Trwanie śladu

Upamiętnienie Polaków, którzy zginęli, ratując żydowskich sąsiadów, to jedna z naszych historycznych zaległości. Nie jest wymierzone w kogokolwiek, przypomina za to o wartościach.

31.05.2021

Czyta się kilka minut

Marianna Lubkiewicz razem z mężem Leonem i synem Stefanem prowadzili piekarnię w Sadownem koło Treblinki. Dostarczali chleb Żydom ukrywającym się w okolicznych lasach. W 1943 r. zostali z tego powodu zamordowani przez Niemców. / ZBIORY RODZINNE GRAŻYNY OLTON / INSTYTUT PILECKIEGO
Marianna Lubkiewicz razem z mężem Leonem i synem Stefanem prowadzili piekarnię w Sadownem koło Treblinki. Dostarczali chleb Żydom ukrywającym się w okolicznych lasach. W 1943 r. zostali z tego powodu zamordowani przez Niemców. / ZBIORY RODZINNE GRAŻYNY OLTON / INSTYTUT PILECKIEGO

Rachela Auerbach, poetka, kronikarka warszawskiego getta i współpracowniczka Oneg Szabat – grupy dokumentującej żydowską codzienność pod niemiecką okupacją – tak wspominała tę sytuację: „Cała trójka przeszła na stronę aryjską, ukrywała się w wiosce Pustelnik na linii radzymińskiej. Kiedy w marcu 1943 również opuściłam getto, traf chciał, że przez kilka pierwszych dni nocowałam w tej samej miejscowości. Spotkałam się w mieszkaniu z Josimą i jej ojcem. Wtedy widziałam Josimę ostatni raz”.

Banaszkowie i Feldszuhowie

Miejsce, gdzie Auerbach spotkała się z Josimą, to dom Marianny Banaszek, położony we wsi Pustelnik (dziś to dzielnica podwarszawskich Marek). Natomiast Josima to Josima Feldszuh, młodziutka pianistka. W 1941 r., jako dwunastolatka zasłynęła wykonaniem symfonii „Niedokończonej” Schuberta w Melody Palace w getcie warszawskim. Jej ojcem był Rubin Feldszuh, działacz ruchu syjonistycznego.

Marianna i jej troje dzieci (Władek, Wiktoria i Stasia) mieszkali w niewielkim domu z ogrodem. Z relacji wiemy, że rodzina często głodowała. Szukając dodatkowego źródła utrzymania, podnajęli część domu uciekinierom z getta. Wiedzieli, że ryzykują życiem. Feldszuhowie trafili do nich w nocy z 13 na 14 marca 1943 r., na miesiąc przed wybuchem powstania w getcie. W tym czasie u Banaszków ukrywało się też małżeństwo Szpaków.

Josima, chora na gruźlicę, zmarła jeszcze w kwietniu 1943 r. Szoszana Kossower pomagała pochować ją pod drzewem wiśni w ogrodzie.

Jesienią 1943 r. rodzina Banaszków została poinformowana przez sołtysa, że Niemcy dowiedzieli się o kryjówce, prawdopodobnie z donosu. Jeszcze tej nocy wszyscy ukrywani uciekli. Następnego dnia przyjechali niemieccy żandarmi. Matki nie było w domu. Niemcy odkryli pomieszczenie pod szafą. Aresztowali dwoje obecnych w domu dzieci, Władka i Stanisławę, zawieźli do Marek, na teren cegielni nad rzeką Długą, i tam rozstrzelali. Gdy Marianna wróciła z kościoła, od razu w przedsionku zabili i ją. Po jakimś czasie przyjechała córka Wiktoria; widząc zwłoki matki i bojąc się o swoje życie, uciekła do Warszawy. Jakiś czas później ona też zginęła. Mariannę sąsiedzi pochowali w ogrodzie, niedaleko Josimy.

Po wojnie krewny Banaszków przeniósł zwłoki Marianny, Władysława i Stanisławy na cmentarz w Markach. Rodzina nie ma żyjących potomków. Nie zachowały się fotografie.

W 1946 r. Rubin Feldszuh odszukał ciało córki i pochował je na żydowskim cmentarzu. Rubin był już wtedy wdowcem: jego żona, Perła, nie mogąc pogodzić się ze śmiercią dziecka, popełniła samobójstwo podczas wojny, w kolejnej kryjówce.

Wacław się zgłosił

Henryk i Stanisława Budziszewscy ze wsi Żebry-Laskowiec (dziś powiat ostrowski na Mazowszu) mieli trzech synów: nastolatków Wacława i Stanisława, a także urodzonego w 1942 r. Konstantego.

Dwa miesiące po narodzinach Konstantego u Budziszewskich pojawiło się żydowskie małżeństwo z dwoma dorastającymi synami i córką. Budziszewscy znali ich – przed wojną żydowska rodzina prowadziła sklep w pobliskiej wiosce Nur. Dali im schronienie w stodole.

Po dwóch tygodniach zajechały ciężarówki z żandarmerią i gestapowcy na koniach. Obie rodziny wyprowadzono na zewnątrz. Żydowscy chłopcy próbowali dobiec do lasu, zostali zastrzeleni. Tłumacz zapytał Budziszewskiego, jak długo ukrywa Żydów. Gospodarz milczał. 18-letni Wacław Budziszewski postanowił ocalić rodziców: zawołał, że ojciec nic nie wie, bo to on zaprowadził wieczorem Żydów do stodoły.

Niemcom to wystarczyło. Rodzinę żydowską wywieźli i zamordowali w nieznanym miejscu. Wacława, związanego powrozem, popędzili za końmi do Nura. 27 lutego 1943 r. trafił do obozu koncentracyjnego Stutthof, jako więzień numer 19988. Na karcie przyjęcia wypisano kategorię przestępstwa: „zakwaterowanie Żydów”. W KL Stutthof Wacław przeżył miesiąc, zmarł 1 kwietnia 1943 r. Jego rodzice i brat zostali skierowani do niewolniczej pracy w rejonie Królewca, skąd wrócili w maju 1945 r. Odtąd rodzina Budziszewskich żyła z poczuciem winy.

Wacław został upamiętniony we wrześniu 2019 r. Konstanty, całe życie próbujący pokonać traumę, upamiętnienia brata doczekał niemal w ostatniej chwili – umarł w listopadzie 2020 r.

Empatia i pamięć

„Braterstwo oznacza utożsamienie się z kimś drugim, nieoddzielanie jego losu od swojego; więcej nawet – widzenie jego niebezpieczeństwa wyraźniej niż swego, doznanie, że jego śmierć jest trudniejsza do przeżycia niż własna” – tak na kartach „Prób świadectwa” pisał po wojnie Jan Strzelecki. Na kartach tej książki Strzelecki – socjolog i lewicowy intelektualista – przepracował swoje doświadczenie lat okupacji (rzecz znamienna: wśród niewielu polskich książek, które w latach 80. zostały wydane we wschodnich Niemczech w podziemiu przez tamtejszą opozycję demokratyczną, była praca Strzeleckiego; przełożył ją Ludwig Mehlhorn).

Sięgnąłem dziś po tę książkę, szukając języka, który pomógłby opisać potrzebę upamiętnienia osób, które podczas II wojny światowej decydowały się pomóc uciekającym Żydom skazanym na śmierć i za ten gest solidarności zostały zamordowane przez Niemców. Czyli tych, którzy na końcu – waham się, by użyć tego słowa – najczęściej na pozór przegrali: nie zdołali bowiem uratować uciekinierów przed Zagładą i sami ponieśli za tę próbę śmierć.

Program „Zawołani po imieniu” upamiętnia takie osoby na podstawie badań archiwalnych i relacji świadków – wśród nich i tych, których historie opowiedziano powyżej. Upamiętnia nie tylko jako bohaterów, ale właśnie jako bohaterów pozornie przegranych, którzy po wojnie przez długie dekady byli nieobecni w naszej zbiorowej pamięci. I tak, jak czujemy więź z ofiarami Holokaustu, jak czujemy empatię dla żydowskich uciekinierów z gett i interesujemy się ich losem, tak też powinniśmy pamiętać o ratujących, również ofiarach okupacyjnego terroru.

„Zawołani po imieniu” to program Instytutu Pileckiego realizowany od marca 2019 r.; pierwsza uroczystość miała miejsce w Sadownem (w powiecie węgrowskim). Upamiętnia osoby, które straciły życie za pomoc Żydom. A więc nie wszystkich, którzy pomagali, lecz tych, którzy za to zginęli. Do tej pory nastąpiło kilkanaście upamiętnień, we wsiach i małych miejscowościach; łącznie upamiętniono prawie 50 osób. W ramach projektu upamiętniane są też osoby ratowane (niestety, nie zawsze znana jest ich tożsamość).

Wobec krytyki

Wydawałoby się, że nie ma potrzeby, aby do tego przekonywać. A jednak ukazują się kolejne artykuły krytykujące takie działania. W „Gazecie Wyborczej” pojawiają się nawet wezwania do wprowadzenia „moratorium na upamiętnianie tego zjawiska”, a na łamach „Krytyki Politycznej” upamiętnianie ratujących zostało skwitowane mianem „propagandowego gestu”. Główny argument brzmi, że celem upamiętnień jest rzekomo „ugruntowanie w polskim społeczeństwie przekonania, że podczas okupacji ratowanie Żydów było zjawiskiem powszechnym i społecznie akceptowanym”.

Bez wątpienia sugerowanie, że zjawisko ratowania Żydów było powszechne, byłoby dużym nadużyciem. Tylko czy sytuacja, w której upamiętnionych w ramach tego projektu zostało dotąd nie więcej niż 50 osób, na to wskazuje? Nikt z organizatorów upamiętnień nie stawia takiej tezy i nie sugeruje powszechności zjawiska pomocy. Przeciwnie, każdą z opisanych historii można by opatrzyć przypisem, że masowa pomoc dla ludności żydowskiej w warunkach niemieckiej okupacji była niemożliwa. Właśnie taki był cel niemieckiej polityki okupacyjnej, z ustawodawstwem penalizującym wszelkie formy pomocy, z zastosowaniem bezwzględnego terroru.


Czytaj także: Wizytówka życia - rozmowa z Aleksandrem Skotnickim


Argument, że skoro tablica pamiątkowa została umieszczona w centrum małej wsi, automatycznie sugeruje to powszechność upamiętnionych zachowań, jest tak naciągany, że trudno z nim polemizować. Program „Zawołani po imieniu” służy nie tyle pokazaniu skali zjawiska, ile upamiętnieniu konkretnych osób, które dobrowolnie podjęły ryzyko i zapłaciły za to najwyższą cenę. Upamiętnienia prowadzone są wspólnie z rodzinami (często do dziś przeżywającymi tzw. dziedziczoną traumę) i ze społecznościami lokalnymi.

Próby ratowania Żydów, podejmowane w skrajnie represyjnej sytuacji, wiązały się każdorazowo z kalkulacją ryzyka i szans na przeżycie. Kalkulacje te obejmowały zresztą nie tylko ryzyko własne: zagrożona była cała rodzina (najczęściej też zaangażowana w pomoc), a represje mogły dotknąć – i czasem dotykały – całą wieś. Niemiecki terror miał charakter arbitralny, oznaczał ogromną nieprzewidywalność. To był czas, w którym – cytując Jana Strzeleckiego – „co chwila ktoś spadał. Spadał nie tylko w śmierć – szybka śmierć była najlżejszym z upadków; spadał w torturę, konanie powolne...”.

I ratujący, i ratowani

Druga wątpliwość zgłaszana przez krytyków dotyczy tego, że przypominając tych, którzy ratowali i zginęli, należałoby także upamiętnić ukrywających się, ratowanych, którzy ponieśli śmierć.

To słuszna sugestia – i ona jest już realizowana. W miejscach, gdzie tożsamość żydowskich ofiar i ich losy są znane, również one są upamiętnione, np. tablicą (Wierzchowisko koło Częstochowy) czy kamieniem (Poręba-Kocęby w powiecie wyszkowskim). Należy dążyć do tego, aby – znając nazwiska ofiar – upamiętnić je wszystkie. A także, by po nabożeństwie chrześcijańskim, które zwykle towarzyszy odsłonięciu upamiętnienia (ratujący byli wszak chrześcijanami), kadysz w intencji ofiar odmówił również rabin. Oczywiste jest też, że w przypadku odnalezienia nieoznaczonych dotąd grobów ofiar Shoah należy je zabezpieczyć i upamiętnić. Właśnie w tym celu Instytut Pileckiego nawiązał współpracę z wyspecjalizowaną w tym Fundacją Zapomniane.

Krytycy sugerują również, że za takimi upamiętnieniami stoi chęć pokazania wyidealizowanego klimatu stosunków międzyludzkich w czasie wojny. Tymczasem „Zawołani po imieniu” w żadnym razie nie idealizują relacji społecznych pod okupacją, ani relacji polsko-żydowskich, ani też między Polakami. Tam gdzie są informacje, iż ujawnienie kryjówki było efektem donosu, jest to wprost powiedziane.

Wartości przypominane

Szymon Datner, ocalały, a następnie badacz Holokaustu, wieloletni dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego, pod sam koniec PRL-u i swojego życia udzielił wywiadu Małgorzacie Niezabitowskiej. W tej rozmowie z 1988 r. mówił: „Każda forma pomocy była zabroniona pod groźbą śmierci dla siebie i całej rodziny. (...) Dla nas dzisiaj wybór wydaje się zupełnie oczywisty. A jednak (...) wstrząsnęła mną znajoma dziewczyna, Żydówka (...), którą bardzo cenię za jej uczciwość i odwagę. Powiedziała mi: »Wcale nie jestem pewna, czy dałabym miskę jedzenia Polakowi, gdyby to mogło oznaczać śmierć dla mnie i mojej córki«. (...) To była prawdziwie diabelska próba moralna, jakiej poddano Polaków. Nie wiem, czy ktokolwiek inny wyszedłby z niej zwycięsko”.

Przytaczam tę wypowiedź nie dlatego, aby stwierdzić, że „Polacy zdali egzamin”, albo że ratowanie było powszechną normą moralną w społeczeństwie. Nie było. Przytaczam, bo jest w tym mądrość i pokora człowieka, który dużo przeżył, a potem przez dekady badał temat okupacji – z takim doświadczeniem próbuje opisać sytuację, w której znaleźli się zarówno ukrywający się, jak też ratujący. Datner odrzuca tu arogancję moralnej wyższości.

Wróćmy jeszcze do Jana Strzeleckiego. Pisał on: „Jeśli pojęcie sytuacji granicznej było jednym z naszych pojęć, to nie dlatego, żeśmy czytali Jaspersa, tylko dlatego, żeśmy żyli trwale w sytuacjach, którym cechy graniczności istotnie przysługiwały”. Upamiętnienie konkretnego doświadczenia terroru okupacyjnego jest ważne także dlatego, że niesie ze sobą odkrycie (przypomnienie) wartości. W pewnym sensie możemy powiedzieć, że ważne dla nas wartości tworzyły się niejako sytuacyjnie – również w konkretnych reakcjach na terror i politykę państw totalitarnych w XX w.

Lwowski prawnik Rafał Lemkin obserwował kataklizm wojny i Zagłady (stracił w niej praktycznie całą rodzinę), aby następnie przekuć to w prawne pojęcie ludobójstwa i praw człowieka. Strzelecki, a także ci ratujący z małych miejscowości – jak państwo Lubkiewiczowie, prowadzący piekarnię w Sadownym, Franciszek Andrzejczyk w Czyżewie, państwo Krysiewiczowie w Waniewie – wszyscy oni odkrywali wartość życia ludzkiego, jego godność. Takie wartości jak prawa człowieka są odkrywane również w zetknięciu z represjami. I na tym polega także uniwersalna wartość upamiętnień: dla społeczności lokalnych, dla całego społeczeństwa, dla edukacji obywatelskiej.

Nasz wybór

Pisze Strzelecki: „nasze doświadczenia zmieniały linie tradycyjnych podziałów. Sądu o wartości życia nie da się oprzeć na rozumie”. I dalej: „więź, która nas łączyła pod tym ciśnieniem, czyniła nas otwartymi na los innych; czyniła życie nasze tak oczywistą częścią życia zbiorowego, że tradycyjne przeciwstawienia jednostki i społeczeństwa wydawały się nam głosami egzystencji z czasu nie graniczącego z naszym. Nie było to tylko odkrycie nie dostrzeganego przedtem uwikłania, dostrzeżenie determinizmu, odsłoniętego wspólnym zagrożeniem. Był to zarazem wybór; była to afirmacja udziału we wspólnym losie właśnie dlatego, że los ten wiódł przez pas głębokiego cienia”.

To doświadczenie przejścia przez pas cienia i dojrzewania, opisane przez intelektualistę i członka ruchu oporu, nie było doświadczeniem całego społeczeństwa. Ale bez wątpienia było spójne z doświadczeniem wielu Polaków, w tym tych, którzy zdecydowali się ratować uciekających przed Zagładą. W „Próbach świadectwa” znajdujemy przejmujący zapis wiary w „niezatarte, nieodmienne akty ludzkiego istnienia, poprzez które dzieje się na świecie to wszystko, co stanowi godność człowieka. Ślad zapisany w chwili, gdy to, co człowiek czyni, sięga kształtu godności, jest (...) wezwaniem skierowanym ku wszystkim”.

Strzelecki dodaje, że „nikt nie jest zwolniony z odpowiedzialności za trwanie śladu, ze swojego udziału w walce ze złem, w walce o trwanie wartości”.

Tych dzielnych ludzi, którzy zaświadczyli o godności człowieka, nie możemy dziś zamilczeć na śmierć. Ich ślad powinien trwać.©

AUTOR jest od 2019 r. wiceszefem Instytutu Pileckiego w Berlinie. Studiował w Warszawie, Berlinie i Erfurcie. Zajmuje się teorią ruchów społecznych i socjologią historyczną, założył i współprowadził grupę badawczą „Solidarność – nowe podejścia do analizy ruchu społecznego” w Collegium Civitas i ISP PAN.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 23/2021