W cudzych oczach

Czy z faktu, że to zachodnioeuropejscy autorzy przedstawiają kilkadziesiąt lat historii naszego kraju, wynika dla nas jakaś nowa, wzbogacająca perspektywa? Dlaczego to nie polscy filmowcy zrealizowali te filmy? A kiedy już sami będą podobne projekty realizować - jakie wnioski z obecnych cudzych dzieł warto im podsunąć?.

27.02.2007

Czyta się kilka minut

Na planie filmu Volkera Schlöndorffa "Strajk" /
Na planie filmu Volkera Schlöndorffa "Strajk" /

Wejście na nasze ekrany filmu Volkera Schlöndorffa "Strajk. Bohaterka z Gdańska", w półtora roku po premierze utworu Giacomo Battiato "Karol - człowiek, który został papieżem", skłania polskiego widza - niezależnie od oczywistej satysfakcji, że świat się nami interesuje - do zadania tych właśnie narzucających się pytań.

Historyczna koniunktura

Na wszelki wypadek dodam od razu rzecz oczywistą: niegdyś historia była domeną właśnie polskich filmowców, to oni też pierwsi podjęli tematy obu filmów wspomnianych na wstępie. To Andrzej Wajda, w wyniku niewiarygodnego zrywu ekipy Zespołu "X", już w maju 1981 r. jako pierwszy opowiedział światu o strajku gdańskich stoczniowców, za co świat nagrodził "Człowieka z żelaza" (który także, jak teraz "Strajk", mógłby być poprzedzony określeniem gatunkowym "Ballada według wydarzeń historycznych") Złotą Palmą. To Krzysztof Zanussi kilka miesięcy później ukończył pierwszy film fabularny o Janie Pawle II "Z dalekiego kraju", choć nie mógł już sprawić, by film wyświetlono wtedy w Polsce. Jednak od tamtych premier minęło przeszło ćwierć wieku, toteż opowiedziane w nich wydarzenia domagają się dziś nowej perspektywy. Niezwykły pontyfikat Papieża Polaka, wtedy rozpoczynany, dziś jest okresem zamkniętym. Z perspektywy uruchamianej w dawnym filmie Wajdy gdański strajk był konsekwentnym zwieńczeniem pewnego procesu historycznego; dziś wiadomo, że był zarzewiem jeszcze bardziej dalekosiężnych przemian niż mogło wydawać się wówczas. Ale właśnie w przyjęciu tej nowej perspektywy zastępują Polaków twórcy zachodnioeuropejscy.

W dodatku czynią to w okresie niezwykłej koniunktury na filmy o dziejach najnowszych, dostrzegalnej dziś wszędzie, od Stanów Zjednoczonych po Chiny, od Ameryki Południowej po dawną Europę Wschodnią. Mnóstwo jest szczegółowych uzasadnień dla tej tendencji: pojawiają się książki, które, dzięki pracy dokumentacyjnej dziennikarzy czy wspomnieniom świadków, pozwalają filmowcom na snucie nowych, opartych na ujawnionych faktach, opowieści o głośnych wydarzeniach - jak było w "Monachium" Stevena Spielberga powstałym w oparciu o książkę George'a Jonasa, w "Upadku" Olivera Hirschbiegela nakręconym według książki Joachima Festa i wspomnień sekretarki Hitlera Traudl Junge itd., itp., przykłady można mnożyć. Nowe technologie pozwalają na niezauważalne łączenie materiałów dokumentalnych i zainscenizowanych, zapewniając wrażenie maksymalnej wiarygodności - jak w "Good Night and Good Luck" George'a Clooneya, gdzie np. wszystkie kwestie senatora McCarthy'ego wygłasza on sam z nagrań archiwalnych. Telewizja i tabloidy tak bardzo poszerzają dziś granice tego, co wypada, że nowe filmy rekonstruujące niedawne wydarzenia pozwalają sobie na pokazywanie postaci historycznych z niewyobrażalnie do niedawna małej odległości - czego najwyrazistszym efektem jest "Królowa" Stephena Frearsa. Ale oczywiście podstawową motywacją autorów jest we wszystkich wymienionych przypadkach możliwość - za pomocą "prawdziwej" opowieści o przeszłości - włączenia się w aktualną debatę, oddziaływanie na świadomość dzisiejszych odbiorców. Rodzima kinematografia podejmuje podobne zadania dziwnie rzadko; przypominam sobie zaledwie dwa takie filmy zrealizowane po 1989 r.: "Śmierć jak kromka chleba" (1994) Kazimierza Kutza i "Prymas. Trzy lata z tysiąca" (2000) Teresy Kotlarczyk.

Cudowne ozdrowienia

Powróćmy zatem do pytań postawionych na początku. Najłatwiej odpowiedzieć na pierwsze z nich, o nową perspektywę otwieraną przez cudzy punkt widzenia, jest to bowiem - aż zdumiewająco jednoznaczna - odpowiedź negatywna. Nic tu dla nas ciekawego nie wynika z obcego spojrzenia, ponieważ jego obcość jest starannie zatarta; obcy obserwator chce się przedstawiać jak swój. Tym bardziej denerwują nas co chwilę się temu obserwatorowi przytrafiające drobne wpadki, które "swojemu" nie powinny się przytrafiać.

Jak odbiorcę "Karola" od pierwszej dosłownie sceny drażnić mogły pytania w rodzaju "co mogło skłonić w chwili wybuchu wojny 19-letniego Lolka do znalezienia się, wraz z Hanią, na królewskiej dzwonnicy?", tak i widza "Strajku" denerwuje od pierwszej chwili niepełna wiarygodność narratora. Czyżby w 1961 r. - kiedy rozpoczyna się akcja filmu i bohaterka, Agnieszka Kowalska, otrzymuje na zakładowej uroczystości nagrodę za "wykonanie planu w 270 proc." - celebrowano jeszcze w najlepsze stalinowski rytuał przodownictwa pracy? Czy mogłaby ona - w ramach akcji socjalnej - powoływać się na przykład Szewińskiej (że musiałaby sama biec tak szybko, żeby zdążyć na obiad w czasie przerwy), skoro przyszła rekordzistka chodziła na razie do szkoły i nosiła panieńskie nazwisko? W tej sytuacji nawet ogromna scenograficzna dbałość o odtworzenie dawnego wyglądu stoczni i życia codziennego obywateli Peerelu - wyrażająca się w takich choćby pomysłach, jak spóźniona nauka czytania Agnieszki z wszechobecnych behapowskich napisów typu "Tatusiu, pracuj bezpiecznie!" - sprawia wrażenie przebieranki. Pogłębia je jeszcze obsada głównej roli. W "Karolu" nawet poważniejsze nieprawdopodobieństwa scenariusza (jak choćby groteskowa obsesja demonicznego wroga biskupa Wojtyły, komunisty Kordka) były łagodzone przez wiarygodność głównego bohatera, kreowanego przez Piotra Adamczyka. Nieautentyczność aktorki Kathariny Thalbach, grającej "bohaterkę z Gdańska" na jednym, irytującym tonie (sztuczna ekscytacja, manifestowana przez wytrzeszcz oczu), nie pozwala na podobnie kojący zabieg w "Strajku".

Przede wszystkim zaś nieautentyczność jest tu efektem świadomego zapożyczenia konwencji fabuły z kultury popularnej (co rozczarowuje u niegdysiejszego autora "Blaszanego bębenka" i "Homo Faber"). Jesteśmy świadkami procesu przeobrażania się czołowej postaci w przyszłego bohatera i wszystko, na co patrzymy, ma to przyszłe bohaterstwo zapowiadać i potwierdzać. Zauważyłem, że w obu filmach powtarza się - w podobnych nawet wariantach - identyczny motyw: niezwykłego cofnięcia się śmiertelnej choroby. W "Karolu" - u Hani, przyjaciółki przyszłego papieża, która wychodzi za mąż za jego przyjaciela, redaktora "Tygodnika Powszechnego", rak zostaje rozpoznany po urodzeniu drugiego dziecka; lekarz daje jej najwyżej kilka miesięcy życia. Podobny wyrok słyszy od lekarza Agnieszka, bohaterka "Strajku". I w obu filmach następuje cudowne uzdrowienie! W analogicznych scenach, w jednym i drugim filmie, lekarz patrząc na dawne i nowe zdjęcie nie wierzy własnym oczom: z niewytłumaczalnych przyczyn nowotwór zniknął. Bez względu nawet na rzeczywiste biograficzne źródło takiego motywu (w powielaczowym leksykonie "Solidarności" z 1981 r. czytam istotnie w biogramie Anny Walentynowicz: "W 1965 roku wobec poważnego zagrożenia zdrowia zmieniła stanowisko ze spawacza na suwnicową"), widz nie myśli wtedy "Cóż, dzięki Bogu takie rzeczy się zdarzają"; motyw cudownego uzdrowienia zostaje usytuowany w porządku niezwykłych właściwości głównej postaci. W "Karolu" staje się wynikiem modlitwy tytułowego bohatera; w "Strajku" - dowodem wyjątkowego przeznaczenia głównej bohaterki, która musi wypełnić swoją misję do końca.

Trzymać się razem

Nie przypadkiem cytuję książkę z 1981 r. - także i film Schlöndorffa ogranicza się do ówczesnej perspektywy, zwycięstwa "prostego człowieka", konsekwentnego w trzymaniu się najprostszych moralnych odruchów, "tak-tak, nie-nie". Tyle że po 26 latach nie jest to już perspektywa wystarczająca, z dwóch co najmniej powodów: raz, ze względu na - znane powszechnie - nieprzejednane stanowisko postaci prototypowej wobec legendarnego przywódcy związku, drugiej historycznej postaci filmu (żaden widz nie ma wątpliwości, że Andrzej Chyra gra Lecha Wałęsę); dwa, z racji podzielonej dziś pamięci "Solidarności".

Relacja między Agnieszką ("Walentynowicz") a Leszkiem ("Wałęsą") przeprowadzona jest w filmie ze staranną konsekwencją: jest to relacja "matkowania", dyskretnej opieki (też zresztą niepozbawionej cech cudowności: to Leszek, przybywszy do stoczni w poszukiwaniu pracy, łapie bukiet panny młodej, magicznym gestem rzucony za siebie przez Agnieszkę), niezauważalnego wpływu. To Agnieszka pyta Leszka, podczas któregoś z kolejnych dni pracy, "Jak się czujesz w stoczni?", dostarczając mu po raz pierwszy okazji do zajęcia stanowiska ("Jak się mam czuć w stoczni imienia Lenina?"). To ona jest przy nim w czasie wydarzeń grudniowych, kiedy stoczniowcy zaczynają funkcjonować jako walcząca grupa; potem z radością znajduje go wśród redaktorów "Robotnika Wybrzeża"; to ona wreszcie - w decydującej chwili - wymusza na nim zmianę decyzji o przedwczesnym przerwaniu strajku, by w końcu uścisnąć Leszkowi rękę po podpisaniu porozumień, a potem już odejść na bok, nie łącząc się z tłumem skandującym "Solidarność, Solidarność!". W końcowym obrazie tej sekwencji Agnieszka leży na łóżku i jedna się ze swym dorosłym synem, przy włączonym telewizorze, na którego ekranie widać we własnej osobie triumfującego Wałęsę.

Na tym się w filmie Schlöndorffa ich relacja urywa. Zapewne, można od biedy powiedzieć, że w tym urwaniu zawarte jest autorskie stanowisko, że ów "obserwator z zewnątrz" mówi w ten sposób: "i tak trzeba było trzymać", nie należało - dla dobra sprawy - dzielić się, skłócać, wywoływać wojen na górze. Przecież jednak filmowy narrator świadom jest dalszego ciągu. Ukazany z punktu widzenia tej nowej świadomości, po napisie "25 lat później", ostatni obraz filmu: samotnej starej kobiety idącej o lasce brzegiem morza i wypowiadającej zza kadru końcowe zdania: "Wtedy nie wiedzieliśmy, że nasz strajk na zawsze zmieni Europę. I nie wiedzieliśmy, że zwyciężając - stracimy to, o co tak walczyliśmy - naszą solidarność. Podzieleni, nie potrafiliśmy naprawić wielu krzywd i niesprawiedliwości. I zostawiamy to przyszłym pokoleniom" - brzmi jak autorski unik.

Być może w fakcie, że tylko zagraniczny reżyser może dziś sobie na taki unik pozwolić, kryje się odpowiedź na drugie z zadanych na wstępie pytań. Polski autor byłby świadom, że nie wolno mu w takim momencie przerwać opowieści, bo jego publiczność jest najbardziej - nie tyle może "spragniona", co - ciekawa opowieści o dalszym ciągu, o tym, co się zdarzyło po 1989 r. Boi się jednak opowiadać o dalszym ciągu, bo ta publiczność - wcześniej, aż do okrzyku "Solidarność, Solidarność!" przy podpisywaniu porozumień sierpniowych, zjednoczona, potem, zależnie od stanowiska, jakie by zajął przy opowiadaniu dalszego ciągu - zaczęłaby się dzielić, a oddzielne grupki kierowałyby w stronę przeciwników wrogie okrzyki.

Patrzeć i rozumieć

Odpowiedź na trzecie i ostatnie z pytań zadanych na wstępie można by zatem uściślić: jaką formułę filmu o najnowszej historii swojego kraju powinien dziś wybrać polski reżyser, żeby nie dzielić swojej widowni, ale ją jednoczyć? Nie chodzi oczywiście o - sztuczne, nieosiągalne i raczej niepotrzebne - jednoczenie w tłum, skandujący jakiś nowy chóralny okrzyk. Chodzi rzecz jasna o społeczność, złożoną z ludzi, którzy mają własne stanowisko i potrafią je wyrazić, ale zarazem umieją zrozumieć i uszanować stanowisko cudze.

Wśród nowych filmów europejskich znajduję przykłady takich właśnie utworów. Kiedy oglądam "Królową" Stephena Frearsa, nie wiem, czy autor filmu jest po stronie monarchini, czy premiera Blaira, czy może tłumu londyńczyków opłakujących śmierć popularnej księżniczki. Nie wiem, ale też nie muszę zadawać sobie takiego pytania, autor skłania mnie bowiem do czego innego: do ponownego przemyślenia mojej własnej postawy. Czyni tak poprzez naprzemienne przejmowanie stanowisk cudzych - nie tyle nawet tego tłumu świecącego lampki na cześć księżnej Diany (bo to stanowisko łatwo sobie wyobrazić, śledząc choć trochę kulturę popularną), ale postaci, w których skórę na co dzień wejść trudniej, bo muszą brać na siebie odpowiedzialność związaną z władzą: królowej, wsłuchanej w ducha tradycji, i młodego premiera, wyćwiczonego w słuchaniu ducha czasu. Co więcej, oglądając "Królową", staję się świadkiem, jak młody premier - zachęcając monarchinię do tej drugiej sztuki - skłania ją do zmiany postawy; uczę się więc na tym przykładzie sztuki negocjacji, słuchania i rozumienia innego.

Żeby ktoś nie żachnął się na to: "Ba, gdybyśmy byli monarchią", podsunę inny przykład, skromniejszego, choć równie udanego filmu, jeszcze u nas niewyświetlanego: to rumuński utwór "12.08 na wschód od Bukaresztu" autorstwa Corneliu Porumboiu. Akcja toczy się w ciągu jednego dnia, w niewielkim mieście nienazwanym z imienia, za to w czasie wyraźnie określonym: 22 grudnia 2005 r. to dla Rumunów 16. rocznica rewolucji, która obaliła tyrana. Autor nie uległ pokusie włączenia do swego utworu słynnych materiałów dokumentalnych ani jakichkolwiek retrospekcji. W pierwszej połowie filmu oglądamy równoległy przebieg dnia trzech dość przeciętnych mężczyzn, którzy spotykają się po południu w ciasnym studiu miejscowej prywatnej telewizji. Jeden z nich, właściciel studia, poprowadzi tego dnia program pod hasłem "Czy w naszym mieście też odbyła się rewolucja?"; dwaj pozostali - nauczyciel historii w miejscowym liceum oraz starszy pan przebierający się od lat za świętego Mikołaja - są zaproszonymi do programu gośćmi. Przebieg tego programu, toczonego na żywo, z udziałem telefonujących widzów, wypełnia drugą część filmu. Program jest tandetny, a nawet - gdyby trzymać się profesjonalnych kryteriów - żenujący. Przeszłość każdego z jego trzech uczestników nie zostaje do końca wyjaśniona, nie trzeba jednak lustracji, byśmy czuli, że nie są to dawni szlachetni opozycjoniści.

A jednak autor filmu "12.08 na wschód od Bukaresztu", kierując na nich swoje niczym nieupiększające spojrzenie, sprawia, że zyskują oni naszą sympatię. Może pod takim spojrzeniem i nam byłoby łatwiej się dogadać?

"Strajk", reż.: Volker Schlöndorff, scen.: Andreas Pfluger, Sylke Rene Meyer, występują: Katharina Thalbach, Andrzej Chyra, Dominique Horwitz i inni. Niemcy / Polska 2006, dystrybucja: Best Film, premiera: 23 lutego 2007 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2007

Podobne artykuły

Obraz tygodnia
Za odwagę, humanizm i filozoficzną głębię. Tegorocznym laureatem Wielkiej Nagrody Jerozolimskiej został Leszek Kołakowski, drugi po Zbigniewie Herbercie Polak wyróżniony tą prestiżową nagrodą (otrzymali ją m.in. Bertrand Russell, Milan Kundera, Jorge Luis Borges). Wręczono ją podczas otwarcia 23. Międzynarodowych Targów Książki w Jerozolimie.
Język polityków. W "Odrze" (nr 2) rozmowa z prof. Ireną Kamińską-Szmaj, autorką prac o politycznym języku II i III RP, przygotowującą obecnie książkę "Język agresji w życiu publicznym. Zbiór inwektyw politycznych XX wieku". "Język III RP bardzo przypomina ten z okresu II RP, choć jest - przykro to mówić - bardziej prostacki i niedowcipny. Fantazja w tworzeniu obraźliwych wyrażeń była w międzywojniu zdecydowanie większa. Za mało jest w dzisiejszym polskim życiu politycznym zabawy. Jest za to ostra walka, w której niewiele mamy teatru, za to bardzo dużo ringu. Za mało ironii, za dużo ciosów poniżej pasa". Mistrzem inwektyw był Piłsudski: "Używał mocnych słów, obrażał ludzi, jednocześnie jednak potrafił mówić językiem bardzo pięknym, pełnym wyszukanych literackich metafor. Potrafił po prostu dobrać odpowiednie słowa do sytuacji. W wypadku dzisiejszych polityków nie mamy pewności, że potrafią posługiwać się innym językiem niż ten, którym mówią do siebie z trybuny sejmowej i do nas za pośrednictwem mediów". Dziś język polityki podporządkowany jest mediom: nie liczą się argumenty, lecz krótkość i dosadność wypowiedzi. Język polityki dostosowuje się do języka ulicy, bo politycy zakładają, że tam jest jej podstawowy elektorat, następuje więc legitymizacja agresji i wulgaryzmów. W lutowej "Odrze" warto też polecić blok prezentujący twórczość pisarzy austriackich: noblistki Elfriede Jelinek, Ilse Tielsch, Thomasa Bernharda oraz szkic o "Wiener Gruppe - mało znanym etapie poezji konkretnej".
Spór o Muzeum Sztuki Współczesnej. Rozstrzygnięto międzynarodowy konkurs architektoniczny na projekt warszawskiego Muzeum Sztuki Współczesnej; zwycięzcą został Szwajcar Christian Kerez. Projekt jest minimalistyczny i oszczędny, nawiązuje do awangardy XX wieku. Muzeum będzie budowane w latach 2010-2013. Kerez jest zafascynowany możliwością realizacji swojego projektu obok Pałacu Kultury, który jego zdaniem "stał się ikoną Warszawy, tak jak Wieża Eiffla w Paryżu". "Pałac, jak i powojenny modernizm, mogą nie być lubiane z powodu kontekstu politycznego, w którym powstały - mówi w "Gazecie Wyborczej". - Ale ja tego politycznego zaplecza nie mam. Kiedy patrzę na miasto, nie widzę jego historii, ale jego przestrzeń". Projekt wywołał burzę - na znak protestu do dymisji zamierza się podać Tadeusz Zielniewicz, dyrektor Muzeum, wspiera go Rada Programowa z Andą Rottenberg na czele. Zielniewicz zabiega o poparcie dla wyróżnionego w konkursie fińsko-polskiego projektu zespołu ALA Architects Ltd. / Grupa5 Architekci. O kontrowersjach wokół wyników konkursu pisze w tym numerze Bogusław Deptuła.