiem. I kończy słowami: „On jest w każdym z nas, w każdym z nas jest iskra świętości”. Adam cały czas ucieka. Ciągle biega, bo bieg – jak mówi – to także modlitwa.

Samotny

Tak naprawdę to nie jest film o zakazanej miłości, jak chce tego reżyserka. Nie wiadomo właściwie, dlaczego Adam zakochał się w „jurodiwym” chłopaku. Co zadecydowało o tym uczuciu? Tajemniczość, uroda, niedostępność i swoista dzikość chłopaka? Dlaczego Adam właśnie na jego ramieniu chciał oprzeć głowę, „przytulić się”? A może motywy uczuć są nieistotne i niewyrażalne? Powiem szczerze, wątek miłosny filmu mało mnie porusza.

Dla mnie dzieło Szumowskiej to przede wszystkim obraz okrutnej, wręcz bezbrzeżnej samotności księdza, który nie potrafi poradzić sobie ze swoją innością. To nie jest na pewno studium kapłaństwa, raczej człowieczeństwa, które znalazło się w potrzasku, to także studium jeszcze jednego wariantu samotności wśród swoich, wśród niby-przyjaciół i akceptujących go mieszkańców małej osady, gdzieś na terenie Warmii, i wśród wychowanków ogniska dla trudnej młodzieży, prowadzonego przez Adama. Nikt nie może mu pomóc. Ksiądz jest człowiekiem dramatycznie słabym; nie chce sprzeniewierzyć się swojemu powołaniu, przysiędze, którą złożył w chwili święceń, czyni to jednak jakby wbrew woli. Oto dramat człowieka rozdartego, któremu sytuacja wymyka się spod kontroli.

Rozmowa Adama przez skype’a z siostrą przebywającą w dalekim Toronto najlepiej oddaje jego samotność. Andrzej Chyra w tej scenie jest wstrząsający. „Jestem pedałem” – wykrzykuje pijany. „Nie, jesteś dobrym księdzem i dobrym człowiekiem” – odpowiada siostra. I ma rację, kibicujemy Adamowi, lubimy go, chcemy, żeby się wyrwał z wewnętrznej matni, żeby był szczęśliwy. Jemu jednak pozostaje już tylko komputer jako najlepszy powiernik, bo nawet ksiądz w parafii go nie wyspowiadał, w kościele bowiem akurat sprzątano, słychać było tylko warkot odkurzacza; i alkohol, najlepszy pocieszyciel. A Kościół? Jak to Kościół, przesunął Adama na nową placówkę, sześćdziesiąt kilometrów dalej, i sprawa załatwiona.

W znakomitym filmie izraelskim „Oczy szeroko otwarte” Haima Tabakmana, główny bohater, Aaron, ortodoksyjny chasyd, też skrywa przed wyznawcami swój homoseksualizm. Pytał siebie, a może Najwyższego: Dlaczego Bóg stworzył pożądanie? Aby oczyścić duszę? Aaron próbuje ratować swoją religijność, pogodzić dwa światy, pozornie nie do pogodzenia. To jest także walka Adama z filmu Szumowskiej.

Przemówcie!

Najważniejszą postacią filmu jest Michał, w rewelacyjnym wykonaniu Łukasza Simlata. Aktor ten potrafi znakomicie ukazywać najintymniejsze tajemnice człowieka: mimiką twarzy, gestem, zatrzymanym w pół słowem. Michał był rok w seminarium, odszedł, bo zakochał się; związek z Ewą przechodzi jednak kryzys. Współpracuje z Adamem, jego fascynacja księdzem ma w sobie także podtekst homoerotyczny.

Jak zachować lojalność wobec przyjaciela i lojalność wobec Kościoła? Zdenerwowany i zawstydzony składa do biskupa donos na przyjaciela. Bo chce ratować Adama? Z miłości gotowy jest nawet zaakceptować jego odejście? A może ratuje siebie? A więc też ucieka.

Najbardziej przejmująca scena w filmie to próba spowiedzi. Michał prosi przyjaciela, żeby go wyspowiadał. „U ostatniej spowiedzi byłem dwa miesiące temu...” – zaczyna od zwyczajowej formułki i zatrzymuje się: „Jezus Maria, dlaczego ja nie umiem nic normalnie powiedzieć”. I to byłby temat na wielki film: dlaczego w Kościele polskim nie potrafimy normalnie mówić? Dlaczego bywamy w nim samotni?

Polska to dziwny kraj, niby katolicki, a do tej pory nie powstał w nim żaden prawdziwy film, który wszedłby w hermetyczną przestrzeń Kościoła i pokazał jej wielowątkowość, dramatyzm i radość. Możemy Francuzom pozazdrościć Bressona. Tymczasem musimy zadowolić się Szumowską. Film „W imię...”, choć ciekawy, przeszedł obok mnie, chyba nie będę do niego wracał.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2013