Trzy ballady o Janku Wiśniewskim

Sceny pacyfikacji protestujących stoczniowców całkowicie spacyfikowały młodą widownię. Tym razem sprawiała wrażenie, jakby naprawdę dostała po głowie. Jakby to, co ogląda, naprawdę ją przejęło.

01.03.2011

Czyta się kilka minut

Bez zdjęć Jacka Petryckiego trudno uwierzyć, ze tak było... Na fotosie: pochód ulicami Trójmiasta / Marysia Gasecka / Kino Świat /
Bez zdjęć Jacka Petryckiego trudno uwierzyć, ze tak było... Na fotosie: pochód ulicami Trójmiasta / Marysia Gasecka / Kino Świat /

Dzisiaj puszczamy z dymem całą naszą pieprzoną przeszłość" - tak zaczyna się jedna z najsłynniejszych scen polskiego kina minionego dwudziestolecia, pochodząca oczywiście z "Psów" (1992) Władysława Pasikowskiego. Przypomnijmy: słowa te wypowiada podczas libacji kapitan UOP grany przez Edwarda Lindego-Lubaszenkę, po czym towarzyszący mu funkcjonariusze SB biorą na ramiona nieprzytomnego kolegę, odśpiewując przy tym na pijacką nutę słynną "Balladę o Janku Wiśniewskim".

Nie trzeba chyba przypominać, ile szumu wywołała w swoim czasie ta cyniczna parodia jednego z najbardziej żywych symboli w historii naszych antykomunistycznych zrywów. Gdyńscy stoczniowcy niosący na drzwiach ciało osiemnastoletniego kolegi, Zbyszka Godlewskiego, zastrzelonego przez Ludowe Wojsko Polskie podczas wypadków grudniowych 1970 r.,

weszli do symbolicznego korowodu gniewu, który przeszedł przez naszą powojenną historię, wyznaczając swój własny kalendarz: poznański czerwiec ’56, warszawski marzec ’68, gdański grudzień ’80...

Cyniczne zbezczeszczenie legendy - tak w latach 90. XX wieku odczytywano scenę z "Psów", choć przecież ich twórca prowokując na widowni salwy śmiechu wyczuł wówczas nie tylko nastroje dokonującego się przełomu: zmęczenie męczeńską mitologią czy charakterystyczne dla tamtego czasu pomieszanie dawnych wartości, które w Polsce po przełomie zaczęły tracić swój wyrazisty kontur. Dziś coraz częściej widzimy,

że Pasikowski nie tylko wywęszył, ale i wyprzedził swój czas, antycypując niejako dzisiejsze dojmujące poczucie bankructwa nie tak dawnych ideałów (mającej swoją cenę odwagi, społecznej solidarności, umiejętności rozmowy ponad podziałami), przypieczętowane skandalami wokół uroczystości rocznicowych Solidarności z września ubiegłego roku.

Patrząc na ten zmarnowany kapitał społeczny i niezdrową aurę wokół naszej niedawnej historii (rozpiętą między cynicznym żerowaniem na jej mitach w imię budowania polityki historycznej a cynizmem nowoczesnej amnezji) wydaje się, że właśnie tamto "pasikowskie", obrazoburcze wykonanie patriotycznej pieśni mocniej wryło się w świadomość polskich widzów niż żarliwa, dramatyczna interpretacja Krystyny Jandy, którą słychać dekadę wcześniej w "Człowieku z żelaza" Andrzeja Wajdy, z towarzyszeniem dwóch solidarnościowych bardów, Jacka Kaczmarskiego i Przemysława Gintrowskiego.

***

W końcówce filmu "Czarny czwartek" Antoniego Krauzego słyszymy raz jeszcze balladę o Janku Wiśniewskim - tym razem w wykonaniu Kazika Staszewskiego. Czy jest możliwe odzyskanie przez dzisiejsze kino tragicznej historii z grudnia ’70 roku w jej czystej, niezawłaszczonej politycznie postaci? Czy twórcy takiego kina mają szansę trafić do pokolenia wychowanego na "Psach" raczej niż na "Człowieku z żelaza" i przywrócić mu (a w przypadku najmłodszych - zbudować od podstaw) niezmanipulowaną doraźnie pamięć? Twórcy "Czarnego czwartku" taki właśnie wysiłek podjęli.

Przede wszystkim pisaną wielką literą Historię starali się odtworzyć nie na modłę podręcznikową, operującą zwykle skalą makro, ale prawem filmowego zbliżenia wyłowili z grupy historycznych bohaterów pojedynczego człowieka. Młody stoczniowiec Brunon Drywa uosabia miliony peerelowskich życiorysów: praca w fabryce, otrzymane po latach oczekiwania mieszkanie w bloku, nieśmiałe marzenia o normalnym, godnym życiu dla siebie i swoich dzieci.

Wartością filmu Krauzego jest odtworzenie rzeczywistości późnego Gomułki w jej codziennym, trywialno-materialnym wymiarze. Dla widza dzisiejszych multipleksów, rozpartego wygodnie w fotelu, egzotycznie musi wyglądać świat, w którym luksusem jest posiadanie pralki na korbkę czy wystany w kolejce kawałek salcesonu. Film Krauzego na szczęście tą egzotyką nas nie rozprasza, pokazując, że w czasach nienormalnych było jednak możliwe życie w miarę normalne, a nawet szczęśliwe. Jednocześnie dowiadujemy się, jak w ludziach pełnych prostych, najbardziej przyziemnych pragnień zaczynała rodzić się polityczna świadomość: to właśnie od przysłowiowego salcesonu wszystko się wtedy zaczęło, kiedy niespodziewana podwyżka cen żywności spowodowała najpierw strajk w Stoczni Gdańskiej, a następnie uliczne zamieszki na Wybrzeżu i falę strajków w innych miastach.

Krauze dokonując rekonstrukcji tamtych zdarzeń przywraca im wymiar jak najbardziej prywatny. Śmierć głównego bohatera, który mroźnym rankiem 17 grudnia 1970 r. jechał kolejką do pracy w stoczni (już obstawionej przez milicję i wojsko), ma w sobie coś z absurdu, z ponurej ironii losu - ginie wszak nie buńczuczny wywrotowiec, ale pełen dobrej woli, żyjący nadzieją człowiek, który niespodziewanie pada ofiarą brutalnej prowokacji. Być może ten właśnie zabieg (przypadkowa śmierć zwykłego, apolitycznego człowieka) sprawia, że "Czarny czwartek" ogląda się inaczej niż inne współczesne polskie filmy historyczne, jak "Popiełuszko" Rafała Wieczyńskiego czy "Strajk" Volkera Schlöndorffa. Większości spośród dzisiejszych widzów bliżej zapewne do skromnego ojca rodziny, który nie bardzo wie, skąd wziąć pieniądze na świąteczne prezenty dla dzieciaków, niż do znanych z lekcji historii bohaterów walki z systemem.

***

Trudno nakręcić polski film historyczny, który nie byłby filmem patriotycznym. W filmie Krauzego widać zmagania z tym cisnącym się na usta, wręcz obowiązującym w naszym kinie tonem. Ale może również w nas, widzach, istnieje jakaś wrodzona predyspozycja, by wiosną widzieć nie wiosnę, ale zawsze Polskę, parafrazując znany wiersz Jana Lechonia. Postawa człowieka idącego na czele manifestacji z ciałem "Janka Wiśniewskiego" musi kojarzyć się z gestem Rejtana. Nawet w pojawiających się gdzieniegdzie rekwizytach o charakterze religijnym gotowiśmy widzieć znaczące elementy martyrologicznej ikonografii, a nie po prostu scenografię odwzorowującą wystrój ówczesnych wnętrz.

Oglądając w "Czarnym czwartku" życie codzienne w Peerelu, widząc zwyczajną, międzyludzką solidarność, mimowolnie myślimy o tej przez wielkie "S", która w tym samym miejscu miała narodzić się dziesięć lat później. Zwłaszcza że dostajemy wycinek świata w jakimś sensie idealnego, w którym ludzie w swoich małych, prywatnych kręgach na przekór wszystkiemu potrafili być razem i dzielić się wszystkim, co mieli. W filmie Stenia Drywowa nieraz korzysta z sąsiedzkiej pomocy tych nielicznych szczęśliwców, którzy w 1970 r. posiadali telefon, pralkę franię czy samochód, a kiedy na ekranie ginie Bruno, jej mąż, nawet ci, których podejrzewalibyśmy o nieczyste intencje, starają się jakoś pomóc. Symboliczna wydaje się także silna rodzinna więź pomiędzy robotnikiem Brunonem a jego bratem inteligentem.

Film Krauzego buduje obraz międzyludzkiej wspólnoty, by jak najmocniej zderzyć ją z nieludzkim systemem, który przez bez mała pół wieku bezkarnie gwałcił jej prawa. Jego funkcjonariusze zamknięci w swoich gabinetach, choć nieobce są im ludzkie uczucia strachu czy stresu, mówią przecież zupełnie innym językiem. Karykaturalna frazeologia komunistycznej nowomowy wybrzmiewa najsilniej w wypowiedziach towarzysza Wiesława, zagranego przez Wojciecha Pszoniaka na innej niż reszta postaci nucie, jakby jego Gomułka uosabiał świat powoli już odchodzący do lamusa historii. W jednym na pewno Wiesław ma rację: "rozregulowała się busola ideologiczna" i żadna przemoc już nie zdoła jej na trwałe naprawić.

Film Krauzego rozgrywa się w dwóch równoległych światach: w prywatnych domach i partyjnych komitetach, które w 1970 r. nie były w stanie spotkać się nigdzie indziej jak tylko na ulicy, w nierównej walce, która pochłonęła dziesiątki ofiar. Sceny uliczne, posiadające szorstką, niby dokumentalną fakturę, mają żywy, sensacyjny nerw i są przeplatane autentycznymi archiwaliami (co czuł człowiek, który wówczas tamte wydarzenia filmował? - kolejny temat do odstąpienia dla polskiego kina). Ten film ma boleć - i boli, bo nie oszczędza nam obrazów rzezi, której ofiarami padają również dzieci.

Ktoś z natury podejrzliwy zapewne poczuje w tej brutalności ostrze politycznej perswazji. Żeby go dobić, dodam od siebie, iż podczas seansu w jednym z krakowskich multipleksów sceny pacyfikacji protestujących stoczniowców całkowicie spacyfikowały młodą widownię - tę z kubłami popcornu, która niejedną jatkę już oglądała na ekranie. Tym razem sprawiała wrażenie, jakby naprawdę dostała po głowie. Jakby to, co ogląda, naprawdę ją przejęło. Pozostaje mieć nadzieję, że oddziaływanie filmu Krauzego nie skończyło się na tych najprostszych, najbardziej bezpośrednich reakcjach.

***

"Czarny czwartek" nie miałby zapewne swojej siły, gdyby nie główni jego aktorzy - o nieopatrzonych twarzach, naturalnością ekspresji bliscy naturszczykom. Marta Honzatko grająca Stenię Drywową wysuwa się na pierwszy plan nie tylko z racji rozwoju dramaturgii. Młoda wdowa z trójką dzieci, która w zimną, deszczową noc walczy o godny pochówek dla męża, nie ma w sobie patosu antycznych heroin, wbrew swojemu położeniu nie daje się wtłoczyć w stereotyp matki-Polki, jest do bólu prawdziwa w swoim cichym buncie. Znając jej późniejszą biografię - przymusowy wyjazd z Gdyni, ponowne małżeństwo, zaszczucie przez władzę ludową - aż chciałoby się obejrzeć drugą część "Czarnego czwartku", nie tak pewnie widowiskową, już bez Gomułki i czołgów, ale przez to jeszcze bliższą doświadczeniom zwykłych ludzi z czasów PRL-u. A tym samym nam, współczesnym. Również w taki sposób polskie kino może przeciwstawić się cynicznym pogróżkom oficera z "Psów": nie puszczając z dymem także tych bardziej pobocznych narracji "całej naszej pieprzonej przeszłości".

"CZARNY CZWARTEK. JANEK WIŚNIEWSKI PADŁ" - reż. Antoni Krauze, scen. Mirosław Piepka, Michał S. Pruski, zdj. Jacek Petrycki, muz. Michał Lorenc, wyst. Marta Honzatko, Michał Kowalski, Marta Kalmus-Jankowska, Cezary Rybiński, Wojciech Pszoniak, Piotr Fronczewski, Wojciech Tremiszewski, Witold Dębicki, Piotr Garlicki, Sławomir Orzechowski i inni. Polska 2011. Dystryb. Kino Świat.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2011